wtorek, 2 września 2014

Hana Umeda: Dla Japończyków pociągające jest to, co zakryte

"Japońskie kobiety są pokorne, uprzejme, ale jednocześnie bardzo silne. Nie krzyczą, nie śmieją się na głos, wszystko przeżywają w środku. Tak samo jest w buyo, twarz to maska, a zęby uważa się za przejaw agresji". Hana Umeda, nauczycielka tańca nihon buyo, odkrywa sekrety japońskiej sztuki.
Jesteś jedyną nauczycielką japońskiego tańca nihon buyo w Polsce. Czym jest dla ciebie ten taniec?
- Ten taniec zupełnie przypadkiem pojawił się w moim życiu, mam poczucie, że to on mnie znalazł, a nie ja taniec. Na pewno buyo zbliżyło mnie do Japonii. A może to Japonia zbliżyła mnie do buyo? Nie wiem, bo w tym samym czasie się zakochiwałam w tańcu i odnajdywałam Japonię w sobie.
Zaczęłaś tańczyć, żeby lepiej poznać kulturę Japonii, skąd pochodził twój tata?
- Tak. Przed wyjazdem do Japonii nigdy mnie tak bardzo nie pociągała kultura japońska, za bardzo byłam z nią związana na co dzień. Ale kiedy w tańcu musiałam zamienić się w dziewczynę z XVIII wieku albo w gejszę, której życie zupełnie inaczej wyglądało, w inny sposób myślała o miłości, to żeby dobrze wczuć się w postać, zaczęłam szukać informacji o kobietach żyjących w tamtych czasach w książkach i w albumach z drzeworytami.
Mój tata śmiał się, że tańczę tańce erotyczne, i często o mnie opowiadał swoim znajomym z Japonii. Jego zachowanie było bardzo niejapońskie, bo dla Japończyka rodzina jest przedłużeniem jego samego, więc chwaląc mnie, chwalił samego siebie. Często tańczę z myślą o moim tacie.


Twój tata był Japończykiem i przyjechał do Polski, bo było to ostatnie życzenie twojego umierającego dziadka. Dlaczego twój dziadek tak bardzo kochał Polskę?
- Mój dziadek był mnichem buddyjskim i studiował na Uniwersytecie Buddyjskim w Tokio filozofię zachodnią. Na początku lat 20. wyjechał do Berlina na stypendium, ale na statku do Europy spotkał kilku Polaków wracających z Syberii, którzy przekonali go do zmiany planów. Szybko przyjechał do Warszawy i mieszkał tutaj, aż do wybuchu wojny w '39. Pracował jako lektor języka japońskiego w Instytucie Wschodnim w Warszawie, tym samym dając podwaliny do powstania japonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Całą wojnę spędził w Sofii jako korespondent wojenny japońskiej gazety „Asahi Shinbun”, po czym wrócił do Japonii, ożenił się i miał dwóch synów. Tłumaczył literaturę polską na japoński i prowadził małą świątynię buddyjską. Kiedy mój tata miał 13 lat, dziadek zachorował na raka i na łożu śmierci powiedział, że chciałby, żeby jeden z jego synów pojechał do Polski i kontynuował jego dzieło. Drugim życzeniem mojego dziadka było to, żeby połowa jego prochów została pochowana w Polsce. Mój ojciec przyjechał do Polski z urną z prochami taty, które spoczęły na Powązkach, i tutaj zaadoptowała go rodzina profesora Jażdżewskiego z Łodzi. W Japonii taka adopcja jest popularna, to jest jak cech. Jeśli chcesz, żeby twój syn był prawnikiem, oddajesz go do adopcji do rodziny prawników, u których mieszka i uczy się zawodu.
Twoi rodzice poznali się na Wydziale Japonistyki, gdzie twoja mama studiowała filologię japońską. Czy w waszym domu w Warszawie mówiło się po japońsku?
- Mój tata z jakiegoś powodu nigdy nie chciał, żebyśmy rozmawiali w domu po japońsku. Mówił, że jesteśmy w Polsce, więc mówimy po polsku. Za to w domu jedliśmy dania japońskie i obchodziliśmy japońskie święta. W Święto Dziewczynek, które w Japonii wypada 3 marca, rozkładaliśmy dwór cesarski z porcelanowych laleczek. Te laleczki należały do mojej prababci Japonki, stały na specjalnych schodkach i nie wolno ich było dotykać. Przebierałam się tego dnia w kimono i nasypywałam im w porcelanowe naczynia cukierki.
Poza tym ciągle przychodzili do nas jacyś Japończycy, odwiedzała nas moja babcia z drugim mężem. Jej drugi mąż był polonistą i tak bardzo był zajęty przeglądaniem biblioteki mojego dziadka, że przy okazji przejrzał też moją babcię. W Warszawie dostał pracę jako lektor języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim i tłumaczył literaturę polską na japoński, między innymi przetłumaczył „Pana Tadeusza” i dzieła Schulza.

Pierwszy raz do Japonii pojechałaś z mamą na kilka miesięcy, kiedy miałaś siedem lat.
- Tak, zamieszkałyśmy w małym tradycyjnym domku ze słomianą posadzką. Niedaleko była rzeka, w której pływały złote karpie i mogłam się w niej kąpać. Ponieważ mam też obywatelstwo japońskie, musiałam iść do szkoły. Pamiętam lekcje wychowawcze, tak zwane „Godziny moralności”, które polegały na tym, że każde dziecko musiało naskarżyć na inne. Oberwałam, bo ktoś powiedział, że wracałam do domu inną stroną ulicy, niż jest zaznaczona na mapce. Świetnie dogadywałam się z koleżankami, chociaż sama nie wiem jak. Moja mama żartowała, że nauczyłam wszystkie koleżanki polskiego.
Japońskiego zaczęłam się uczyć dużo później. Kiedy miałam dziewiętnaście lat, moja mama dostała roczne stypendium naukowe w Japonii, na które mogła zabrać ze sobą jednego członka rodziny. Pojechałam razem z nią i zapisałam się na kurs językowy dla obcokrajowców.
Tam odkryłaś taniec nihon buyo?
- Tak się składa, że rodzina mojego ojca od pokoleń robi peruki w teatrze kabuki. Kabuki powstało w XVII wieku, gdy kapłanka Okuni wyruszyła z grupą mniszek w podróż po Japonii, aby zebrać pieniądze na budowę świątyni. Gdy trafiły do Kioto, kobieta zaczęła tańczyć w suchym korycie rzeki i odtąd inne tancerki ją naśladowały, grając zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Za pomocą ruchów oraz gestów opowiadały fabularne historie o codziennym życiu, głównie o miłości, a nie jak do tej pory - historie mityczne. Ten teatr jest jedną z trzech najbardziej tradycyjnych form scenicznych w Japonii. Charakterystycznymi cechami tego teatru są makijaż, wyolbrzymiony ruch sceniczny oraz brak kobiet na scenie. W rolach kobiecych specjalizują się aktorzy onnagata. Wszystkie moje ciotki, wujkowie i kuzyni tam pracują, a rola głównego aktora i perukarza jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Chociaż zdarzają się wyjątki - mam kuzyna, który się zbuntował i został gitarzystą rockowym.
Ciotka po raz pierwszy zabrała mnie do teatru kilka tygodni po przyjeździe do Tokio i zobaczyłam przedstawienie taneczne, w którym się zakochałam. Występujący aktor był dandysem, za pomocą ruchu opowiadał przyjacielowi o nocy spędzonej z kochanką. Zdjął jeden rękaw kimona i od czasu do czasu narzucał na siebie pelerynkę. Tańczył w miejscu, zmieniając płeć i osobowość. Obnażona strona symbolizowała mężczyznę, druga kobietę. Przedstawiając dialog z kurtyzaną, robił słodkie miny. Grając chłopaka, patrzył przed siebie wesołym wzrokiem, potem jako kobieta uśmiechał się delikatnie, spoglądał spod rzęs, udawał zawstydzenie. Wydawało mi się, że jest w tym bardziej kobiecy od kobiet. Później ciotka wytłumaczyła mi, że tancerz zatańczył nihon buyo. Tak się złożyło, że sama też uczyła się tego tańca, więc zaprowadziła mnie do swojej mistrzyni.

Czy nadal jest to popularny taniec w Japonii?
- Niestety nie, bo nauka tańca buyo jest bardzo kosztowna i mogą sobie na nią pozwolić tylko dziewczęta z bogatych domów. Niewiele jest osób tak zdeterminowanych jak moja mistrzyni. Pochodzi z Okinawy i w wieku 20 lat wbrew woli rodziców wyjechała samotnie do Tokio, gdzie zaczęła uczyć się tańca. Pracowała na dwa etaty i kupowała sobie zupki chińskie, które przełamywała na pół. Codzienne jadła połowę makaronu, a resztę pieniędzy oddawała swojej mistrzyni. Po egzaminie na profesjonalną tancerkę buyo postanowiła, że będzie uczyć takie osoby, których normalnie nie byłoby na to stać.
Twoje ciało szybko przyzwyczaiło się do nowego ruchu?
- Dla Japonek wiele ruchów w tańcu jest bardziej naturalnych, odpowiadają japońskiej konstrukcji ciała. Szybko zrozumiałam, że jestem wielką Europejką i musiałam wszystko w swoim ciele przestawić. Mama zawsze kazała mi wypinać pierś, a w buyo plecy muszą być proste. Na co dzień chodziłam, kołysząc biodrami, podczas gdy w tej technice tańca biodra powinny być nieruchome.
Dużo czasu spędzałam też z moją mistrzynią po zajęciach i podglądałam ją w codziennych sytuacjach. Zauważyłam, że taniec przełożył się u niej na codzienne ruchy. Porusza dłonią w charakterystyczny sposób, ściąga ramiona tak, jak robi się to w buyo. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Wpadła nawet na pomysł, żebym wyszła za mąż za jej syna Dała mi też sporo wskazówek dotyczących życia, mówiła, żebym nie przestawała tańczyć, żebym stworzyła własny nurt tańca. Taki zresztą jest styl Japończyków, oni uważają, że w pewnym momencie trzeba podjąć decyzję życiową i potem być konsekwentnym. Nie zastanawiają się, czy to dobra, czy zła decyzja, bo każda jest dobra, jeśli realizuje się to, co się postanowiło. Uważają, że można więcej osiągnąć, mając mały talent i będąc pracowitym niż duży i będąc leniwym. Im wcześniej zaczniesz się uczyć, tym szybciej będziesz mistrzem, wszystko jedno, co zrobisz. Ktoś może zamiatać ulice i robić to w taki sposób, że to będzie sztuką.



Twoja mistrzyni mówi, że ten taniec to przede wszystkim aktorstwo.
- Tak, to jest aktorstwo, bardzo specyficzne. Nie ma w nim miejsca na „wkładanie siebie”, na wykorzystywanie do stworzenia roli swoich własnych przeżyć. Niezależnie od tego, czy jestem w tańcu młodą, czy starą kobietą, młodym czy starym mężczyzną, moje warunki cielesne nijak nie przekładają się na taniec, muszę się tego wszystkiego pozbyć i przyjąć nową postać. Choreografie niejednokrotnie powstawały w XVII wieku. Każdy ruch jest z góry ustalony. Kiedy podnoszę rękę, robię krok, przechylam głowę, to muszę to zrobić dokładnie pod takim kątem, jak tańczyła moja mistrzyni i jej mistrzowie wiele pokoleń wstecz. W tym tańcu mamy tylko kilka centymetrów swobody, w które możemy włożyć własną interpretację tańca. Mogą to być minimalne przesunięcia w czasie, wykonanie gestu odrobinkę wolniej lub szybciej. To tak, jakbyś miała drewniane pudełko i w nim kilka wyciętych szparek. W pewnym momencie do środka wkładasz pachnidło. To jest wciąż to samo pudełko, ma ten sam kształt, w tym samym miejscu szparki, ale zupełnie inaczej zareagujesz na zapach.
W jaki sposób opowiada się historie?
- Za pomocą partytur ruchowych. Uwewnętrzniam graną postać oraz opisuję okoliczności przyrody, które oddają przeżycia postaci. Na przykład w „Wieczorze Jesiennym” akcja tańca odbywa się w ogrodzie japońskim, gdzie płynie sobie rzeczka, rośnie drzewo śliwy, gdzieś jest płotek, furtka, przez którą można przejść. Bohaterka tego tańca jest dojrzałą kobietą, która ma jakiegoś ukochanego. Nie wiemy na pewno, ale bardzo możliwe, że ten ukochany ma żonę, a ona jest tylko jego kochanką. Nad głową granej przeze mnie kobiety świeci księżyc. Kochanek od bardzo dawna jej już nie odwiedził. Wszystko, co się dzieje w tańcu, to są jej przeżycia wewnętrzne. Za pomocą ruchu głowy wskazuję na księżyc, który jest jej jedynym kompanem w jesienne wieczory, wypatruję przez furtkę, czy ukochany przypadkiem nie nadchodzi Jednak nie nadchodzi. Przeglądam się w oczku wodnym jak w lusterku i myślę, że z tego smutku i wyczekiwania już chyba potwornie zmarniałam. Po chwili sama siebie karcę, przecież nie mogę wygadywać takich głupstw. Nie jestem sama, księżyc jest nad nią i wszystkiego słucha.

O uczuciach w tańcu nie mówi się wprost?
- W Japonii w ogóle nie mówi się o uczuciach wprost. Nie należy zbytnio obarczać rozmówcy sobą, swoimi problemami. W poezji japońskiej, na przykład w haiku, nie mówi się wprost o uczuciach, tylko opisuje się jakiś fragment przyrody, żeby czytelnik domyślił się, co dzieje się w duszy autora. Tak samo jest w tańcu.
Japończycy rozumieją przyrodę. Kiedyś byłam z ciocią w parku i było tam stare drzewo z bardzo pomarszczoną korą. Moja ciotka ma około 70 lat, podeszła do tego drzewa, przyglądała się tej korze i widziałam, jak złapała się za policzek i zaczęła dotykać swojej twarzy, jakby myślała: „Ojej, czy ja też mam już takie zmarszczki?”.
Twoja rodzina pomagała ci w nauce tańca?
- Miałam dużo szczęścia, większość współczesnych rodzin japońskich nie jest ze sobą zżyta. Moja rodzina jest inna, być może przez to, że pracuje w teatrze kabuki. To zupełnie inny świat, bardzo tradycyjny, jakby wyjęty z przeszłości. Wszyscy trzymają się razem, lubią urządzać przyjęcia rodzinne na kilkadziesiąt osób. Przyjęcia noworoczne odbywają się zwykle w wynajętej sali w hotelu. Bierze w nich udział cała rodzina i pracownicy. Każdy może wygłosić przemówienie lub publicznie podziękować za wszystkie dobre rzeczy, których doświadczył od rodziny i firmy w minionym roku, i poprosić o opiekę w roku nadchodzącym. Mnie też się takie przemówienia zdarzały.
W Japonii jest hierarchia. Ci, którzy mają pieniądze i władzę, muszą opiekować się tymi, którzy w tej hierarchii stoją niżej. Kiedy wróciłam sama do Japonii, żeby kontynuować lekcje tańca, zamieszkałam u mojego wujka, który jest głową rodu. Mieszka z żoną w domu w Aoyama, jednej z najdroższych dzielnic w Tokio. Rodzina mieszkała w tym domu od pokoleń, a do niedawna jeszcze mieszkali tam również czeladnicy i młodzi perukarze. Doznałam olbrzymiej serdeczności, szczególnie ze strony mojej ciotki. Jest w tej chwili jedną z najbliższych mi osób w Japonii. Zresztą do tej pory najlepiej dogaduję się ze starszymi Japonkami. Tak jak one chętnie chodzę po ulicy w kimonie.

Ciocia nauczyła cię tradycji japońskich?
- Dużo opowiadała mi o teatrze, ale nie uczyła tradycji, w każdym razie nie wprost. Wiele mogłam nauczyć się, kiedy ją obserwowałam. Codziennie rano odkładała łyżkę pierwszego tego dnia ugotowanego ryżu, odlewała do małego naczynka odrobinę pierwszej tego dnia zaparzonej herbaty, po czym stawiała w ołtarzyku dla przodków. Taki ołtarzyk buddyjsko-shintoistyczny znajduje się zwykle w zagłębieniu ściany. Mogą w nim być prochy przodków lub tylko zdjęcie. Podczas modlitwy dzwoni się w buddyjski dzwonek i zapala kadzidełka.
Czy to, jak Japonki zachowują się na co dzień, mogło mieć wpływ na taniec?
- Japońskie kobiety są pokorne, uprzejme, ale jednocześnie bardzo silne. Nie krzyczą, nie śmieją się na głos, wszystko przeżywają w środku. Tak samo jest w buyo, twarz to maska, a zęby uważa się za przejaw agresji. Tylko czasem ta kontrola nad uczuciami słabnie i można pokazać, że buzuje w tobie gniew.
Czy poprzez ten taniec odkryłaś swoją kobiecość?
- Nie. Postać, w którą się wcielam, jest jedynie czyjąś fantazją, to kobiecość wyobrażana. Wdzięk, seksapil są w tańcu wyolbrzymione, aż nierealne. Odwołują się raczej do osiemnastowiecznego wyobrażenia o tym, czym jest erotyzm, wyobrażenia, które może być trudne do zrozumienia dla Europejczyka. W Japonii pociągające było to, co zakryte. Na pornograficznych drzeworytach shunga z okresu Edo bardzo rzadko widać nagie postaci, zazwyczaj mają one na sobie jeszcze rozchełstane i podwinięte kimona, a do tego fryzury i makijaże. Strój to jakby przedłużenie ciała. Podobnie jest w tańcu - liczy się ruch ubranego ciała, rękaw czy wachlarz to taka sama część ciała jak stopa czy głowa.
Większość młodych Japończyków nawet nie widziała buyo na żywo, co nie zmienia tego, że dużo bardziej niż Europejczycy rozumieją i czują tę estetykę. Mam z tym związane jedno niezbyt przyjemne doświadczenie. Poszłam kiedyś na imprezę do znajomych, byłam ubrana w kimono i miałam przy sobie wachlarze, więc zaczęłam tańczyć buyo. Wszyscy mężczyźni patrzyli na mnie z otwartymi ustami, a po moim występie jakiś Japończyk rzucił się na mnie w łazience. Widocznie jemu też pomyliła się tancerka buyo ze striptizerką...


Możesz powiedzieć, że buyo zmieniło twoje życie?
- Po powrocie do Polski wiedziałam, że chcę dalej tańczyć, ale trochę czasu mi zajęło, zanim zaczęłam uczyć i zajmować się tym zawodowo. Teraz jestem praktykującą nauczycielką tańca buyo. To, że jestem Polką, traktuję jako atut, pozwala mi to eksperymentować, jestem poza całą japońską strukturą szkół tańca, tutaj nikt mi tego nie zabroni. Chętnie wchodzę w kolaboracje z muzykami niemającymi nic wspólnego z tradycyjną muzyką japońską, tańczyłam już buyo do muzyki elektronicznej, wykorzystałam w spektaklach teatralnych czy w performance'ach tanecznych, zestawiałam z innymi formami scenicznymi, tworzyłam choreografie inspirowane zdjęciami, malarstwem czy instalacjami. Japończycy tego tańca nie chcą łamać, dla nich jest częścią tradycji, jego wartość przejawia się w niezmienności formy. Dla mnie niezmienność formy też jest bardzo ważna, ale tylko na poziomie fizycznym. Interesuje mnie wykorzystywanie tego konkretnego ciała buyowego w innych kontekstach, zestawianie z inną muzyką, wkładanie w inny strój, umieszczanie w innych przestrzeniach.
Masz już kolejne pomysły?
- Obecnie przymierzam się do projektu, który wykorzystałby tradycyjne japońskie podejście do płci jako cechy, którą bardziej się pokazuje, niż jest nadana „z góry”. To tradycyjne podejście, ściśle związane z kulturą wysoką, jaką jest teatr kabuki, chciałabym wykorzystać w pracy z osobami transgenderowymi. Myślę, że poza wartością terapeutyczną, jaką daje większe zrozumienie swojego ciała, projekt taki mógłby zaprezentować osoby trans w innym świetle. W Polsce cały czas jest z tym straszny problem.
Twój dziadek przybliżał Japończykom polską kulturę, a ty przybliżasz Polakom kulturę Japonii.
- Kultura japońska cieszy się coraz większym zainteresowaniem w Polsce. Przede wszystkim popkultura - jest bardzo dużo osób, które słuchają japońskiego popu, czytają mangi i oglądają anime. Lubię myśleć, że przyczyniam się do tego, że kultura tradycyjna zaczyna być u nas bardziej znana. Jednak najbardziej cieszy mnie, gdy widzowie są w stanie dostrzec w moim tańcu piękno. Przecież sztuka dąży do tego, żeby wzbudzić w nas zachwyt, którego nie można wyjaśnić słowami. Jeśli coś można nazwać, to po co robić z tego sztukę?

Hana Umeda. Tańca uczyła się u mistrzyni Nishikawa Fukushimo ze szkoły Nishikawa-ryu w Tokio. W Polsce propaguje taniec nihon buyo. Performerka i instruktorka, opracowała autorską metodę nauczania nihon buyo, która bierze pod uwagę różnice w używaniu ciała japońskiego i polskiego. Stworzyła serię ćwiczeń, które pomagają przyswoić sobie specyfikę japońskiego ruchu. Obecnie interesuje ją poszukiwanie jakości ruchowych, które wyjęte z kontekstu japońskiego tańca mogą wnieść nową wartość do nowej sceny tanecznej i teatralnej.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.p