poniedziałek, 17 października 2016

"W PRL-u fryzury były ciekawsze. Dzisiaj fryzury zeszły na psy"

Zbigniew Kuty, mistrz fryzjerstwa, swój zakład prowadzi w centrum Łodzi.                Od niemal sześćdziesięciu lat obserwuje zmieniającą się modę.                                     - W PRL-u fryzury były ciekawsze - twierdzi. - Z jednego zawinięcia                     można było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj     fryzjerstwo zeszło na psy.
Ciężko jest panu rozczesać moje włosy.
- Włosy po myciu z reguły rozciągają się o jedną trzecią długości. Jednak                     farbowane nie są tak elastyczne i przy rozczesywaniu końcówki się strzępią.
Może powinnam używać farby bez amoniaku?
- Jeśli jakaś firma sprzedaje farbę bez amoniaku, to zastępuje go substancją                   pochodną. Doradzić farby nie mogę, bo to, że jakaś jest droga, wcale nie znaczy,                       że jest dobra. Kiedyś były lepsze. Kolor trzymał się na włosach. Dzisiaj wypłukuje                     się po paru umyciach i znowu trzeba chemię nakładać. Jednak reklamodawcy             zachwalają je, twierdząc, że odrostów nie widać.
Jest pan fryzjerem od ponad 57 lat. Jakie kolory były modne na początku                     pana drogi zawodowej?
- Było dwóch fryzjerów - Zbyszek i Hirek. Przed świętami szła kobieta do Zbyszka                         i pytała:- Jaki kolor jest modny w tym sezonie? Zbyszek odpowiadał, że wszystkie           odcienie czerwieni. Inna pani pytała o to samo Hirka. - Zimne, niebieskie - mówił.                Dlatego że jeden mógł dostać czerwoną farbę, a drugi niebieską. Taka inspiracja.
Został pan fryzjerem z przypadku?
- Ojciec kiedyś zapytał: - Zbychu, chcesz być fryzjerem? - Mogę być - odparłem.                       Nie wiedziałem na co się decyduję, bo w życiu nie byłem u fryzjera. Tata miał                 maszynkę ręczną, którą mnie strzygł. Trzeba było siły, żeby jej użyć. Dzisiaj wisi na           ścianie w moim salonie.
Podstawówkę skończyłem w czerwcu '59, a w lipcu już poszedłem do terminu.                   Miałem wtedy 13 lat. Praktyki trwały trzy lata i po egzaminach zostałem                     najmłodszym czeladnikiem w Izbie Łódzkiej od przeszło pięćdziesięciu lat.
Jak wyglądały pana praktyki?

- Zakład fryzjerski należał do mojego wujostwa. Mieścił się w tym samym domu co             dzisiaj, ale po drugiej stronie bramy. Stałem i przyglądałem się temu, co robi mój                 wujek. Musiałem nauczyć się trzymać nożyczki w garści, a to nie jest takie proste.               Śrubę trzeba mieć na zewnątrz, ostrza poziomo, ruch zgrać z grzebieniem.                  Godzinami stałem przy ścianie i ćwiczyłem, żeby ręce się wprawiły.









Pamięta pan pierwsze cięcie włosów?
- To nie było od razu całe ścięcie. Najpierw baczek mogłem odciąć, potem                     wyrównać włosy z tyłu głowy. Ciężko szło. Kiedyś wujek kazał mi namydlić butelkę           pędzlem. Postawiłem ją na szyjce i delikatnie zbierałem brzytwą pianę. Innym                     razem musiałem namydlić balon i go ogolić. Czasem się udawało.
Ciężko goliło się brzytwą?
- Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do zakładu i zobaczyłem błyszczące ostrze             niemieckiej brzytwy, to aż oczy zamknąłem ze strachu. Dzisiaj wciąż ją mam                               w szufladzie, tylko stal ściemniała.
Wujek prosił swoich klientów: - Przyjdź pan na golenie. Chłopak się będzie uczył                           i najwyżej panu ucho utnie. No to miałem trzech, czterech, czasem pięciu panów                      na dzień. Ja się uczyłem, majster był zadowolony, że robię postępy, a oni mieli                   usługę za darmo. Szybko nauczyłem się golić, ale bywało wesoło.
Zaciął pan kogoś?
- A to raz? Przyszedł kiedyś facet po kielichu. Ja już wtedy goliłem. W zakładzie               mieliśmy radio Szarotkę na baterię. Pamiętam, że był Wyścig Pokoju, wszyscy                   słuchali sprawozdania. Do Poznania był etap. Jeden kolarz uciekał, Gazda go                       gonił. Namydliłem klienta, wziąłem brzytwę, naostrzyłem na skórzanym pasie,             pojechałem po policzku i chciałem pojechać pod ustami. Nagle sprawozdawca                 krzyczy: - Gazda pierwszy! Facet podnosi się z fotela, a brzytwa mu prosto w                        zęby. Boże kochany, jak ta krew tryskała! Nawet nie miał pretensji, bo sam                           podskoczył. Ale kaleczyło się czasem... Raz chłopakowi końcówkę ucha                         obciąłem. Nawet nie poczuł.
Niebezpieczne narzędzie.
- Pewnie, że niebezpieczne. Wiadomo co kiedy fryzjerowi odbije? Krew lała się                            z wargi, z ucha, z nosa. Z brodawki leciała mocno. Panowie przychodzili do mnie                      na golenie codziennie, co drugi, trzeci dzień. Jeden dziadek odwiedzał mój zakład                     w każdą sobotę. W Łodzi mieszkało dużo Żydów. Mieli bladą skórę, prawie siną,                          i czarny zarost. Jeśli jakiś pan mecenas golił się rano, a randkę miał wieczorem,                       to wpadał do mnie po raz drugi po południu, bo jego twarz wyglądała już na brudną.

Wtedy mężczyźni przychodzili do fryzjera na golenie, bo nie było dobrych żyletek.                     Od kilkunastu lat już się tego nie robi z obawy przed AIDS, "wątróbką". Zostało                 strzyżenie. Chłopaki często sami się strzygą, dziewczyny noszą długie włosy.                     Roboty nie ma.







Kiedyś miał pan więcej pracy?
- Kiedyś ludzie bardziej o siebie dbali. Kobiety częściej przychodziły do fryzjera,                 ubierały się elegancko. W piątek, w sobotę pełno było pań w moim zakładzie,                             bo szykowały się na niedzielę. Tak się też mówiło: - Jutro niedziela, to mięso na                    obiad i biała koszula. Nie robiłem zapisów, musiały czekać w kolejce.
W latach 50., 60. pensje w Łodzi też nie były wysokie, ale była praca. Żona zrobiła               sobie fryzurkę, mąż kupił pół litra i oprócz tego mogli pójść do kawiarni czy na                 dancing. Kawaler się ogolił, po pracy stanął na rogu i się rozglądał. Miał własne             pieniądze i może nie miał za to co kupić, ale czuł się wolnym człowiekiem.
Zmiany w Polsce obserwuję, patrząc na liczbę klientów w salonie. Po '89 jeszcze                 przez kilka lat ludzie mieli pracę, potem wydali oszczędności, nie wiedzieli, gdzie                 mogą zarobić, a życie było coraz droższe. Teraz wielu łodzianom ledwo starcza                        do pierwszego. Dzielnica Stare Polesie zrobiła się kiepska. Zresztą Łódź jest                       biedna w stosunku do innych dużych miast w Polsce. Przyleci taka pani do fryzjera             zrobić sobie fryzurkę? A gdzie z tym uczesaniem pójdzie? Do restauracji?                                Nie stać jej na to. Woli kupić buty chińskie za 20 złotych, które zaraz się rozlecą.
Tymczasem na Zachodzie jest wiele zakładzików, w których pracują jedna bądź                     dwie dziewczyny. Otwierają je wcześnie rano i kobiety - zamiast same męczyć                           się w domu - wpadają do nich przed pracą na czesanie. Tam również mężczyźni                         dbają o zarost. W Polsce młodzieńcy chodzą po ulicy w dziurawych spodniach i                         wyglądają, jakby trzy dni siedzieli w śmietniku, bo taka moda. Jakby dziewczyna                      nie dała się przytulić, to od razu by się ogolił.
W czasach pańskiej młodości bród nie nosili?
- Zawsze nosili brody lub wąsy, ale to była ozdoba. Zarost miał kształt, był ładny.                 Dzisiaj jeden kolega zapuści, drugi, dziesiąty, to ja też. I wygląda potem, jakby                        miał myjkę do kąpieli na twarzy. W Łodzi jest parę zakładów, które się nazywają                 Barber Shop, bo po polsku źle by to brzmiało. Tam strzygą wąsy, bródkę, myją                     brody i smarują je jakimś kosmetykiem. Taka usługa kosztuje kilkadziesiąt złotych.                  Nie każdy ma forsę na takie głupoty. Fryzjerki w zakładach najczęściej na męskim                            zaroście się nie znają, bo tego ich na kursach nie uczą. Jeśli jakaś dziewczyna                       trafi na takiego dziadka jak ja, to może jeszcze czegoś się dowie, bo ja tym               zajmowałem się na co dzień.

Kiedyś każdy fryzjer męski miał u siebie golenie, strzyżenie, wąsy, brodę. Klienci                mówili, czy chcą spiczastą bródkę, na łopatkę, krótszą czy dłuższą. Wąsy długie                      lub podkręcane. Co kilka lat moda się zmieniała. Raz strzygłem na "księcia Józefa",           innym razem "na Stalina".













Pan strzygł, a klient zwierzał się z problemów?
- Fryzjer jest jak spowiednik. Ludzie przychodzą do mnie ze wszystkimi                       problemami. Jeśli znam kobietę kilka lat, a bywa też, że strzygę jej rodziców,                       męża, dzieci, a potem wnuki, to wiem, o czym rozmawiać. Kiedy przychodzi do                     mnie po raz pierwszy i mówi o sprawach osobistych, wtedy muszę słuchać i                 przytaknąć. A przytaknij w momencie, który jej nie pasuje!
Na ścianie w pana salonie wisi dyplom za zdobycie czwartego miejsca na               ogólnopolskim konkursie fryzjerskim w Poznaniu.
- Kiedy zostałem czeladnikiem, musiałem iść do wojska. Ze służby wróciłem                                w 1966 roku. Rok później umarł mój wujek i ciocia przepisała zakład na mnie.               Zdobyłem tytuł mistrzowski i zacząłem brać udział w różnych konkursach.                     Wygrałem kiedyś mistrzostwo Łodzi za pokaz fryzur w Izbie Rzemieślniczej                                w Łodzi, innym razem zająłem czwarte miejsce w Polsce. Potem ożeniłem                               się i przyszły dzieci. Musiałem z czegoś zrezygnować.
Zrezygnował pan z konkursów.

- Tak, bo wcale nie było łatwo się do nich przygotować. W każdym konkursie brało               udział kilkudziesięciu uczestników. Musiałem zrobić mojej modelce dwa lub trzy           uczesania, tj. dzienne, wieczorowe i fantazyjne. Do każdej z fryzur wkładała inną           sukienkę. Te kreacje czasem wypożyczałem w teatrze. Potem przechadzała się                           z ułożonymi włosami po wybiegu, uśmiechała się do kamery. Przed pokazem                 wszystkie uczesania musiałem trenować po kilkanaście razy. Wiadomo, że                               nie robiłem tego przy klientach, tylko zostawałem po pracy.













Jakie fryzury były modne w PRL-u?
- Różne. Ale trzeba przyznać, że były ciekawsze. Robiło się strzyżenie brzytewką,               potem włosy nawijało się na wałki i rozczesywało. Z jednego zawinięcia można                       było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj fryzjerstwo zeszło                  na psy.
A dlaczego?
- Klub Fryzjerstwa Artystycznego się rozleciał. Cech nikogo nie obchodzi. Jakaś           dziewczyna skończyła praktykę fryzjerską i poszła pracować do fabryki. Potem                 przyszła przemiana, fabryka rozleciała się w latach 90. Ona - mając 50                                      lat - przypomniała sobie, że jest fryzjerką. Gdy ja zaczynałem, trudno było dostać               lokum od miasta. Z tego powodu w Łodzi działało około 300 salonów fryzjerskich.                Teraz wszędzie są lokale do wynajęcia.
Taka pani kupi krzesła, postawi lustro i już ma zakład. Co chwilę ktoś otwiera nowy                      i po kilku miesiącach plajtuje, bo właścicielowi się wydaje, że wystarczy pomachać     nożyczkami, żeby zarobić pieniądze.
Teraz każdy może być fryzjerem?

- Tak. Ty też możesz otworzyć salon fryzjerski. Nikt o doświadczenie nie pyta.                     Kiedyś trzeba było mieć dyplom czeladniczy. Po trzech latach nauki zdawało się       kilkugodzinny egzamin z teorii, praktyki, golenia, strzyżenia męskiego i damskiego                 oraz czesania. Pamiętam, że zrobiłem ondulację żelazkową. Szczypce z żelaza         podgrzewało się nad palnikiem i tym zakręciłem loki francuskie. Po trzech latach                        od egzaminu czeladniczego przystąpiłem do egzaminu mistrzowskiego.













Wszyscy mistrzowie, którzy mieli swoje zakłady, musieli należeć do cechu.                                Na zebrania przychodziło około dwustu, ledwo w świetlicy się mieścili. Cech poza          sprawami administracyjnymi dbał o poziom egzaminów fryzjerskich. Organizowali                   też różne szkolenia, np. z BHP, higieny. Prawie wszyscy się znaliśmy. Czasem po               kursie chodziliśmy na wódkę.
Obecnie nie trzeba należeć do cechu. W Łodzi jest prawie dwa tysiące zakładów          fryzjerskich i większość z nich stoi pusta. Dzisiaj miałem dwóch klientów. Co                         prawda teraz mam problemy ze zdrowiem i już nie pracuję przez cały dzień.                                  Jednak dawniej w moim salonie czworo, pięcioro fryzjerów pracowało i mieliśmy                      60 głów do zrobienia na dzień.
Czym zajmował się Klub Fryzjerstwa Artystycznego?
- Później zmieniono jego nazwę na Klub Postępu i Techniki. Powstał w 1958 roku,                   rok przed tym, jak zacząłem uczyć się na fryzjera. W całej Polsce takie kluby                   otwierali, żeby podnieść poziom pracy. Lata 70. to był najlepszy okres w całej                     historii fryzjerstwa polskiego. Nawet jak klientka poszła do fryzjera na wsi, to włosy               miała dobrze ostrzyżone. A teraz... Jak można człowieka oszpecić i mu powiedzieć,                  że wygląda "trendy"?
W naszym klubie stało ze 20 aparatów do suszenia włosów, takich jak ten, który                         u mnie widzisz. Byliśmy podzieleni na podgrupy - kadra, instruktorzy, grupa               wojewódzka, łódzka i uczniowie. Uczniowie co dwa tygodnie przychodzili na naukę                     z modelkami oraz modelami. Było paru przedwojennych mistrzów, np. Pietrzak,                   Kabat, Wierzbicki, którzy ich szkolili. Ja też dzięki nim poznałem nowe fryzury,               nauczyłem się lepszej techniki i innego spojrzenia. To była taka sztuka dla sztuki.










Nie można było za bardzo podróżować. Gdzie podpatrywaliście fryzury?
- W latach 60., 70. nie było żadnego żurnala fachowego dla fryzjerów. Wychodziła                 tylko "Uroda", a potem "Uroda i Zdrowie". Ten magazyn był o wszystkim, ale                       można było w nim znaleźć m.in. kilka zdjęć fryzur.
Kiedyś do cechu w Łodzi przyszedł jeden żurnal ze zdjęciem fryzury wymyślonej                   przez brytyjskiego geniusza, Vidala Sassoona. Nazywała się "na grzybka". Była to            pierwsza geometryczna fryzura. Niestety, w środku nie znaleźliśmy żadnego opisu     technicznego i nie wiedzieliśmy, jak należy strzyc. Jeden rysownik z cechu               rozrysowywał fryzurę na tablicy szkolnej przez kilka tygodni. W końcu doszliśmy                       do tego, że nie możemy ścinać po zewnętrznej, tylko po wewnętrznej stronie.                       Moda przychodziła też do nas z telewizji. Do Opola przyjeżdżali artyści z Zachodu                       i tak kobiety zaczęły szaleć na punkcie "mokrej Włoszki".
Jest to trwała, po której włosy są mocno skręcone i wyglądają jakby były               wilgotne.
- To była trwała z Francji. Niby robiło się ją w ten sam sposób, ale Francuzi                       utrwalali u siebie fryzury specjalnymi płynami i żelami. U nas był tylko jeden Pewex                     w Warszawie, gdzie za bony można było kupić żel do "mokrej Włoszki". Koledzy                       po niego jeździli, ale ja się w to nie bawiłem, gdyż moim zdaniem trwała powinna                    być imitacją naturalnego skrętu. Potem dziewczyna wyszła od nich z salonu                           cała w skowronkach, wróciła do domu, wyspała się w nocy, żel wytarł się w                     poduszkę i rano chciało jej się płakać, bo wyglądała jak straszydło.
Pierwszą trwałą ondulację na gorąco zrobił Karl Nessler z Niemiec w 1905                    roku.
- Tak, a potem powstały inne. Na zimno, elektryczna, kompresowa czy kierunkowa,                    w której włosy nakręcało się na wałki w różnych kierunkach. Niestety, efekt był                podobny.

W latach 70. dwóch moich znajomych pojechało na jakiś pokaz do Wiednia.                       Wrócili stamtąd z dyplomem i przywieźli trochę płynu do trwałej. Zaczęli ją robić.           Wyjmowali walizkę wielkości nesesera, grzali klamerki, a potem nakładali je na                      włosy. Ile oni za to brali pieniędzy! A jak popalili włosy! Było dużo skarg do cechu                       od ich klientek. Potem płyn im się skończył, a w stanie wojennym nikt nie mógł                          pojechać po nowy na Zachód. Znajomi fryzjerzy zaczęli kupować płyn do trwałej                       na zimno i mieszali go z wodą. Przecież interes się kręcił, więc nie mogli łatwo                            z niego zrezygnować.













Jaka była pana ulubiona trwała?
- Trwała na zimno, bo kobieta u mnie w salonie nie trzymała na głowie ciężarów                           i była bezpieczna. Przyszła do nas pod koniec lat 20., ale dopiero po wojnie                       nastąpił jej rozkwit. Zwłaszcza stała się popularna w latach 50., bo już u nas nie                      było nowych urządzeń do robienia trwałych ondulacji. Musiałem umyć głowę                    klientki, ostrzyc włosy, podzielić na pasemka i wtedy smarowałem je płynem.                          Ten płyn włosy rozpuszczał, dzięki czemu dało się je uformować. Zakręcało się                kosmyki na wałek i nastąpiło trwałe przekształcenie z prostego włosa na falisty.                             Teraz trwałej prawie nikt nie robi. Młode dziewczyny same włosy prasują                     prostownicą lub robią fale.
A jak lubią się u pana czesać?
- Rzadko przychodzą się czesać, jeśli już, to przed weselem. Na imprezę rodzinną                 typu chrzest, imieniny to najczęściej tylko babcia przychodzi ze zrobioną fryzurką,                       bo jej się wydaje, że musi się ogarnąć, żeby nie urazić gospodarzy. Tak została           wychowana. Młoda dziewczyna jak na taką okazję głowę umyje, to już jest dużo.
Zbigniew Kuty. Mistrz fryzjerstwa. Swój zakład prowadzi od prawie sześćdziesięciu                   lat przyulicy 1 Maja 20 w Łodzi (róg z Żeromskiego). Ma żonę i dwoje dzieci.

Wywiad ukazał się na gazeta.pl

Ślub w Las Vegas jak hamburger z McDonalda.

W Las Vegas w ostatnim roku pobrało się ponad 80 tys. par. Miasto
od wielu lat ma reputację miejsca, gdzie ludzie biorą śluby pod
wpływem impulsu, lecz ich związki nie trwają długo. Bo tu tak samo
szybko można zostać i żoną, i rozwódką.
Limuzyna zatrzymuje się przed pomalowaną na biało kapliczką przy jednej
z głównych ulic starej części miasta Las Vegas. W pobliżu znajdują się pierwsze
kasyna i kluby ze striptizem. Obok wejścia, w małej altance, panna młoda
w kremowej sukni z falbankami, oparta na ramieniu mężczyzny w grafitowym
garniturze, pozuje do zdjęć. Kierowca otwiera drzwi od naszego samochodu.
Już jesteśmy - mówi, pokazując w uśmiechu białe zęby.
To dzień mojego ślubu. Wchodzimy z Rubenem, moim narzeczonym, i parą
przyjaciół do budynku. W recepcji sekretarka prosi nas o licencję ślubną i podaje
 mi jeden z bukietów z białych róż, zanurzonych w kryształowym wazonie.
Poczekajcie chwilę, jeszcze trwa ceremonia ślubna - prosi.
Po chwili drzwi kaplicy otwierają się i ze środka wychodzi ciemnoskóra para
w kwiecistym ubraniu. Tuż za nimi stoi siwy, pomarszczony mężczyzna. Uśmiecha
 się i zaprasza nas ruchem ręki do środka. - Jestem sędzią - informuje, zamykając
 za nami drzwi od kaplicy i od razu zaczyna odczytywać po angielsku tekst
przysięgi ślubnej. - Gratuluję! Jesteście mężem i żoną.
Jestem zaskoczona. To się stało tak szybko, że nawet nie zdążyłam się
zdenerwować. Sędzia prosi naszych świadków, żeby poszli z nim na zaplecze
 i złożyli podpisy pod aktem ślubu. Wracają z postawnym mężczyzną przebranym
 za Elvisa Presleya. Ma na sobie czarną bluzę z frędzlami, ufryzowane włosy,
oczy ukrywa za ciemnymi okularami. - How do you do? - pyta, wyciągając rękę
na powitanie.
***
Las Vegas wybudowano pośrodku pustyni, głównie za pieniądze mafiosów. Uznali,
 że skoro stan Nevada zezwala na hazard, to jest to idealne miejsce do prania
brudnych pieniędzy w kasynach. Dzisiaj niewiele osób przyjeżdża tutaj tylko po to,
 żeby zagrać w ruletkę. Za to Disneyland dla dorosłych licznymi atrakcjami
przyciąga co roku prawie 40 milionów turystów. Krytycy twierdzą, że Vegas jest
stolicą kiczu, jednak nawet oni przyznają, że ciężko od niego odwrócić wzrok.
Na pomysł ślubu w tym mieście wpadliśmy z Rubenem dwa miesiące wcześniej.
Zaczęliśmy przygotowywać się do niego w tajemnicy. Mieszkamy w Meksyku.
Jesteśmy ze sobą dziewięć lat. Stwierdziliśmy, że skoro rodzina i przyjaciele żyją
na dwóch kontynentach, to dzięki naszej decyzji nikt nie będzie czuć się
pokrzywdzony. Poza tym tego dnia chcemy dobrze się bawić, zamiast przejmować
 się przebiegiem wesela i wcielać w życie porady z artykułów pod tytułem:
„Jak przetrwać własny ślub”. Ja nigdy nie marzyłam o białej sukience i nie mam
 złudzeń: błogosławieństwo rodziców lub wystawne przyjęcie nie sprawią, że
nasze małżeństwo będzie udane.

W jeden z weekendów rezerwujemy lot, hotel i podejmujemy najważniejsze
decyzje związane z ceremonią. Przede wszystkim - jaki to ma być ślub? Klasyczny
 z udziałem sędziego? W stylu gotyckim, w przebraniach rycerza i księżniczki?
W stroju pirackim czy hawajskim? A może przysięgę złożymy w helikopterze, a
ślubną kolację zjemy na dnie Wielkiego Kanionu? Jest to droższa opcja, ale jakże
romantyczna. Przypominam sobie, że kiedyś ze znajomymi zażartowałam, że
pewnego dnia ślubu udzieli mi Elvis. Okazuje się, że sporo kaplic ma w ofercie
 ceremonie prowadzone właśnie przez sobowtóra piosenkarza.
Elvis kochał Las Vegas, a ono odwzajemnia to uczucie. Po raz pierwszy
koncertował tutaj w 1956 roku, kiedy miał 21 lat. Potem, w 1963 roku, spędził
w mieście kilka tygodni na planie „Viva Las Vegas”. Film okazał się wielkim
sukcesem i zarobił pięć milionów dolarów. Od tej pory miasto grzechu kojarzy się
z tytułową piosenką. Cztery lata później 32-letni gwiazdor poślubił tu 21-letnią
Priscillę Ann Beaulieu. W 1969 roku hotel International otworzył salę koncertową,
w której Elvis zagrał niejeden koncert. Pracownicy kaplicy weselnej Wee Kirk O'the
 Heather wspominają, że piosenkarz planował ożenić się u nich ze swoją nową
partnerką Ginger. Zjawili się nawet przyjaciele Elvisa, lecz pan młody zadzwonił
w ostatniej chwili i poinformował ich, że jest w drodze do Memphis. Wkrótce zmarł,
 ale mieszkańcy miasta o nim nie zapomnieli. Nic dziwnego. Jeszcze za jego życia
 lokalni artyści występowali na scenie, naśladując Elvisa.
***
Nie jesteśmy aż tak spontaniczni i chcemy z wyprzedzeniem zarezerwować kaplicę.
Decyzja nie należy do najłatwiejszych, bo w około 600-tysięcznym Las Vegas jest
 ich ponad 50. Każdy większy hotel czy klub golfowy ma w swojej ofercie
ceremonie ślubne. Na stronie TripAdvisor internauci rekomendują najlepsze
z nich. Wśród polecanych znajduje się The Little White Wedding Chapel, gdzie
można wziąć ślub, siedząc w samochodzie. Właścicielką tego miejsca jest
Charolette Richards, która pracuje w tym biznesie od lat 50. Udzielała ślubów
m.in. Frankowi Siniatrze i Mii Farrow, Bruce'owi Willisowi i Demi Moore. 22-letnia
Britney Spears, księżniczka popu, wyszła u niej za mąż za Jasona Allena
Alexandra, przyjaciela z dzieciństwa. Miała na sobie dżinsy i czapkę bejsbolową.
Ich małżeństwo zakończyło się po 55 godzinach, bo jak przyznała piosenkarka,
nie była świadoma swojego zachowania.
A może powinniśmy pobrać się w Little Church of the West, drewnianej kaplicy przy
 Las Vegas Strip, w otoczeniu nowoczesnych hoteli? Niedaleko znajduje się
zaprojektowany pod koniec lat 50. neon „Welcome to Fabulous Las Vegas”, pod
którym młode pary i turyści robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Angelina Jolie w
czasie 20-minutowej ceremonii poślubiła tam Billy'ego Boba Thorntona. Aktorzy
przyszli na ślub w dżinsach, na szyi zawiesili fiolki ze swoją krwią. Było to drugie
małżeństwo Angeliny, a piąte Thorntona i zakończyło się rozwodem w 2003 roku.
Nic dziwnego, że Las Vegas zdobyło reputację miejsca, gdzie ludzie pobierają się
pod wpływem impulsu, lecz ich związki nie trwają długo.
Ostatecznie nasz wybór pada na Graceland Wedding Chapel. Kaplicę otworzono
w 1951 roku i ponoć sam Presley udzielił właścicielom zgody na posługiwanie się
nazwą jego posiadłości w stanie Tennessee. Tutaj kręcono sceny do pierwszej
części komedii amerykańskiej „Kac Vegas”. Tu też prawie trzydzieści lat temu Bon
Jovi obiecał, że nie opuści aż do śmierci Dorothy Hurley, swojej szkolnej miłości.
Miał wtedy 27 lat, jego oba albumy „Slippery When Wet” oraz „New Jersey”
sprzedały się w nakładzie blisko 50 milionów egzemplarzy i był w trakcie trasy
koncertowej po New Jersey. Nie informując nikogo, poleciał do Vegas, żeby
w sekrecie złożyć przysięgę małżeńską. Młodzi nie mieli przy sobie nawet
obrączek. Dzisiaj wychowują czwórkę dzieci i - co najważniejsze - nadal tworzą
rodzinę.
Kaplica oferuje kilka pakietów ślubnych, najdroższy kosztuje 499 dolarów,
najtańszy - 199 dolarów. Wypełniając kwestionariusz na stronie internetowej
Graceland Wedding Chapel, musimy m.in. wybrać godzinę ceremonii, kolor
kwiatów, zdecydować, czy chcemy limuzynę z kierowcą, tort, szampan, transmisję
ślubną nadawaną na żywo oraz ile piosenek ma zaśpiewać Elvis. Płacimy zaliczkę
w wysokości 100 dolarów i na parę tygodni mogę zapomnieć, że wychodzę za mąż.

Przed wyjazdem do Las Vegas mówimy o naszym planie rodzicom i najbliższym
znajomym. -Prześlijcie filmik ze ślubu - prosi przez Skype'a mama, która straciła
już wszelką nadzieję, że córka wyjdzie za mąż. Tata uśmiecha się w milczeniu do
kamerki. Przyjaciółka z Polski obraża się. - Czy o twoim ślubie miałam dowiedzieć 
się z Facebooka? - pyta w liście. - Poza tym myślałam, że jako katoliczka 
wyjdziesz za mąż w kościele. Kolega z Meksyku, któremu przebąkuję o naszych
zamiarach podczas spotkania przy kawie i ciastku, reaguje entuzjastycznie:
Superpomysł! Jednak jako prawnik radzę wam, żebyście wzięli ślub w Meksyku 
lub w Polsce. W razie czego łatwiej będziecie mogli się rozwieść.
***
Z parą przyjaciół zatrzymujemy się w hotelu Monte Carlo. Spacerując wieczorem
wzdłuż Strip, kilkukilometrowej drogi, mijamy największe hotele świata. Excalibur
(w kształcie zamku) organizuje pojedynki rycerskie, obok New York New York
znajduje się kolejka górska, miniaturowy Most Brookliński i Statua Wolności. Hotel
MGM kusi pokazami Davida Copperfielda. Z daleka widzimy oświetloną wieżę
Eiffla, która przenosi nas do Paryża. Chłopak robi swojej dziewczynie zdjęcie na tle
kopii rzymskiej fontanny di Trevi, a inna para płynie w gondoli po kanałach hotelu
The Venetian. Na każdym rogu olbrzymie, interaktywne reklamy ze znanymi
twarzami ze świata popkultury zapraszają do restauracji, sklepów i na
przedstawienia. Mam wrażenie, że krzyczą do mnie bez cienia wstydu:
„Mamy to, czego szukasz. Wydaj swoje pieniądze u nas!”.
Na ulicy tłumy turystów. Trzech nastolatków z plastikowymi, świecącymi na zielono
okularami spaceruje, trzymając w dłoniach puszki z piwem. Poprzebierani za
transformery aktorzy proponują zdjęcie w zamian za napiwek. Pracownik agencji
podróży zaprasza do biura i oferuje całodniową wycieczkę m.in. do parku
narodowego Bryce, Wielkiego Kanionu i parku stanowego Valley of Fire.

Idziemy do Pub & Grill, jednej z trzech restauracji w Vegas, których właścicielem
jest Gordon Ramsay, autor oryginalnej wersji „Kuchennych Rewolucji”. Szybko
okazuje się, że nie tylko my jesteśmy fanami jego programu i musimy stanąć przed
wejściem w długiej kolejce. W końcu dostajemy stolik. Obok nas siedzi dziewczyna
z czarnymi, długimi do pasa włosami, w towarzystwie kilku starszych kobiet.
Przez ramię ma przewieszoną szarfę z napisem „Przyszła Panna Młoda”, na
głowie plastikową koronę. Trochę nietypowe miejsce na wieczór panieński.
Kobiety mówią ze sobą po hiszpańsku, co mnie nie dziwi, bo przynajmniej połowa
gości w naszym hotelu to Latynosi. Okazuje się, że tak jak my, panie przyleciały
z miasta Meksyk.
Laura za miesiąc wychodzi za mąż - mówi jej ciocia i poprawia ręką okulary
w złotych oprawkach. - Postanowiłyśmy z siostrami zrobić jej niespodziankę 
i zabrać na weekend do Vegas. Co prawda jesteśmy już za stare na tańce, 
ale po kolacji idziemy na przedstawienie „O” Cirque du Soleil, ma świetne 
recenzje.

Laura skończyła szkołę kucharską, ale zarabia jako statystka w telenowelach.
Wychodzi za mąż za chłopaka, którego poznała na studiach. Ceremonia odbędzie
się na plaży w Cancun. - Lata temu przylecieliśmy do Vegas z mężem w podróż 
poślubną - opowiada ciocia przyszłej panny młodej. - Prawdę mówiąc myślałam, 
że zaraz się z nim rozwiodę. Zostawił mnie wieczorem w pokoju hotelowym 
i powiedział, że schodzi na chwilę do recepcji, bo zgubił swój klucz do pokoju. 
Znalazłam go po trzech godzinach w kasynie. Przegrał prawie wszystkie nasze pieniądze! Powiedział, że za wygraną planował kupić dom dla nas. Nie umiałam 
już dłużej się na niego gniewać. Widzisz, w małżeństwie trzeba umieć przebaczać.

***
Następnego dnia jedziemy z Rubenem do urzędu stanu cywilnego w centrum
miasta. Wypełniamy kwestionariusz i stajemy w kolejce po licencję ślubną. Za
nami nastolatka ubrana na biało z młodym chłopakiem, który tłumaczy jej, w jaki
sposób ślub pomoże jej zdobyć zieloną kartę. Z przodu starsza para Azjatów.
Trzymają się za ręce. Zaczynamy rozmawiać. Mówią, że pochodzą z Wietnamu,
ale prawie całe życie mieszkają w Nowym Jorku. On jest wdowcem, ona rozwódką
i mają dorosłe już dzieci. Od roku mieszkają razem, więc dla nich naturalne było,
żeby zalegalizować związek. Chcieli zorganizować przyjęcie ślubne w swoim
ogrodzie. Niestety, córce pana młodego pomysł się nie spodobał.
Jej zdaniem za szybko pogodziłem się ze śmiercią żony. Poza tym wie, że długo 
nie pożyję i boi się, że nie dostanie po mnie domu - śmieje się pan młody.
Zdecydowaliśmy, że nic rodzinie nie powiemy i uciekliśmy tutaj.

Wybór nie dziwi. Każdego roku w Las Vegas pobiera się mnóstwo par - w ostatnim 
roku ponad 80 tys. Na początku lat 40., gdy miasto stało się stolicą rozrywki,
zewsząd zaczęli przyjeżdżać narzeczeni, żeby zawrzeć małżeństwo. Początkowo
zachęcało ich do tego prawo w Nevadzie. W przeciwieństwie do innych stanów
w Ameryce, tu nie wymagano testów krwi, ani nie trzeba było czekać na ślub.
Jak grzyby po deszczu kaplice powstawały w pobliżu starego miasta i przy
wjeździe do Vegas.

Nevada jest też stanem o najwyższym odsetku rozwodów w całym kraju. Liczne
biura adwokackie oferują szybkie i warte kilkadziesiąt dolarów usługi, zachęcając
potencjalnych klientów ledwie kilkudniowym okresem oczekiwania na orzeczenie
o rozwodzie. Już w latach 30. i 40. rządzący zrozumieli, że to kolejna kura
znosząca złote jajka. Do położonego nieopodal miasta Reno zjeżdżały więc
panie domu i gwiazdy srebrnego ekranu, by po sześciotygodniowym pobycie
wrócić do siebie jako wolne osoby. W tym samym czasie w pozostałych stanach
rozwód zajmował około roku.
W okienku urzędniczka prosi nas o paszporty i opłatę w wysokości sześćdziesięciu
dolarów [teraz wynosi ona 77 dolarów - przyp. aut.] za wydanie licencji ślubnej.
Dzięki temu dokumentowi ceremonia będzie ważna w Stanach oraz uznawana
i w Polsce, i w Meksyku. Po powrocie do domu muszę tylko zamówić przez
Internet akt ślubny, wysłać go do urzędu w Nevadzie, prosząc o apostille,
przetłumaczyć dokumenty u tłumacza przysięgłego i zarejestrować ślub
w polskim lub meksykańskim urzędzie.
***
Zjeżdżamy do recepcji, gdzie czekają na nas świadkowie. Mam na sobie kremową,
koronkową sukienkę do kolan, którą kupiłam tuż przed wyjazdem. Ruben zamówił
frak dzisiaj rano w recepcji i krawiec z miejscowej wypożyczalni dostarczył mu go
przed godziną. Limuzyna ma nas zabrać do kaplicy dopiero późnym popołudniem,
więc mamy trochę wolnego czasu, żeby pójść na drinka do jednego z hotelowych
barów.

Mijamy restauracje oraz salę bankietową, z której właśnie wychodzi młoda para
w białych koszulkach z czarnym napisem „Game Over”. Przechodzimy obok
kolorowych i głośnych automatów do gry. Przy stole do blackjacka krupier
tłumaczy graczom zasady jednej z najpopularniejszych gier karcianych.
W barze Minus Five jest minusowa temperatura i wszystkie meble są z lodu.
Hostessa przed wejściem do środka podaje nam kurtki puchowe, a mi wyjątkowo
białe futro, za które nie zapłaciłam. Dziwię się. - To prezent od baru dla panny 
młodej - tłumaczy. Siadamy przy stoliku z lodu, a barman w czapce z nausznikami
i rękawiczkach podaje nam wódkę z sokiem w szklankach z lodu. Eduardo, nasz
świadek, mieszka na północy Meksyku, gdzie temperatury w lecie sięgają
pięćdziesięciu stopni. Nigdy nie widział śniegu. - Wcale nie jest tak zimno -
twierdzi, przeskakując z nogi na nogę.
Do środka wchodzą dwie pary w średnim wieku. Jedna z kobiet pociera ramiona
i śmieje się, że zamarzają jej palce. Podchodzą do nas, żeby się przedstawić.
Mówią, że są nauczycielami z Michigan i na kilka dni przyjechali do Vegas na
wakacje. - Jesteśmy z mężem razem już razem 20 lat - rzuca w pewnym
momencie Anne, tleniona blondynka z włosami do ramion. -My poznaliśmy się 
25 lat temu - dodaje Tom.

Trochę zastanawia mnie, dlaczego stwierdza to z taką dumą. Moi rodzice są ze
sobą sporo dłużej i nie traktują tego jako życiowego sukcesu. Raczej jest to dla
nich normalne. - Połowa zaprzyjaźnionych z nami par jest po rozwodzie, więc 
mamy być z czego zadowoleni - mówi mężczyzna z siwym zarostem. Po czym
opowiada, że jego dwukrotnie rozwiedziony kuzyn z trójką synów wdał się w
romans z mężatką z czworgiem dzieci. Teraz mieszkają wszyscy razem i czekają
na narodziny wspólnego malucha. Dzieci z poprzednich związków są o siebie
zazdrosne i na wiadomość o przyrodnim rodzeństwie dwoje z nich uciekło z domu.
To nie przeszkadza kuzynowi i jego żonie we wrzucaniu na Facebooka zdjęć
uśmiechniętej patchworkowej rodziny. - W ogóle tego nie rozumiem - rozkłada
ręce.

Teraz młodzi czekają na księcia i księżniczkę z bajki - twierdzi Anne. - Wychodzą 
za mąż, ledwo się znając, ale za to z miłości. Pojawia się dziecko i zaraz decydują 
się na rozwód, bo coś im w drugiej osobie nie odpowiada. Zamiast pracować nad 
swoimi związkami, wolą dalej szukać  ideału. -  Jaki jest sekret waszego 
małżeństwa? - pytam.
-  Tego samego chcemy od życia, umiemy iść na kompromis i mamy wspólne 
zainteresowania - odpowiada Tom.
Poza tym mój mąż jest moim przyjacielem - dodaje jego żona. - Trzeba się lubić, 
żeby umieć ze sobą rozmawiać, kiedy dzieci wyjdą z domu.
***
Aktor w przebraniu Elvisa prosi, żebym wzięła go pod rękę. Stajemy przy drzwiach
do kaplicy, kamerzysta w tym czasie tłumaczy Rubenowi, gdzie ma się ustawić.
Obejrzałam parę filmików na YouTube przed przyjazdem, więc wiem, czego się
spodziewać. Nasza ceremonia jest jak hamburger z McDonalda. Taka sama
kanapka, z tymi samymi dodatkami, przygotowana w ten sam sposób i szybko
podana. Jednak jest dokładnie tym, czego oczekuję od ślubu w Vegas. Przez pięć
minut mogę też poczuć się jak Rachel z „Przyjaciół”, która w trakcie imprezy
poślubia Rossa. Z tą różnicą, że ona w serialu zaraz z nim się rozwiodła, w moim
wypadku wszystko jest zaplanowane.
Na znak kamerzysty w kaplicy rozbrzmiewa muzyka. „Elvis” podnosi mikrofon na
wysokość twarzy i zaczyna śpiewać jedną z ballad Presleya. Rytmicznym krokiem
prowadzi mnie do ołtarza. Następnie staje na mównicy, żeby nas powitać. - Czas 
na pierwszy taniec - mówi, kończąc przemówienie i śpiewa kolejną piosenkę.
W pewnym momencie staje za naszymi plecami. Prosi, żeby powtórzyć za nim
słowa przysięgi małżeńskiej, po czym ogłasza nas mężem i żoną. Mówi, że
możemy się pocałować. A potem tańczymy z nim w rytm „Viva Las Vegas”.

Kamerzysta daje nam znak, że skończył filmować. Jeszcze tylko kilka wspólnych
fotografii i przedstawienie skończone. Wychodzimy rozbawieni, mijając w recepcji
kaplicy następną młodą parę, która czeka na swoje widowisko.
















Czas zacząć imprezę weselną. Limuzyna wiezie nas na lotnisko, gdzie za niecałe
sto dolarów wykupiliśmy lot helikopterem nad miastem. Powoli ściemnia się.
W samochodzie palą się światełka na niebiesko i różowo, szofer włączył muzykę.
Na jednym ze skrzyżowań grupa dziewczyn wychyla się przez otwarty dach
samochodu podobnego do naszego. Piszczą i tańczą, trzymając kieliszki
szampana w ręku. Znowu czuję się jak na planie amerykańskiego filmu. Ze mną
w roli głównej.
Reportaż ukazał się na stronie gazeta.pl