czwartek, 2 czerwca 2016

Mama czwórki dzieci: Moje życie było wielką imprezą. Potem nawróciłam się i zrozumiałam, że chcę być żoną i matką


- Moje dzieci są ładne, fajnie ubrane, kulturalne, ja też nie ważę sto kilo.                   Nie pasujemy do stereotypu wielodzietnej rodziny - mówi Dagmara                       Diug, mama trzech synów i córki. Przy okazji Dnia Matki tłumaczy nam,                 dlaczego macierzyństwo sprawiło, że poczuła się spełnioną kobietą.               Chociaż początki wcale nie były łatwe.

Znasz dużo rodzin wielodzietnych?
- Tak i wcale nie uważam, że czwórka dzieci to wielodzietność. Znam rodziny, które
mają szóstkę albo siódemkę, a także jedno małżeństwo z dużego miasta z
czternaściorgiem dzieci. Żadna z tych rodzin nie przymiera głodem. Dzieci są
zadbane i zdrowe emocjonalnie.
Macie z mężem trzech chłopców i córeczkę. Przy czwartym dziecku musieliście
zmienić samochód na większy?
- Tak, kiedy masz liczniejszą rodzinę, zmienia się cała logistyka. Nasi chłopcy byli
w tym samym czasie w szkole muzycznej. Jest świetna, ale trzeba liczyć się z tym,
że idzie się do niej z dzieckiem. Przez pierwsze lata prawie w niej mieszkałam.
Musiałam dowieźć i odebrać synów ze szkoły, być obecna na lekcjach muzyki
w początkowych klasach. Do tego dochodzą różnego rodzaju egzaminy, konkursy.
Nie wysiadaliśmy z mężem z samochodu.
Dagmara Diug z rodziną (fot. archiwum prywatne)
Mieszkacie z mężem i dziećmi w mieście.
- Gdy urodziłam trzeciego syna, mieszkaliśmy w domu poza miastem.
Sprzedaliśmy dom i planowaliśmy kupić nowy. Mieszkanie w bloku miało być tylko
chwilowym rozwiązaniem. Jednak, paradoksalnie, na tym osiedlu zaczęłam oddychać
pełną piersią. W końcu poznałam dziewczyny w moim wieku, które też miały małe
dzieci. Odkryłam, że brakowało mi rozmów z dorosłymi. Dobrze czasem pogadać
z kimś ludzkim językiem, zamiast słuchać gugania. Wszystko też znajduje się blisko.
Poczta, przychodnia, świeże bułeczki, w kapciach można wyskoczyć po mleko. Tutaj
czas leci szybciej -można spotkać się ze znajomymi, wieczorem położyć dzieci spać
 i pójść na piwo. Na wsi nie było to możliwe. Mąż wracał późno z pracy, a ja stałam
 przy oknie i myślałam: „Boże, kiedy on w końcu będzie w domu”.
W którym momencie zdecydowałaś się na pierwsze dziecko?
- Trudno mi mówić o podjęciu decyzji, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Na
 pewno miało na to wpływ moje nawrócenie i odkrycie, że chcę być żoną. Było to dla
 mnie zaskakujące, bo wcześniej miałam zupełnie inny plan na przyszłość.
Ciężko mi było sobie wyobrazić, że będę tylko z jednym człowiekiem. Gdy byłam
młoda, moje życie wyglądało jak jedna wielka impreza. Czytałam różne artykuły
 o sukniach ślubnych, słuchałam marzeń koleżanek o mężach i średnio się w tym odnajdywałam. Prawdę mówiąc, w ogóle nie interesowałam się takim życiem,
a nawet trochę mnie to przerażało. Pewnie dlatego, że nie miałam superwzorców
w rodzinie.
W pewnym momencie pomyślałam, żeby zrobić sobie dziecko z jakimś facetem, który
 przekaże mu dobre geny. Po prostu uznałam, że fajnie byłoby mieć malucha. Byłam
 pewna, że będę mieć jedną córkę. Może dlatego, że sama jestem jedynaczką i taki
model wydawał mi się naturalny. Na szczęście nic takiego się nie stało.
Co takiego się wydarzyło, że zmieniłaś swój punkt widzenia?
- Miałam 24 lata, kiedy przypadkiem trafiłam do Łodzi. Dla mnie to było kolejne
miejsce zamieszkania i myślałam, że zostanę tutaj tylko przez chwilę, bo nigdzie nie
zatrzymywałam się na dłużej. Pamiętam, że czułam się wtedy jak staruszka. Nie
zależało mi na nikim, na niczym, a przede wszystkim na sobie samej. Dotknęłam
wszystkiego. Byłam w toksycznych związkach, pojawiły się w moim życiu alkohol
i narkotyki. Wydawało mi się, że nic dobrego już na mnie nie czeka. Na plecach
niosłam naprawdę ciężki plecak wypchany różnymi ciężkimi doświadczeniami.
Nie miałam siły iść dalej. Przyszedł taki czas, że czekałam już tylko na śmierć, ale
 ona też nie przyszła, chociaż kilka razy byłam o krok.
Ten ciężar zrzuciłam z siebie w trakcie mszy o uzdrowienie w kościele Jezuitów,
do którego trafiłam przez przypadek. Pierwszy raz spotkałam się z żywym Kościołem
 i charyzmatyczną modlitwą. Wydawało mi się, że to są jakieś czary-mary, lecz gdy
stamtąd wyszłam, poczułam się lekko.
Czy to był dla ciebie moment zwrotny?
- Tak, zaczęłam budować swoje życie od początku, w oparciu o wiarę, gdyż
emocjonalnie zatrzymałam się w wieku 15 lat. Ku swojemu zdumieniu na jednej
z rekolekcji odkryłam, że moim powołaniem jest małżeństwo. Przyjęłam to. Kiedy
pojawił się mój przyszły mąż, to jego kandydatura też była dla mnie dziwna, bo moje
 poprzednie związki wyglądały inaczej. Wcześniej było uderzenie pioruna, ziemia
 trzęsła się pod nogami, a tym razem uczucie przyszło spokojnie i narodziło się
z przyjaźni.
Mąż Dagmary Diug, Krzysztof, i jedno z dzieci pary (fot. archiwum prywatne)
Gdy zdecydowaliśmy się na ślub, sądziliśmy, że będę mieć problemy z poczęciem
dziecka, uprzedzali mnie o tym lekarze. Jednak pogodziliśmy się z tym i
stwierdziliśmy, że to nie koniec. Jeśli nie tak, to może inną drogą przyjdą dzieci.
Jest mnóstwo takich, które potrzebują domu i myślę, że nie tylko zajście w ciążę
i urodzenie daje spełnienie. Na szczęście rok po ślubie urodziłam pierwszego synka.
Co poczułaś, kiedy po raz pierwszy zostałaś mamą?
- Poczułam się spełnioną kobietą. Miałam wrażenie, że zrobiłam coś naprawdę
wartościowego. To było jak przejście na drugą stronę rzeki. Również po raz pierwszy
 znoszenie bólu miało inny wymiar. Zrozumiałam, że ból może mieć sens i prowadzić
 do piękna.
W którym momencie pojawił się u ciebie instynkt macierzyński?
- Gdy po raz pierwszy zobaczyłam synka na USG i poczułam jego bijące serduszko.
 Jak pięknie została przez Boga stworzona kobieta - pomyślałam. Nie mogłam
uwierzyć, że biją we mnie dwa serca. Jest to oczywiste, bo przecież kobiety rodzą
dzieci, ale dla mnie to było surrealistyczne odczucie. Pomieszane też ze strachem,
bo we mnie cały czas był lęk. Zastanawiałam się, czy donoszę dziecko i czy
wszystko będzie dobrze.
Gdy dzieci były małe, miałaś choć trochę czasu dla siebie?
- Oczywiście, że nie. Poza tym na tym etapie, gdy pierwsza dwójka się budzi i jesteś
zalatana, to wydaje ci się, że tak będzie już zawsze. Myślałam, że już nigdy się nie
wyśpię, nie poczytam książki, a zamiast tego będę musiała karmić dzieci, przewijać
je, słuchać jęczenia i pchać wózek. Niecierpliwiło mnie to i chciałam, żeby chłopcy
poszli już do szkoły.
Teraz jest zupełnie odwrotnie. Cała trójka jest w szkole i jak patrzę na Marię, to jest
mi szkoda, że już nie jest malutka. Przy niej celebrowałam i nadal celebruję każdą
chwilę. Jestem też dużo spokojniejszą i mądrzejszą matką. Przy synach taka nie
 byłam, jeszcze dużo się uczyłam.
Nie miałaś żalu, że jesteś w domu i czas przecieka ci między palcami?
- Ten czas świadomie oddałam dzieciom. Do momentu ślubu i porodu żyłam dla
siebie. Byłam egoistką. Brałam od życia to, co ja chciałam. Ludzi też traktowałam instrumentalnie, bo liczyły się tylko moje potrzeby. Kiedy zostałam mamą,
zrozumiałam, że stałam się odpowiedzialna za tych ludzi, których wydałam na świat.
Oczywiście byłam zmęczona rutyną, bo wszystko szło taśmowo. Karmienie,
przewijanie, lulanie, czytanie, spacer.

Najtrudniej było z pierwszą dwójką. Wtedy jeszcze chciałam być supermamą i
wydawało mi się, że nad wszystkim muszę doskonale zapanować. A przy trzecim
dziecku już wiedziałam, że pewne rzeczy mogę odpuścić. Są rzeczy ważne i pilne.
Zamiast pucować wannę i gotować obiad z dwóch dań, wolałam pobawić się z
dziećmi, albo wyjść z nimi na cały dzień na podwórko. Lubię mieć czysty dom,
ale nie mogłam robić tego kosztem swoim i maluchów.
Dagmara Diug z rodziną (fot. archiwum prywatne)
Lubiłaś zabawy z małymi dziećmi?
- Jestem jedynaczką, nie miałam brata, a mojego taty też dużo nie było w domu,
więc w ogóle nie znałam świata chłopców. Zabawa autami czy latanie z kijami
średnio mnie interesowało, ale szukałam tego, co lubiliśmy robić razem,
np. czytanie. Zawsze coś takiego się znajdzie.

Niektóre kobiety odkładają myślenie o dziecku, bo obawiają się tego, że nie 
będą dobrymi mamami.
- W ogóle nie staram się wchodzić w lęki w życiu. Uważam, że lęk nie pochodzi
od Boga i człowiek z lękami nie jest w stanie pójść do przodu. Zresztą dobra mama,
dobra żona, dobry człowiek to pojęcia dosyć względne. Wydaje mi się, że dla
dziecka najlepsza jest ta mama, która jest, i tyle. Nikt nie jest rodzicem idealnym.
Nie ma specjalistycznych szkół dla rodziców, więc siłą rzeczy uczymy się, mając
dzieci. Daję też sobie prawo do popełniania błędów i staram się nie mieć potem
z tego powodu poczucia winy. Przepraszam za to i siłą rzeczy pokazuję moim
dzieciom, że to nic złego i mogą się przyznać do swoich potknięć.
Czy szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko?
- Oczywiście, że mama powinna myśleć o dziecku, ale też o sobie. Jeśli jednak
kobieta z własnego wyboru wraca do pracy po dwóch miesiącach od porodu i
twierdzi, że dzięki temu jej dziecko będzie szczęśliwe, to nie do końca się z tym
zgadzam. Uważam, że ten pierwszy czas należy się dziecku i ta bliskość, która się
 w tym czasie wytworzy, później zaprocentuje.
Wiadomo, że relacje się zmieniają, dzieci rosną. Potem przede wszystkim nie
należy gwałcić natury dziecka, ani go we wszystkim wyręczać. Ja akceptuję to, że
 moi synowie i córka są odrębnymi istotami, są różni ode mnie i zostali nam
powierzeni na jakiś czas. Jeśli jako dorośli ludzie wyjdą z domu i dadzą sobie radę,
to będę z tego powodu szczęśliwa. Nie boję się syndromu pustego gniazda, bo
wciąż z mężem mamy wiele planów.
Co odkrywałaś, będąc mamą?
- Cały czas coś nowego odkrywam, bo moja droga wciąż trwa. Trudno powiedzieć,
 kiedy jest lżej. Jeśli oczekujesz, że powiem, że macierzyństwo jest piękne,
cudowne i usłane różami oraz wygląda jak z reklamy, to cię rozczaruję. Bycie
rodzicem jest ciężką pracą i wielkim wyzwaniem. Akurat ja lubię wyzwania. Jeśli
jednak chciałabym otrzymać zadośćuczynienie już teraz, za to, co dla nich zrobiłam,
 to macierzyństwo byłoby wielkim rozczarowaniem. Dla mnie krzepiącą myślą jest to
, że moja nagroda jest w niebie. Być może to, że przyjęłam moje dzieci, otoczyłam
je miłością i wychowałam najlepiej, jak potrafię, jest jedną z niewielu dobrych rzeczy,
 jakie uda mi się zrobić. Jest to dla mnie jednak ważniejsze od tego, co wartościowe
w oczach świata, np. podróży czy poznania znanych osób.
Ważniejsze od kariery.
- Nie czuję, że dzieci mnie ograniczyły. Wręcz przeciwnie. Pewnych rzeczy nie udało
by mi się zrobić bez dzieci i to one dały mi nowy napęd i wiarę w siebie. Zaczęłam
odkrywać w sobie zupełnie nowe przestrzenie. Kiedyś jakimś cudem skończyłam
szkołę średnią, ale matury nie zrobiłam, bo byłam anarchistką i twierdziłam, że nie
 jest mi do niczego potrzebna. Mając już dzieci podeszłam do matury, przygotowując
 się do niej zupełnie sama. Potem skończyłam jedne studia, drugie, a pracę
magisterską pisałam z córeczką przy piersi.
Czyli można dać radę.
- No da się. Teraz dopiero robię to, co kocham, i wydaje mi się, że nie napisałabym
żadnego artykułu ani książki w taki sposób, jak to zrobiłam, gdybym nie miała
pewnych życiowych doświadczeń. Nie mówię tylko o macierzyństwie, ale ono było dopełnieniem.
W tej chwili spełniam swoje wielkie marzenie. Otwieram dom dla ludzi uzależnionych
 i pogubionych. Zawsze chciałam pracować w takim domu stacjonarnym, ale
wolałam stworzyć coś od podstaw, niż wejść w trybiki, które już funkcjonują. Czuję,
że to kolejny etap w moim życiu i przyszedł na ten projekt właściwy czas. Gdy dzieci
 były malutkie, uważałam, że moje miejsce jest przy nich i nie chciałam zostawiać ich
 samych na cały dzień. Teraz temat dzieci uważam już za zamknięty.
Dagmara Diug z dziećmi (fot. archiwum prywatne)
A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla taty?
- Rola taty zmienia się wraz z rozwojem dzieci. Nie rozumiem dlaczego stało się
modne mówienie w liczbie mnogiej: „Jesteśmy w ciąży”, „Rodzimy dziecko”. Uważam
, że kobiety przez okres ciąży są przygotowywane do tego, by dziecko kochać, a
mężczyzna musi się tego nauczyć po narodzinach. Im dzieci są starsze, tym rola ojca
 staje się ważniejsza. Niestety, widzę wśród znajomych, że chłopcy bez wzorca
męskości później mają duże deficyty.
Jeśli chodzi o moich synów, to ojciec wkroczył na pierwszy plan, kiedy mieli około
siedmiu lat. Połączyła ich piłka i inne męskie sprawy. Teraz, gdy są nastolatkami, do
 mnie przychodzą porozmawiać o emocjach i problemach, a z tatą na inne tematy.
Dla naszej córeczki też jest bardzo ważne, że jest księżniczką w oczach taty i braci.
Buduje to jej poczucie wartości w zdrowy sposób. Jeżeli mąż nie dałby córeczce
odczuć, że jest piękna jako kobieta, wartościowa i wymaga szacunku, to potem
miałaby niezaspokojone potrzeby i mogłaby je przenieść na inne swoje relacje.
W Stanach Zjednoczonych rodziny często mają trójkę dzieci. Tymczasem w 
Polsce, przeglądając fora internetowe natrafiłam na komentarze, że na dzieci 
mogą pozwolić sobie ci, którzy mają pieniądze, bo państwo nie pomaga 
dostatecznie.
- Dużo pieniędzy to dla każdego znaczy co innego. Znam rodziców z jedynakami,
którzy też mają mało pieniędzy, a mieszkają w wielkim domu, jeżdżą świetnymi
samochodami, posyłają dziecko na prywatne zajęcia i wyjeżdżają na wakacje dwa
razy do roku. Jednak nadal uważają, że nie mają warunków na drugie dziecko.
Jeślibym uważała, że muszę dziecko uszczęśliwiać, kupując mu od urodzenia
markowe ubrania, to pewnie nigdy nie zdecydowałabym się zostać mamą. Myślę
jednak, że przede wszystkim trzeba mieć dużo miłości w sercu, i to jest
najważniejsze.
Czy to źle, że młode małżeństwa chcą żyć na dobrym poziomie?
- Nie jestem od oceniania. Jestem liberalna w przyjmowaniu ludzi takimi, jakimi są
 i uważam, że każdy ma prawo wyboru. Jeśli dla nich piesek i wycieczka są
ważniejsze oraz czują się z tym spełnieni, to w porządku. Także czasem śmieję się,
 że mogłabym teraz leżeć pod palmą z drinkiem. Na pewno fajnie jest być w różnych
 miejscach i zamierzam tam być. Natomiast zawsze w rozmowach ze starszymi
kobietami słyszę, że żałują, że na przykład miały tylko jedno dziecko. Mnie też się
wydaje, że będąc staruszką byłoby mi przykro, gdybym nie została mamą. Podróże,
kariera zaczekają. Na dzieci czasem może być za późno.
Kobiety boją się, że decydując się na dziecko na kilka lat wypadną z rynku 
i stracą pracę.
- Moje doświadczenie mi mówi, że czas spędzony na wychowywaniu dzieci da się
nadrobić. Znam wiele kobiet, które są fantastycznie spełnione jako matki
wielodzietne. Jedna ze znajomych robiła karierę biznesową w Warszawie i w pewnym
momencie postawiła na rodzinę. Pierwsze dziecko urodziła w wieku 35 lat, w tej
chwili ma trójkę i właśnie wróciła do korporacji. Czy coś straciła? Mówi, że straciła
tylko czas, bo wyszła późno za mąż i nie mogła mieć dzieci wcześniej. Inna
koleżanka, prawniczka, właśnie urodziła szóste dziecko i jeżdżą z rodziną po całym
świecie. Zwiedzają miejsca na świecie, o których nawet nie wiem, gdzie są na mapie.
Ale one są w uprzywilejowanej sytuacji. Niektóre małżeństwa nie mają 
własnego mieszkania i zarabiają dwa tysiące brutto na miesiąc.
- Można tak powiedzieć, ale chodzi mi o to, że przy kilkorgu dzieciach nadal można
się rozwijać. Oczywiście nie mówię, iż rozsądnie jest decydować się na dużą rodzinę,
 żyjąc w skrajnej biedzie.
Dla mnie i dla męża akurat ważny był światopogląd i posiadanie dzieci było dla nas
konkretną drogą. Musieliśmy też mieć dużo zaufania do Boga. Gorzej nam się
powodziło, kiedy urodził się trzeci synek, niż teraz przy czwórce dzieci. Może to jest
tak, jak mówiły nasze babcie, że każde dziecko rodzi się z bochenkiem chleba?
Bardzo otwarcie mówisz o swojej wierze.
- Chyba jestem typem outsiderki i nieraz spotykałam się ze zdziwieniem, ale jakoś
opinie innych osób mnie nie interesują. Zawsze jasno mówię jak jest i nie wstydzę się
swoich poglądów. Zresztą wiara czy Bóg to nie jest coś, czego mogłabym się
wstydzić. Oczywiście nie epatuję religijnością. Wiadomo, że tego nie rozgłaszam,
jadąc tramwajem czy rozmawiając z innymi mamami przy piaskownicy. Nie nawracam
też nikogo na siłę, chociaż wydaje mi się, że świadczę swoim życiem. Znam ludzi,
którzy będąc przy mnie i przy mojej rodzinie, zbliżyli się do Boga. Poza tym mam też
niewierzące koleżanki i nikogo nie oceniam ze względu na wiarę, a raczej patrząc na
serce człowieka. Jeśli ktoś mnie poznaje i akceptuje, to dla niego też nie ma
znaczenia, w co wierzę.
W Polsce patrzy się stereotypowo na duże rodziny. Nieraz uważa się, że dużo 
dzieci mają rodziny z problemami. Jak ludzie reagują, widząc cię z czwórką 
dzieci na mieście?
- Tylko raz spotkałam się z dziwną sytuacją. Jak byłam w trzeciej ciąży, to lekarka
zapytała: - O, pani znowu w ciąży? - No tak. - To współczuję. Ale myślę, że nie miała
złych intencji. Na naszym osiedlu małżeństwa najczęściej mają dwoje dzieci, trójka to
już naprawdę sporo, więc często spotykam się z miłymi zaczepkami ze strony ludzi.
Zresztą moje dzieci są ładne, fajnie ubrane, kulturalne, ja też nie ważę sto kilo, tylko
jestem szczupła. Nie pasujemy do stereotypu. Staram się z nim walczyć, bo znam
mnóstwo matek wielodzietnych, które są piękne. Nie tylko wewnętrznie, ale też
zewnętrznie. Często słyszę od ludzi teksty: „Nie wyglądasz na matkę czwórki dzieci”.
Wtedy śmieję się i pytam: - A jak wyglądam?
Dagmara Diug. Pedagog, specjalista terapii uzależnień (w trakcie certyfikacji). Od 
wielu lat realizuje autorskie programy profilaktyczne dotyczące uzależnień na terenie 
całej Polski, współpracuje z fundacją „Aby nikt nie zginął”. Autorka książek o 
uzależnieniu („W stronę Życia”, „Tatuaż”, główny redaktor wydanej przez Znak 
„Ocalony. Ćpun w Kościele”), a także współautorka książek dla rodziców „Mama jest 
piękna i chuda” i „Tata... po prostu jest”. Redaktorka Radia Niepokalanów. W życiu prywatnym mama czwórki dzieci - Marysi, Janka, Mikołaja i Dominika. Żona Krzyśka.
 W wolnych chwilach spotyka się ze znajomymi, namiętnie czyta i zajmuje się 
artystycznym przyozdabianiem domu.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl