niedziela, 21 grudnia 2014

Wychowawca więzienny: Nazywa się nas klawiszami, krytykuje, obraża. A przecież chronimy społeczeństwo przed przestępcami.

Kiedyś wyszedłem na spacer po osiedlu i stała tam grupa podchmielonych osób. Musiałem obok nich przejść, zaczęli mnie zaczepiać i nagle usłyszałem: - Zostawcie go, bo to mój wychowek z więzienia. Zaskoczyło mnie, że były osadzony stanął w mojej obronie - mówi Grzegorz Mikulski, który od siedmiu lat pracuje jako wychowawca więzienny w areszcie śledczym.
Od kilku lat jest pan wychowawcą więziennym. Jak pan trafił do tej pracy?
- Nigdy nie myślałem o pracy w więzieniu ani nie starałem się dowiedzieć, jak tam jest. Miałem znajomych, którzy mieli zatargi z prawem i poznali więzienie od drugiej strony, ale pochodzę z małej miejscowości, gdzie tacy ludzie są napiętnowani. Nie zwierzali mi się i ja też nie ciągnąłem ich za język. Był to temat tabu. Kiedyś kolega powiedział mi, że jest nabór na stanowisko wychowawcy więziennego, i złożyłem aplikację. Mam przygotowanie pedagogiczne, wcześniej byłem nauczycielem w szkole, więc formalne wymagania spełniałem. Po przejściu testów psychologicznych i sprawnościowych zostałem przyjęty do pracy. W zawodzie pracuję już siódmy rok.
Jak wyglądały początki pana pracy w więzieniu?
- Każdy funkcjonariusz Służby Więziennej przez okres dwóch lat jest w tak zwanej służbie przygotowawczej. W tym okresie odbywa szkolenie wstępne, uczy się przepisów penitencjarnych, ewidencyjnych i ochronnych. Po pierwszym dniu organizacyjnym byłem jak gąbka, chłonąłem wszystko. Chciałem się dobrze przygotować do kontaktu z osadzonymi, a poza tym stałem się częścią formacji mundurowej, gdzie są przyznawane stopnie, trzeba się meldować, podobnie jak w wojsku. Ponieważ służby wojskowej nie odbywałem, to była dla mnie pewna nowość. Na szczęście miałem duże wsparcie koleżanek i kolegów z doświadczeniem. Słuchałem, co mówią o pracy z osadzonymi, i starałem się wcielać to w życie.
Jakich rad panu udzielili?
- Mówili, że trzeba być osobą słowną. Gdy się coś obiecuje osadzonemu, należy to zrobić. Jeśli nie jestem w stanie spełnić prośby, po prostu powinienem to powiedzieć na zasadzie jasnego komunikatu. Czyli: Dobrze, postaram się pomóc albo Nie mogę pomóc, Nie umiem pomóc, Nie mam takiej możliwości. Wtedy osadzony wie, na czym stoi, i w ten sposób zdobywa się jego szacunek. Korzystałem oraz nadal korzystam z tych wskazówek i mogę powiedzieć, że dzisiaj, mając pewien bagaż doświadczeń, łatwiej mi się pracuje. Oczywiście zdarzają się też sytuacje, że osadzony użyje wobec mnie wulgaryzmów.

I co pan wtedy robi?
- Przepisy są jasne. W takiej sytuacji sporządzam wniosek dyscyplinarny, bo osadzony nie może używać słów wulgarnych wobec funkcjonariuszy. Jednak zdarzało się, że po wybuchu złości osadzony przyszedł do mnie i przepraszał, bo zrozumiał, że źle się zachował.
Pamięta pan swój pierwszy kontakt z więźniami?
- Nie, chyba dlatego, że spotykanie z osadzonymi to mój chleb powszedni. Poza tym przez okres mojej pracy zauważyłem, że osadzeni potrzebują trochę czasu, żeby poznać swojego wychowawcę i się do niego przekonać. Jak już widzą, z kim mają do czynienia, to mogą obdarzyć go zaufaniem i powierzyć swoje sprawy.
Z jakimi więźniami pan pracuje?
- Paleta przestępstw jest bardzo duża - od jazdy samochodem po alkoholu po zabójstwa. Ostatnio „moda” jest na „wnuczka”, czyli oszustwa finansowe. W naszym zakładzie przebywają też tymczasowo aresztowani.
Mieszkają w celach od dwu- do ośmioosobowych. W każdej są łóżka, stoły, taborety, kącik sanitarny. Za zgodą dyrektora rodzina może przekazać osadzonemu telewizor. Oprócz tego w każdej celi jest głośnik radiowęzła. Osadzeni mogą słuchać radia bądź też ciekawych audycji przygotowanych przez samych osadzonych.
Jaką rolę pełni wychowawca więzienny?
- Uczono mnie, że wychowawca to trochę matka, trochę ojciec. Czasem trzeba dać reprymendę i okazać surowość, natomiast należy umieć też pokazać swoją cieplejszą stronę. Często osadzony potrzebuje wsparcia, dobrego słowa, a nie może o wszystkim porozmawiać z innymi współwięźniami w celi, z rodziną jest skłócony albo odwróciła się od niego.
Miałem kiedyś rozmowę z osadzonym po pięćdziesiątce. Przyszedł do mnie z błahostką, ale zeszło na rozmowę o rodzinie. - Mam za sobą już odsiedziane kilkanaście lat i teraz widzę, że zmarnowałem życie, bo nie mam do kogo wrócić, nie mam dzieci, nie mam rodziny - powiedział. Czułem, że mówi to z serca, bo na pewne tematy nie da się kłamać. Ludzie popełniają przestępstwa, ale czas spędzony w więzieniu daje niektórym do myślenia. Dochodzą do wniosku, że trzeba było żyć inaczej. Bywa, że budzą się z ręką w nocniku i myślą, że jest już za późno na zmianę. Mnie się wydaje, że nigdy nie jest za późno, żeby naprawić swoje błędy.

Trzeba być dobrym psychologiem, żeby umieć w ten sposób rozmawiać.
- Nie wiem, ja po prostu jestem nauczony rozmowy z drugim człowiekiem. Było mi o tyle łatwiej, że wcześniej pracowałem w liceum i w gimnazjum. Miałem różnych uczniów, więc nie obawiałem się, że sobie nie poradzę. Oczywiście w więzieniu jest zupełnie inne środowisko. Uczniowie jeszcze jakiś respekt czuli, osadzeni nie zawsze. Na przykład przychodzi do mnie do pokoju jeden osadzony, rozwala się na krześle jak w barze mlecznym i zakłada nogę na nogę. - Proszę usiąść normalnie, nie jesteśmy tutaj na spotkaniu towarzyskim - mówię. - Ale pan jest ode mnie młodszy - twierdzi. - I co w związku z powyższym? - odpowiadam.
Rozmowa pozwala jednak wiele problemów rozwiązać. Wiadomo, że w jednej celi mieści się skupisko różnych charakterów. Czasami osadzeni dogadują się między sobą, ale zdarzają się też konflikty, bo ludzie są różnie wychowani. Sami osadzeni mówią, że współwięźniowie są jak małżonkowie i „niezgodność charakterów” może doprowadzić do „rozwodu”. Czasami jeden myje naczynia, coś zostanie w umywalce, więc następuje wymiana zdań, bo niektórzy współwięźniowie są pedantyczni. Wtedy proszę na rozmowę jednego, drugiego, trzeciego osadzonego, poznaję problem od środka i rozwiązanie samo przychodzi.
Jak wygląda pana dzień pracy?
- Po przyjściu do pracy zapoznaję się z książką przebiegu służby oddziałowego z poprzedniej nocy. Rozmawiam też z oddziałowym i pytam, czy coś wydarzyło się w porze nocnej w pawilonie, czy był świadkiem nieporozumień osadzonych w celi albo jakiś rozmów czy nielegalnych kontaktów pomiędzy osadzonymi. To są tak zwane czynności profilaktyczne, ale poprzez ten nasłuch wiele możemy wyłowić. Będąc wychowawcą, nie mogę zapominać o tym, że jestem funkcjonariuszem Służby Więziennej, która ma izolować przestępców od społeczeństwa.
Osadzeni do koperty powieszonej na drzwiach mieszkalnych celi wrzucają karteczki z prośbami, które zbieram na apelu porannym. Proszą o zapisy do psychologa, lekarza, spotkanie z księdzem, o telefon do adwokata, zmianę dnia widzenia. Opiniuję ich prośby i zanoszę dyrektorce do podpisania. Następnie przyjmuję osadzonych w pokoju bądź wizytuję w celi mieszkalnej i ich wysłuchuję. Jeśli mogę, to odpowiadam od razu. Kiedy idę korytarzem, a osadzeni są w drodze do świetlicy czy na zajęcia sportowe, to też mogą mnie o coś zapytać, czasami sobie zażartujemy . Wiadomo, że w więzieniu są za karę, ale nasz kontakt powinien mieć ludzką twarz.
Oprócz tego zajmuję się prowadzeniem akt, wprowadzaniem informacji do systemu, prowadzeniem programów readaptacji społecznej, przygotowaniem komisji penitencjarnej itd. Trzeba być zorganizowanym, żeby znaleźć czas dla człowieka i na sprawy administracyjne.

Jak przychodzi pan ubrany do pracy?
- Pracownicy działu ochrony i administracji więziennej przychodzą do pracy w mundurach, natomiast wychowawcy w cywilu. Zawsze mam na sobie marynarkę, ale ze względów bezpieczeństwa nie chodzę w krawacie. Oczywiście jestem funkcjonariuszem i mam mundur, ale osadzonym źle się on kojarzy. Kiedy widzą człowieka w mundurze, to stają okoniem, za dużo bym z nimi nie porozmawiał.
Zdarzyło się panu zaprzyjaźnić z którymś z więźniów?
- Nie zdarzyło mi się i nie szukam tego typu przyjaźni, bo ja nie jestem tam po to. Gdybym się z kimś zaprzyjaźnił, to w tym momencie przestałbym być wychowawcą. Nie tylko daję im coś od siebie, ale pewnych rzeczy też oczekuję, bo tego wymagają ode mnie przepisy.
Niejednokrotnie były takie próby ze strony osadzonych. Wielu jest takich, którzy potrafią bardzo skracać dystans. Nie zwrócą się do mnie: „Panie wychowawco”, tylko: „Panie Grzegorzu”. - Wolałbym jednak panie wychowawco, bo tutaj jestem wychowawcą, a nie panem Grzegorzem - mówię. Trzeba po prostu postawić jasną granicę.
Czy to prawda, że praca w więzieniu jest jedną z najbardziej stresujących?
- Jest to praca obciążająca i nie zawsze mi się udaje zostawić problemy za murem więzienia, ale muszę sobie jakoś radzić. Nie mogę koncentrować się tylko na pracy, bo mam też rodzinę, dom, i to jest dla mnie najważniejsze. Żona jednak widzi, że odkąd pracuję w więzieniu, stałem się bardziej nerwowy, chociaż ja tego nie czuję. Mam mądrą żonę, która potrafi mi o tym powiedzieć.

Wydaje mi się, że społeczeństwo zapomina, jaką funkcję pełnimy. Straż pożarna ma ponad 90% zaufania społecznego, bo wykonują najgorszą robotę, a pracowników Służby Więziennej nazywa się klawiszami. Wystarczy poczytać opinie internautów pod artykułami na nasz temat. Może jest to pozostałość po poprzednim systemie? Uważano wtedy, że Służba Więzienna jest niedouczona, potrafi lać i nic poza tym. Tymczasem my chronimy społeczeństwo przed przestępcami, często poważnymi. Z tego, co wiem, Służba Więzienna w tej chwili jest najlepiej wykształconą służbą w kraju i jest formacją nowoczesną. Mam nadzieję, że nasz wizerunek kiedyś ulegnie zmianie.

A czy pomimo trudności lubi pan swoją pracę?
- Oczywiście mam satysfakcję z pracy. Gdybym jej nie miał, tobym wystąpił ze służby. Jeśli mogę ukierunkować drugiego człowieka, podpowiedzieć, nad czym powinien popracować, żeby wyjść na prostą, i on mnie słucha, to uważam, że mój wysiłek przyniósł owoce.
Rzeczywiście osadzeni korzystają z tych wskazówek?
- Są trzy kategorie osadzonych. Pierwsza kategoria to: „Nie będziesz mi mówić, co mam robić, bo ja wiem lepiej”. Osadzony należący do drugiej kategorii wysłucha, uda, że jest zainteresowany, że dobrze mówię, ale on i tak myśli inaczej. Do trzeciej kategorii należą osadzeni, którzy naprawdę chcą zrobić coś ze swoim życiem. Dla nich warto jest zainwestować swój czas, umiejętności, bo trzeba pomagać ludziom. Przynajmniej ja zostałem tak nauczony.
Przyjechał kiedyś do nas z innej jednostki osadzony, który był uczestnikiem tak zwanej podkultury przestępczej. To są nieformalne struktury w więzieniu, grypsujący. Przyszedł do mnie do pokoju, więc poprosiłem, żeby usiadł. - Wie pan, pierwszy raz się zdarzyło, że wychowawca prosi mnie, żebym usiadł w pokoju - powiedział. - Proszę, niech pan usiądzie. Płaszczyzna rozmowy będzie zachowana, inaczej ja będę musiał wstać - zażartowałem. Osadzony nie chciał biernie odbywać kary, tylko zaczął szukać dla siebie innych możliwości. Poszedł do pracy najpierw wewnątrz więzienia, potem na zewnątrz, zrezygnował z grypsowania , po jakimś czasie wychodził na przepustki, aż w końcu wyszedł na warunkowe zwolnienie. Moja praca w tym wypadku nie poszła na marne. To dodaje energii, pomaga nie wpaść w rutynę.
Czy więźniowie próbują rozwijać swoje zainteresowania?
- W tej chwili mam osadzonego, który przepięknie maluje. Kiedyś w rozmowie rzucił, że interesuje się rysunkiem, więc poprosiłem, żeby coś narysował, i teraz robi gazetki w pawilonie mieszkalnym, nawet dostał nagrodę w konkursie organizowanym na kartki świąteczne. Ma też sztalugi, płótna i ostatnio skopiował obraz Salvadora Dalego. Kiedy go pochwaliłem, że namalował fajny obraz, to widać było, że go to podbudowało. Pierwszy raz trafił mi się osadzony z taką chęcią uzewnętrznienia się, bo inni robili szkatułki z chleba albo domy z zapałek, ale tylko dla siebie. Tymczasem w tym wypadku wszyscy w pawilonie wiedzą, że mieszka tam artysta. Może to na innych będzie miało pozytywny wpływ i zastanowią się, co chcą z tym czasem w więzieniu zrobić? Być może ktoś skończy szkołę, bo mają do tego prawo, a ktoś inny rozwinie swój własny talent.
Pozostali więźniowie interesują się sportem lub czytają książki. Powiem żartobliwie, że często wypożyczany jest „Hrabia Monte Cristo”, gdzie jest opisana ucieczka z więzienia.

Więźniowie potrafią się przed panem przyznać, że mają wyrzuty sumienia z powodu tego, co zrobili?
- Niektórzy mają wyrzuty sumienia i potrafią to nazwać. Żałują tego, co zrobili, ale mają też świadomość, że czasu się nie cofnie. Na każdą sytuację trzeba spojrzeć indywidualnie. Nie da się porównać człowieka, który bierze nóż i idzie, żeby kogoś zabić, do kogoś, kto przez przypadek potrącił przechodnia na pasach. Ten, który idzie po to, żeby zabić, nawet jak ma wyrzuty, to o tym nie mówi.
O czym marzą?
- Tęsknią za tym, co każdy człowiek ma na co dzień. Chcą być z kimś blisko, przytulić się, dzielić się radościami i troskami. Niektórzy z moich osadzonych na pierwszym miejscu stawiają żonę, konkubinę, dziecko. Bardzo pomaga im świadomość, że mają tego kogoś, dla kogo warto żyć, pracować i walczyć. Wielu przyznaje, że poznanie tej właściwej osoby sprawiło, że ich życie odwróciło się o 180 stopni. Ktoś był łobuzem i przyszedł czas naprawiania błędów, ale już wie, co jest dla niego ważne, zmieniły mu się wartości. Zdarza się, że nawet największym twardzielom potrafią zaczerwienić się oczy, gdy mówią o swojej rodzinie. Kiedy tego słucham, to uzmysławiam sobie, że przecież ja to mam. Czy to doceniam? Może bardziej powinienem się postarać?
Spotyka pan swoich byłych więźniów na ulicy?
- Wielokrotnie. Zauważyłem, że jeśli osadzony był spokojny, nigdy nie było z nim problemów w więzieniu, to widząc mnie na ulicy, czasem powie „dzień dobry”, ale najczęściej się odwróci. Natomiast osadzeni, którzy sprawiali problemy wychowawcze, na ogół na ulicy z daleka krzyczą: Dzień dobry, wychowawco! Nigdy nie spotkałem się z agresywnym zachowaniem z ich strony.
Kiedyś wyszedłem na spacer po osiedlu i stała tam grupa kilku troszkę podchmielonych osób. Musiałem obok nich przejść, zaczęli mnie zaczepiać i nagle usłyszałem: -Zostawcie go, bo to mój wychowek z więzienia. Zaskoczyło mnie, że były osadzony stanął w mojej obronie.

A jak wyglądają powroty byłych więźniów do więzienia?
- Zdarzają się osadzeni, którzy wracają nie po raz pierwszy. Wiedzą, jak więzienie wygląda od środka, znają wychowawcę, oddziałowego, funkcjonariuszy, więc pytają, czy wszyscy jeszcze pracują, i zachowują się, jakby wrócili do grona znajomych.
Jednak pierwsze dni są dla nich trudne, tak jak dla każdego. Idzie człowiek po ulicy, zatrzymuje go policja, okazuje się, że jest poszukiwany listem gończym i trafia do więzienia. Jest wyrwany z codziennego życia i znajduje się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Natomiast nikt w nagrodę do takiej placówki nie trafia.
Co pana najbardziej wzrusza w pracy?
- Zawsze łezka mi się w oku kręci, kiedy mamy spotkanie wigilijne w pracy. Przychodzą funkcjonariusze, zaproszeni goście, dzielimy się opłatkiem i składamy życzenia. Na chwilę odchodzimy od szarej codzienności, czuję, że tworzymy wspólnotę. Z innymi funkcjonariuszami żyjemy ze sobą na stopie koleżeńskiej albo przyjacielskiej. Zawsze mogę z kimś pogadać, otrzymać wsparcie, ale też usłyszeć, co źle zrobiłem w pracy.
Przed świętami, tak zostałem nauczony przez starszych kolegów, wizytuję też cele i składam osadzonym życzenia świąteczne. Zdarza się, że więźniowie sami przychodzą, żeby przełamać się opłatkiem. Teraz w pawilonach stoi ubrana choinka świąteczna i osadzeni widzą, że zbliżają się święta. Dla nich to bardzo trudny moment, bo jest to czas, który na wolności spędzają z rodziną. Chociaż może ktoś ich odwiedzić, zadzwonić czy wysłać kartkę świąteczną, to jednak nie jest to samo.

Grzegorz Mikulski. Przez sześć lat uczył historii w gimnazjum i liceum oraz był pośrednikiem nieruchomości. Od siedmiu lat pracuje jako wychowawca więzienny w dziale penitencjarnym w Areszcie Śledczym w Warszawie-Grochowie. Szczęśliwy mąż i ojciec.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

sobota, 1 listopada 2014

Szymon Sokołowski: Osoba zmarła już nie może się obronić, już nic nie może. To ja muszę przygotować to ciało godnie.

Wiadomo, że czasem mam momenty zastanowienia. Kiedy przygotowuję osobę w podobnym wieku do mojego, zastanawiam się, ile warte jest życie. Przez moją pracę uświadomiłem sobie, iż poza narodzinami możemy być pewni jedynie tego, że kiedyś odejdziemy. Wspomnienia, jakie zostawimy po sobie, zależą od nas, pora śmierci natomiast nie - mówi Szymon Sokołowski. Ma 22 lata i zajmuje się balsamacją i makijażem zwłok.
Miałeś piętnaście lat, kiedy zacząłeś pracować w zakładzie pogrzebowym. Co cię do tego skłoniło?
- Byłem lektorem w kościele i często uczestniczyłem w pogrzebach. Widziałem trumnę oraz rodzinę osoby zmarłej, ale zawsze nurtowało mnie, co jest pomiędzy. Pogrzeb to nie jest wesele, które przygotowuje się dwa lata wcześniej. Rodzina przekazuje ciało osoby zmarłej, z którą spędziła część życia i która wiele dla niej znaczyła, jakiejś firmie i nie wie, co ją spotka. Musi mieć zaufanie, że ta osoba zostanie odpowiednio przygotowana.
Kościelny akurat otworzył firmę pogrzebową, więc go poprosiłem, żeby zabrał mnie ze sobą do prosektorium, gdzie ciało nieboszczyka jest przygotowywane. Najpierw osobę zmarłą ogolił, wypielęgnował paznokcie u dłoni, umył ciało i zaczął ubierać. Za pierwszym razem stałem z daleka, pomogłem mu tylko unieść ciało. Za drugim miałem już na sobie kitel lekarski, na który zakłada się fartuch jednorazowy, rękawiczki, maskę i przygotowywałem ciało samodzielnie.
Co czułeś, kiedy po raz pierwszy musiałeś dotknąć zmarłego?
- Z jednej strony ciekawość, a z drugiej strach, bo wcześniej widziałem zmarłych tylko w trumnie, lecz tym razem miałem dotknąć czyjejś zimnej ręki... Wiedziałem, że ten mężczyzna nie żyje, a ciało jest materią bez duszy, ale podświadomość pracuje. Nieraz oglądałem horrory i bałem się, żeby nic nie drgnęło.
Na wsiach czasami rodzina prosi, żeby przyjechać i przygotować zmarłego w domu, bo na przykład chcą, żeby dziadek został tam do momentu pogrzebu. Ciało jest jeszcze ciepłe, jak się je ubiera, i czasem mięsień się skurcza albo schodzi z niego powietrze, jakby ktoś oddawał ostatni dech. Jednak teraz, po tylu latach pracy w tej branży, wiem, że jest to normalne.
Koledzy z liceum nie dziwili się, że pracujesz w domu pogrzebowym?
- Nigdy nie ukrywałem tego, co robię, bo wydaje mi się to normalne i chcę, żeby ktoś akceptował mnie takiego, jakim jestem. Niedaleko szkoły był kościół i jak kondukt żałobny wyjeżdżał, to koledzy czasem żartowali: „Dlaczego ciebie tam nie ma?”. Jednak raczej wzbudzałem zainteresowanie i w pewnym momencie prosili: „No, ale powiedz, jak to jest?”. Albo pytali mnie o stereotypy: „Czy to prawda, że zmarłym łamie się kości?”. Nie jest to praca w biurze, gdzie codziennie robi się to samo i po ośmiu godzinach wraca się do domu. Tutaj każdy przypadek, rodzina, podejście do osoby zmarłej jest inne. Nieważne, czy osoba była biedna czy bardzo dobrze zarabiała, na każdego przyjdzie moment.
Skąd wziął się stereotyp, że zmarłym łamie się kości?
- Po śmierci krew nie krąży, mięśnie zastają się i ciało zaczyna się robić sztywne. Powstają takie zakwasy, że nie można rozprostować zmarłemu ręki. Ale wystarczy kilka razy poruszyć ramieniem i z powrotem jest luźna. Gdy ktoś mnie pyta, czy to jest łamanie kości, to proszę, żeby mi spróbował złamać kość.

Po liceum zacząłeś pracować w domu pogrzebowym. Czy to była dla ciebie duża zmiana?
- W mojej pierwszej pracy mieliśmy 70 osób w ciągu roku, w drugiej 30 na miesiąc, był to skok na naprawdę głęboką wodę. Tam jeden pracownik odbył wcześniej szkolenie z kosmetyki i czasowej konserwacji ciała. Potrafił tak pomalować fioletową twarz, że wyglądała naturalnie i nie było widać plam opadowych, które zaczynają się pojawiać już godzinę po śmierci. Obserwując go, miałem pewność, że chcę to robić. Później sam poszedłem na ten kurs i byłem w szoku, ile można zrobić z osobą zmarłą. Przez cztery miesiące uczyliśmy się intensywnie techniki balsamowania i makijażu. Kosmetyki dla nieboszczyków są dużo odporniejsze, bo jeżeli umalujemy zmarłego i włożymy go do chłodni, gdzie są trzy stopnie, a następnie wyjmiemy na zewnątrz, to normalny makijaż by się rozmazał.
Dla mnie to wszystko było niesamowite, bo tak naprawdę samą odzież potrafi nałożyć każdy, trzeba tylko chwycić osobę zmarłą w odpowiednim miejscu za biodro, za nogę, żeby ciało było nam poddane. Na przykład jak zakładam koszulę, to najpierw muszę nałożyć ją na ręce i barki, żeby była ładnie ułożona, a potem wystarczy przełożyć przez głowę. Kobieta twojej postury mogłaby ubrać pana, który waży nawet sto kilogramów.
Nigdy nie chciałeś robić nic innego?
- Zawsze śmieję się, że mdleję na widok krwi, więc nie mógłbym być lekarzem. Teraz moja praca naprawdę sprawia mi satysfakcję. Na pewno może wydać się dziwne, że z przyjemnością jadę do prosektorium, myśląc, że to będzie fajny dzień pracy. Ale jednak tak jest. Nie pracuję na co dzień w żadnym prosektorium, tylko jadę tam, gdzie mnie potrzebują. Często zastępuję kolegów w branży.
Nie miałeś w swojej pracy momentów załamania?
- Pamiętam dziewięcioletnią dziewczynkę, którą zabraliśmy ze szpitala, gdzie umarła na sepsę. Rodzina chciała, aby na jej twarzy nie było widać oznak bólu, żeby wyglądała, jakby spała. Widok tej rodziny i dziewczynki bardzo mnie dotknął. Gdy przygotowywaliśmy jej ciało z kolegą w prosektorium, pomyślałem, że czas zakończyć tę misję. Dziewczynkę ubraliśmy w sukienkę komunijną, założyliśmy jej białe rajstopki, białe buciki, zapletliśmy warkoczyk i pod prawą rękę włożyliśmy jej ulubionego misia. Pamiętam to do dziś. Przyszedł moment pożegnania i stanąłem z boku, żeby zobaczyć, jak rodzina zachowa się przy zmarłej. Bałem się, że rodzice będą na głos rozpaczać, ale gdy zbliżali się do trumny, cierpienie z nich schodziło. W końcu ze spokojem stanęli przy trumnie. Tata wziął córkę za rękę, mama głaskała ją po głowie. Już wiedziałem, że ona wyglądała tak, jak chcieli.
Pewien czas po pogrzebie rodzice dziewczynki przyszli do naszego domu pogrzebowego, żeby podziękować, że ich córka tamtego dnia wyglądała pięknie. Wtedy właśnie sobie uświadomiłem, że robię coś dobrego.
Czy ta praca jest dla ciebie misją?
- W pewnym sensie tak. Jest to bardzo specyficzny rodzaj pracy, bo robimy coś dla ludzi pierwszy i ostatni raz. Trzeba włożyć w to całe swoje serce, żeby pomóc rodzinie pożegnać się ze zmarłym. Ostatnio koledze mojej znajomej powiedzieli w domu pogrzebowym, że nie może zobaczyć zmarłej żony, bo jej ciało jest w złym stanie. „Dobrze, skoro tak, to nie otwierajmy trumny” - zgodził się. Od tamtej pory minęło kilka miesięcy i mąż zmarłej do tej pory nie może sobie darować, że nie pożegnał się z nią po raz ostatni. I to tylko dlatego, że dom pogrzebowy nie był w stanie przygotować jej odpowiednio.
Śmierć da się oswoić?
- Śmierć to na pewno pewnego rodzaju tajemnica, bo nie wiemy, co dzieje się ze zmarłym w momencie odejścia. Staram się podejść do osoby zmarłej jak najbardziej profesjonalnie. Jak miałem szkolenia, to mnie uczyli: „Szanuj osobę zmarłą, jak sam chciałbyś być szanowany”. Wchodząc do prosektorium i patrząc na nią, nie rozmyślam nad tym, dlaczego umarła. Czemu tak wcześnie? Jak żyła? Co robiła? Zaczynam się zastanawiać, co mam przy tej osobie zrobić, żeby wyglądała jak najlepiej. Czasami zdarza się, że rodziny przynoszą zdjęcia i mówią, że chcieliby, żeby osoba zmarła wyglądała jak za życia. Często jednak dostaję zlecenie i nie mam możliwości porozmawiania z rodziną, chociaż to by mi bardzo pomogło. Wtedy muszę improwizować. Jak umyję zmarłemu włosy i zaczynam je suszyć, to nigdy nie używam szczotki, bo kiedy układam je ręką, to mniej więcej widzę, gdzie był przedziałek i jak układała się grzywka. Zawsze byłem zdania, że jeśli jakaś babcia co niedzielę do kościoła malowała usta na czerwono albo ubierała się elegancko, to dlaczego idąc w ostatnią drogę, nie może wyglądać tak, jak wyglądała zawsze?
Wiadomo, że czasem mam momenty zastanowienia. Kiedy przygotowuję osobę w podobnym wieku do mojego, zastanawiam się, ile warte jest życie. Przez moją pracę uświadomiłem sobie, iż poza narodzinami możemy być pewni jedynie tego, że kiedyś odejdziemy. Wspomnienia, jakie zostawimy po sobie, zależą od nas, pora śmierci natomiast nie.
W jakim stanie było najgorsze ciało, jakie przygotowywałeś?
- Ciało, które przez kilka miesięcy leżało w wodzie. Był to już daleko posunięty rozkład i nie było nawet do rozpoznania przez rodzinę. Przy takim ciele nie da się wiele zrobić. Mogłem je zabezpieczyć i usunąć przykry zapach.
Bardzo źle pachniało?
- Wyobraź sobie, że kładziesz kawałek mięsa na kaloryferze i czekasz trzy tygodnie, żeby zobaczyć, co się z nim stanie. Za jakiś czas będzie duże, zielone i będzie śmierdzieć.
Nie miałeś ochoty stamtąd wyjść?
- A co miałem powiedzieć rodzinie: „Państwo sobie zrobią sami?”. Musiałem je przygotować na tyle, na ile jest to możliwe, i wydać je bliskim. Takie ciało najlepiej poddać procesowi balsamacji, który powstrzymuje proces rozkładu, oraz konserwuje ciało na jakiś czas. Wtedy nie wydziela przykrych zapachów.
Jak wygląda proces balsamacji?
- Wpinamy się w tętnicę, żeby wtłoczyć płyn konserwujący, a poprzez żyły odciągamy krew. Do płynów mogę dodać esencję, żeby ciało pachniało np. truskawkami, malinami, brzoskwiniami. Gdy wtłaczam płyn, rozmasowuję ciało, żeby drenaż był lepszy. Po śmierci w sposób naturalny nasze ciało wysycha i zaczynają się w nim gromadzić bakterie. Balsamacja przywraca naturalne rysy twarzy i koloryt, osoba zmarła wygląda tak, jakby spała.
Wszyscy mówią: „Robaki i tak cię zjedzą”. To nieprawda, bo po balsamacji ciało nie będzie się rozkładało, nie będzie przykrych zapachów ani larw, tylko po jakimś czasie zacznie wysychać i obróci się w proch.
 Kiedy na wsiach osoby zmarłe leżą trzy dni w domu, to proces rozkładu postępuje szybko. Raz wezwali mnie, bo ciało leżało w pokoju dwa dni w wysokiej temperaturze i już twarz zmarłego napuchła oraz korpus zaczął pęcznieć od gazów. Mało guzików u koszuli mu nie pourywało. Wtedy zrobiłem balsamację, żeby ten proces zatrzymać. Cofnąć procesu już się nie da.


Na wsiach przygotowujesz ciało przy rodzinie?
- Jeżeli rodzina sobie życzy, żeby być przy procesie przygotowania, to wtedy jak najbardziej. Kiedy nie chce na to patrzeć, to zamykam drzwi za sobą i otwieram moją magiczną walizkę ze sprzętem.
Masz tylko jedną walizkę?
- Jedna to podstawowa walizka, w której trzymam kosmetyki i chemię pogrzebową - płyny do dezynfekcji, konserwujące, zabezpieczające miejsca po odleżynach, różne kleje do klejenia ran, woski do rekonstrukcji skóry, odtłuszczacze skóry, żeby nałożyć makijaż, suszarkę, szczotki, pędzle. Druga walizka jest większa, korzystam z niej, kiedy wykonuję balsamację. Mam w niej płyny do balsamacji - innych płynów używamy do jasnej i ciemnej karnacji, innych do ciał, które są po żółtaczce czy do osób zakażonych chorobami zakaźnymi. Trzymam w niej też płyny, które rozpuszczają skrzepy albo które wpuszczam do ciała, żeby zabalsamować trzewia. Do tego mam w niej pompy do balsamacji, zbiorniki, do których odciągam krew, oraz narzędzia - skalpele, separatory, zaciski, kaniule.
Co musisz naciąć?
- Muszę naciąć tętnicę udową bądź szyjną, żeby dostać się do głównego naczynia krwionośnego i wtłoczyć płyn w tętnicę. W przypadku ciał po sekcji zwłok to wygląda inaczej. Ciało trzeba od nowa otworzyć, wyjąć wnętrzności i od środka szukać tętnic. Następnie oddzielnie wprowadzam płyny w lewą i prawą część twarzy, lewą i prawą rękę, lewą i prawą nogę.
Zdarza się, że twarz zmarłego zdradza, jakie były jego ostatnie chwile?
- Na twarzy osoby, która umarła we śnie, pojawia się spokój. Jeśli ktoś zmarł nagle, to twarz inaczej się układa, widać na niej cierpienie. Czasem powieki są niedomknięte i można się domyśleć, że ta osoba w chwili śmierci miała otwarte oczy, więc musiało coś temu towarzyszyć.
Czasem rodzina sama próbuje zamknąć zmarłemu oczy. Kiedyś byłem w domu nieboszczyka na wsi i rodzina położyła na jego oczach monety, żeby się zamknęły. My, profesjonaliści, potrafimy je zamknąć w inny sposób, ale życzenie rodziny jest dla mnie najważniejsze. Pojechaliśmy z kolegą do zakładu po trumnę, wróciliśmy do tej rodziny i na jednym oku nie było już monety. Potem się okazało, że brat zmarłego zabrał ją, żeby kupić wino.
Jesteś w stanie sprawić, żeby na twarzy zmarłego pojawił się uśmiech?
- Jest coś takiego jak wypełniacze tkankowe, to działa jak botoks, i możemy nimi wypełnić usta lub oko. Jeżeli ciało wysycha, to twarz jest zapadnięta i oczodoły są bardzo widoczne. Wtedy wypełniamy je, żeby tego nie było widać. Poza tym możemy modelować twarz zmarłego. Są specjalne kremy, które się nakłada, żeby twarz była elastyczna, i jesteśmy w stanie ułożyć usta tak, by wyglądały naturalnie. Co rusz na rynku pojawia się nowa chemia. Jakiś czas temu ukazał się krem do redukowania zmarszczek osobom zmarłym. Nakłada się go im na twarz i specjalnym przyrządem rozmasowuje się skórę pod wysoką temperaturą. Wtedy te zmarszczki naprawdę się redukują.
Oczywiście najtrudniej jest zrobić rekonstrukcję, dlatego często firmy pogrzebowe wolą, żeby rodzina w takim wypadku nie otwierała trumny. Kiedyś miałem zmarłego z rozległymi ranami - na twarzy brakowało części naskórka i czaszka była popękana. Żeby twarz doprowadzić do naturalnego wyglądu, musiałem użyć specjalnych klejów do kości i skóry. Następnie na to nałożyłem woski, żeby nie było widać ubytków. Czasami można też zrobić przeszczepy skóry z innych części ciała na twarz.
Czy w Polsce dużo osób robi balsamację zwłok?
- W Polsce balsamacja wciąż jest mało popularna, bo branża pogrzebowa rzadko informuje ludzi o tej możliwości. W 2009 roku powstało Polskie Centrum Balsamacji i Tanatokosmetologii Adam Ragiel, gdzie przygotowują do zawodu, i do tej pory uprawnienia zdobyło około 60 osób. Niestety w województwie mazowieckim tylko około 20 proc. firm pogrzebowych potrafi przygotować ciało odpowiednio.
Jest to dziwna branża. Mamy piękne domy pogrzebowe, karawany, kaplice, namioty, nagłośnienia, kwiaty, ale od końca lat 50., kiedy uchwalono ustawę dotyczącą osób zmarłych, nie zmienił się sposób przygotowania zwłok. Firmy zatrudniają osoby bez szkoleń, które za 1500 złotych miesięcznie nałożą na zmarłego odzież i wsadzą do trumny. Pracownicy często nie potrafią nawet zamknąć ust osoby zmarłej, i przez to wygląda na zdziwioną. Tymczasem zabalsamowanie zwłok nie jest drogie, ceny zaczynają się od 300 zł.
Na Zachodzie wygląda to inaczej?
- W Stanach praktycznie każde ciało jest balsamowane, żeby było sterylne, i zawsze robi się rekonstrukcje po wypadkach. W Niemczech też ciała są starannie przygotowywane. W Polsce ludzie nie są świadomi, co można zrobić, bo śmierć jest tematem tabu. Nigdy nie mówi się na temat śmierci, pogrzeb się kończy i staramy się o tym zapomnieć.
Balsamowałeś ciało jakiegoś znajomego?
- Przygotowywałem moich dziadków do pogrzebu, bo już wtedy zajmowałem się tym profesjonalnie. Zmarli w odstępie roku. Powiedziałem rodzinie, że zajmę się organizacją pogrzebu, począwszy od przygotowania ciała, poprzez organizację mszy i miejsca na cmentarzu.
Nie wiem dlaczego, ale miałem spokój, że to ja się tym ciałem zajmuję, bo wiedziałem, że zrobię to profesjonalnie. Babcia była bialutka, nigdy nie nosiła makijażu, więc miała nałożony tylko krem, żeby ładnie była nawilżona. Dziadek zawsze miał włosy na bok i też je tak ułożyłem. Wiadomo, że nie patrzyłem na nich jak na inne osoby, których historii nie znam. Mieszkałem z moimi dziadkami przez dwadzieścia lat, cały czas mi towarzyszyli i nie da się wyłączyć uczuć, ale pomimo wszystko byłem szczęśliwy, że to ja ich przygotowywałem.
Czy pracując w tej branży, zauważasz, że są okresy, gdy jest więcej zgonów?
- W ciągu wakacji trafia do mnie dużo osób, które zginęły w wypadkach, np. utopiły się. Wrzesień jest spokojniejszy, ludzie są naładowani pozytywną energią, wszystko sobie układają i potem przychodzi październik. Razem z jesienią pojawia się chandra i ludzie zaczynają popełniać samobójstwa. Najwięcej osób się wiesza.

Czy widać jest bruzdę po powieszeniu?
- Wszystko zależy od tego, jak ta osoba zmarła się powiesi i jak ta bruzda się układa. Czy ktoś powiesił się na linie, sznurku, żyłce, a może na pasku? Często rodziny nie mówią otwarcie, że ktoś popełnił samobójstwo, i proszą: „Niech pan zrobi tak, żeby nie było widać”. Czasami wystarczy zapiąć koszulę u mężczyzny i ta bruzda pod nią znika. Jeśli ślad jest wysoko, to należy zrobić elementy rekonstrukcji. Musimy nałożyć na skórę wosk, na to inny kosmetyk, który wyrówna koloryt.
Czy rodzina zmarłego miewa inne nietypowe prośby?
- Często ludzie proszą, żeby do trumny włożyć różne rzeczy. Mogą to być papierosy, wódka, książki, laska, którą podpierał się zmarły. Ostatnio wkładałem radyjko, bo jak usłyszałem: „Babcia zawsze miała je przy sobie”.
Zdarzają się też sprawdziany. Kiedyś jeden pan włożył w kieszeń marynarki swojego taty sto złotych. Wiedziałem, że banknot tam jest, bo jak przygotowuje się ciało, to zagląda się w każdą kieszeń. Czasami rodzina włoży tam różaniec, który powinniśmy zapleść wokół ręki. Na pożegnaniu ten pan pierwsze, co zrobił, to włożył rękę do kieszeni, żeby zobaczyć, czy banknot znajduje się w środku. „OK, tak miało być” - powiedział i go schował.
Dla mnie to jest dziwne, żeby w takim momencie sprawdzać, czy jesteś uczciwy. A jak twoim zdaniem Polacy przeżywają żałobę?
- Niektórzy przychodzą do prosektorium i pokazują smutek, a inni potrafią powiedzieć: „A, on całe życie był dla rodziny niedobry”. Zdarza się, że ludzie nie chcą chować osoby zmarłej: „On nigdy mi nie pomógł i nie było go przy mnie, kiedy go potrzebowałem” - tłumaczą. Nie chciałbym tak zostać kiedyś potraktowany.
Wydaje mi się, że wiele osób w Polsce bardzo dużo rzeczy robi na pokaz. Palimy papierosa pod kościołem, a jak zbliża się znajomy, to zaczynamy udawać, że jesteśmy przybici. Sąsiad miał dębową trumnę, to ja jeszcze dorzucę złotą koronkę. Sąsiadka postawiła grób z kamienia, więc ja kostkę dołożę, żeby było lepiej. Przychodzi 1 listopada i wszyscy idą na cmentarz, żeby grób tonął w zniczach i wyglądał ładniej niż ten obok.
Czy twoja praca nie śniła ci się po nocach?
- Kiedyś mi się przyśniło, że osoba zmarła obudziła się w czasie przygotowywania. Oczywiście nigdy nie miałem czegoś takiego, bo by mnie tu nie było. Poza tym jest we mnie spokój, bo ja nic złego nie robię. Nie bezczeszczę ciała, tylko stoję na jego straży. Osoba zmarła już nie może się obronić, już nic nie może. To ja muszę przygotować to ciało godnie i odpowiednio.

Szymon Sokołowski. Rocznik '92. Ukończył Liceum Ogólnokształcące w Tłuszczu. Był lektorem w parafii w Postoliskach i od 15. roku życia zaczął pracować przy osobach zmarłych. Po ukończeniu liceum pracował w domu pogrzebowym w Markach. W 2012 r. rozpoczął szkolenia w Polskim Centrum Balsamacji i Tanatokosmetologii Adam Ragiel z zakresu techniki balsamacji zwłok oraz techniki sekcji zwłok anatomopatologicznych i sądowo-lekarskich.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

niedziela, 12 października 2014

Maciej Ciesielski: To nie jest tak, że ludzie chodzą w góry, bo chcą popełnić samobójstwo.

- W Polsce jest około 40 międzynarodowych przewodników wysokogórskich, ale mniej więcej połowa zajmuje się tym czynnie zawodowo. Tylko przewodnicy z takimi uprawnieniami mogą pracować na terenie całej Europy. Niestety Polska, jak i inne kraje z byłego bloku wschodniego, przoduje w liczbie nielegalnych przewodników. Wprowadzają oni na szczyty po pięć osób, nawet jeśli jest ustalone, że można wspinać się z dwiema. Często też stosują złe metody asekuracji na graniach i stromych polach śnieżnych. Nasza ułańska fantazja daje o sobie znać - mówi nam Maciej Ciesielski, międzynarodowy przewodnik wysokogórski, nauczyciel alpinizmu, który wspina się od lat w różnych zakątkach świata.
Czy jako dziecko miałeś z okna widok na góry?
- Nie, pochodzę z Wielkopolski. Na pewno duży wpływ na mnie miał obóz przygody w Górach Sowich, na który pojechałem jako dzieciak. Tam nie ma warunków do wspinaczki, ale na ścianie schroniska były poprzykręcane sztuczne uchwyty i zaczęliśmy się po nich wspinać. Potem trafiłem do liceum, gdzie pracował himalaista Zbyszek Trzmiel i w szkole mieliśmy ściankę. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i chociaż nigdy razem się nie wspięliśmy w górach, to bardzo wiele się od niego nauczyłem. On jako pierwszy pomógł mi dostać pracę na wysokościach. Kiedy miałem 18 lat, zacząłem zrywać szyszki i w ten sposób zarabiałem na wspinanie.
Jak zrywa się szyszki?
- Szyszki zrywa się w lesie, zimą, kiedy jeszcze są pozamykane. Miałem kolce na nogach i specjalną uprząż, którą zarzucałem dookoła pnia drzewa. Następnie wchodziłem po nim do momentu, aż zaczynały wyrastać w bok gałązki. Wspinałem się po nich na sam wierzchołek, zbierając po drodze szyszki. To świetny trening pod wspinanie w górach. Wykonywałem tę pracę dla Lasów Państwowych. Potrzebują szyszki na badania, żeby sprawdzić zanieczyszczenie powietrza, i zbierają nasiona na nowe drzewa.
Dlaczego lubisz się wspinać?
- Czasami śmieję się, że w górach jest prościej niż na co dzień, kiedy musisz płacić podatki, rachunki, robić zakupy i jeszcze zaprowadzić dzieci do szkoły albo przedszkola. Choć to ostatnie bardzo lubię robić, a jeszcze bardziej je odbierać, kiedy rzucają mi się na szyję. W górach jedyne co muszę to wstać, wspiąć się i wrócić cało. Znam wiele osób, które świetnie odnajdują się podczas wspinania, a nie odnajdują się w życiu.

Może w górach niektórzy ludzie starają się na chwilę o wszystkim zapomnieć?
- Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zapomnieć, że mam żonę i dwójkę dzieci. Ale jako przewodnik bardzo dużo czasu spędzam w górach, po całym dniu pracy jestem zmęczony, a mimo to często jeszcze kombinuję, żeby pójść na skałki pod Zakopanem lub na sztuczną ściankę i potrenować dla siebie. Widocznie lubię sam ten ruch, skoro w wolnym czasie też chcę przebywać w górach i się wspinać.
Mam nadzieję, że to się nie zmieni. To byłaby prawdziwa tragedia, gdyby wspinaczka stała się dla mnie tylko sposobem na zarobienie pieniędzy. Na razie wszystkim mówię, że jestem szczęściarzem, bo każdego dnia, no może prawie każdego, chce mi się wyjść z domu do pracy.
Jest to również bardzo odpowiedzialna praca.
- Tak, klient jest naszym gościem, którego zapraszamy w góry i tutaj musimy się nim opiekować, często bardziej niż sobą. W pracy z nim obowiązuje nas ta sama stara zasada, która leży według mnie u podwalin alpinizmu - wychodzimy razem w góry i razem z nich wracamy. Jeśli jemu się coś stanie, to mnie raczej też.
Bardzo ważne jest zrealizowanie głównego celu, po to moi klienci mnie wynajmują. Staram się zrobić wszystko co możliwe, by go osiągnąć, lecz przy tym nie zapominam, że „najważniejsze jest bezpiecznie wrócić - jutro też jest dzień”. Uważam, że przewodnikowi nie płaci się za zdobycie szczytu, ale właśnie za bezpieczny powrót do domu.
W tym roku w Alpach były bardzo złe warunki pogodowe, cały czas trzeba było być bardzo elastycznym, by bezpiecznie zrealizować swoje zamiary. Mnie na szczęście nic złego w górach nie zaskoczyło, ale z prawdziwym przejęciem śledziłem informacje o licznych wypadkach, też tych z udziałem innych przewodników.

Jak długo zdobywa się uprawnienia międzynarodowego przewodnika wysokogórskiego?
- Można powiedzieć, że całe swoje życie. Sam pomysł na kurs dla międzynarodowych przewodników wysokogórskich powstał, bo przewodnicy z krajów alpejskich za sobą nie przepadali. Jak przyjechał ktoś z Włoch do Francji, to go gonili. Z Francji do Szwajcarii - to też go gonili. W pewnym momencie ustalili oni wspólne standardy i każdy, kto je spełnia, może ubiegać się o te uprawnienia. Na kurs poszedłem w 2008 roku, kiedy miałem za sobą 11 lat wspinania, jeździłem intensywnie na wyprawy i byłem instruktorem Polskiego Związku Alpinizmu. Uprawnienia zdobyłem po ponad czterech latach. To były dla mnie takie drugie studia.
W Polsce jest około 40 międzynarodowych przewodników wysokogórskich, ale mniej więcej połowa zajmuje się tym czynnie zawodowo. Tylko przewodnicy z takimi uprawnieniami mogą pracować na terenie całej Europy. Niestety Polska, jak i inne kraje z byłego bloku wschodniego, przoduje w liczbie nielegalnych przewodników, którzy prowadzą grupy pod przykrywką tak zwanych wypraw partnerskich, co oznacza, że każdy bierze odpowiedzialność za siebie. Wprowadzają na szczyty po trzy, cztery, pięć osób, nawet jeśli jest ustalone, że można wspinać się z dwiema. Często też stosują złe i niebezpieczne metody asekuracji na graniach i stromych polach śnieżnych. Nasza ułańska fantazja daje o sobie znać
Latem pracuję w Chamonix, w masywie Mont Blanc, i muszę przyznać, że jesteśmy tam raczej nielubianą nacją. Moi koledzy z PGHM , to odpowiednik naszego TOPR-u, narzekają, że jesteśmy często źle zaaklimatyzowani, poruszamy się w zbyt dużych grupach oraz lekceważymy zagrożenia, jakie niosą ze sobą tak duże góry. Dodatkowo, by zaoszczędzić, śpimy w tak zwanych schronach alarmowych, które są darmowe, bo są przeznaczone tylko do biwakowania w razie załamania pogody. Jak się wejdzie do schronu np. Vallota , który znajduje się na drodze normalnej na Mont Blanc, to jest tam po kolana śmieci, z czego większość niestety posiada napis „Teraz Polska”
Kim są twoi klienci?
- Mamy swoje przewodnickie biuro w Zakopanem i ludzie, którzy do nas przychodzą, najczęściej chcą wspiąć się na Gerlach. Niektórzy nie mają zbyt dużego doświadczenia, ale chcą zdobyć najwyższy szczyt Tatr najłatwiejszą drogą. Inni poprzechodzili wszystkie szlaki w Tatrach i teraz chcą pójść na szczyty, na które bez przewodnika by nie weszli. Trafiają też do mnie ludzie, którzy chcą zacząć się wspinać lub już się wspinają. Zdarza się, że następuje nasz wspólny rozwój - ich jako wspinacza przy mnie, a mnie jako przewodnika, i zaczynamy robić razem coraz trudniejsze trasy. W tym roku w Alpach zrobiłem kilkanaście dróg, które sam chętnie zrobiłbym dla siebie, i sprawiło mi to ogromną satysfakcję.
Koledzy mnie pytają: „Jak to możliwe, że masz klienta na trudne drogi? Skoro ta osoba jest samodzielna, to dlaczego nie chce się wspinać sama?” Najczęściej moi klienci są zapracowani, mają mało czasu i chcą, żeby ktoś, kto zna rejon lub ścianę, ogarnął całą logistykę. W krajach alpejskich chodzi się z przewodnikami i nikogo to nie dziwi, a w Polsce niekiedy słowo „klient” jest odbierane negatywnie, jakby taka osoba nie umiała sobie sama poradzić. Na szczęście powoli się to u nas zmienia. Najpierw Polacy zainwestowali w lepszy sprzęt, teraz pomału zaczynają zdawać sobie sprawę, że życie i zdrowie jest tylko jedno. Chcą się zabezpieczyć poprzez wynajęcie profesjonalisty.

Dlaczego chcemy zdobyć od razu najwyższy szczyt?
- Na każdym kontynencie najwyższa góra jest zawsze najbardziej oblegana, wysokość działa tu chyba na zasadzie jakiegoś magnesu. Ktoś mi też kiedyś zwrócił uwagę, że o takim Blancu każdy słyszał i łatwiej jest pochwalić się zdobyciem tej góry przed znajomymi.
Osobiście uważam, że w Alpach jest dużo ładniejszych gór od Mont Blanc. Bardzo często klienci, którzy weszli na ten szczyt, potem wracają w Alpy, wchodzą na inne góry i po czasie przyznają, że niekoniecznie była to najpiękniejsza góra. Poza tym trzeba liczyć się z sytuacją, że na takiej najwyższej górze Europy będzie bardzo dużo ludzi, nie jest to obcowanie w samotności. Jeżeli jest pogoda, to każdego dnia na szczycie jest minimum sto osób. Z drugiej strony ja już tam byłem, więc łatwo jest mi tak mówić
Wspinaczka jest dla każdego?
- Dzisiaj wspinanie można traktować jako sport czysto rekreacyjny, który pomaga podnieść własną kondycję. Jedni chodzą na ścianki, inni idą pograć w koszykówkę. Z kolei przez to, że ścianki są coraz bardziej popularne, zainteresowanie wspinaczką górską też jest większe niż kiedyś. Poza tym uważam, że jeśli cokolwiek sprawia, że Polacy chcą wstać z kanapy i się ruszać, to super. Lepiej gdzieś pojechać, pochodzić, zmęczyć się, niż spędzić cały urlop na plaży.
Najpierw wspinałeś się w Polsce?
- Tak, góry do wspinania mamy w zasadzie jedne - Tatry. Można wspinać się w Karkonoszach, ale tam latem jest zbyt krucho. Poza tym mamy Jurę Krakowsko-Częstochowską, w okolicach Krakowa, skałki granitowe obok Jeleniej Góry, piaskowce w Kotlinie Kłodzkiej i trochę skałek na Podkarpaciu. Nie jesteśmy górskim krajem, ale polskie warunki pozwoliły przygotować się do wspinaczki najlepszym himalaistom na świecie.
Moje początki były dość nietypowe. Po paru wizytach na sztucznej ściance pojechałem zimą z równie mało doświadczonym kolegą, za to posiadającym odpowiedni sprzęt, na lodowe wspinanie w okolicach Samotni w Karkonoszach. Zimą wspina się po zamarzniętych trawach i wodzie, a czekany wbija się w lód lub wiesza na występach skalnych. Lodospady praktycznie zmieniają się każdego dnia. Raz jest zimniej, innego dnia cieplej, lód jest bardziej lub mniej twardy, dzisiaj jest go więcej, jutro mniej. Zdarzało mi się kiedyś wspiąć po delikatnej firance lodowej, a kiedy byłem już w bezpiecznym miejscu, kopnąłem w nią i to, po czym przed chwilą wchodziłem, rozpadło się. To jest dla mnie kwintesencja całej mistyki związanej ze wspinaniem się w lodzie - praktycznie poruszamy się po czymś, czego nie ma
Na wspinaniu spędzałeś nawet po 250 dni w roku.
- W pewnym momencie postanowiłem postawić wszystko na wspinanie. Wziąłem pierwszą dziekankę, potem drugą, pracowałem przy zbieraniu szyszek i tak się złożyło, że w jednym roku chyba siedem miesięcy byłem poza Polską. Trwało to jakieś cztery lata.

Pojawiał się pomysł, pakowałeś się i jechałeś?
- Często to były wyjazdy planowane z wyprzedzeniem, dopiero teraz zdarza mi się zrobić coś spontanicznego. W tamtym roku mieliśmy nieplanowaną podróż do Patagonii, bo kolega w ostatniej chwili znalazł tanie bilety lotnicze do Argentyny. Przed tym wylotem nawet się nie widzieliśmy, tylko wysłaliśmy do siebie parę maili i raz porozmawialiśmy przez telefon. Spotkaliśmy się dopiero na lotnisku.
Teraz jesteś tatą. Wydawałoby się, że może być trudniej o taki spontaniczny wyjazd.
- Zawsze mówiłem, że dzieci tak naprawdę nie dezorganizują, tylko sprawiają, że człowiek jest bardziej zorganizowany. Nie przeglądam głupot w internecie, ale robię to, co mam do zrobienia, bo zaraz trzeba dziecko z przedszkola odebrać, a potem jeszcze chcę pójść na trening. Zmieniło się to, że kiedyś jeździłem na dłużej, a teraz staram się skrócić wyjazdy. Na szczęście w mojej pracy jest przerwa pomiędzy sezonami i mam wtedy mniej zleceń. To się świetnie pokrywa z Patagonią , bo tam można jechać, kiedy u nas zaczyna się zima.
Jak udała się wyprawa do Patagonii?
- Jest to jedno z moich ulubionych miejsc. Pierwszy raz pojechałem do Patagonii w 2004 roku i wtedy obiecałem sobie, że tam wrócę. Góry i ściany są w Argentynie powalająco piękne. Gdy dojeżdża się do El Chalten , miejscowości, skąd startuje się w góry, widzi się stojące przed nami niesamowite strzeliste turnie. Dodatkowo granit, po którym się tutaj wspinałem, jest najwyższej jakości.
Najpiękniejszy kolor ma granit w Alpach - pomarańczowy, a w Patagonii często ma szarawą barwę. Za to ciosy są duże, długie systemy rys i zacięć, dobre tarcie. Niestety to miejsce jest wysunięte daleko na południe, znajduje się blisko dwóch oceanów i strasznie tam wieje. W zeszłym roku był jeden z najgorszych sezonów w ostatnich latach, mieliśmy tylko jeden dzień pogody. Zrobiliśmy 500-metrową drogę, która była fajna, trudna, ale obok stały gigantyczne ściany, trzy razy większe, więc to nie było żadne osiągnięcie.
Twoją pierwszą zagraniczną wyprawą był wyjazd na Alaskę.
- Tak, polecieliśmy tam we dwójkę z Kubą Radziejowskim, od którego wszystkiego się nauczyłem. Właściwie to gdyby nie on i ta wyprawa z nim, to dziś nie byłbym w tym miejscu swojego wspinaczkowego życia. Ale wracając do Alaski, samolot wysadził nas na lodowcu i pozostawił samym sobie. Poza nami pojawiały się na krótkie okresy inne zespoły. Przebywaliśmy tam 28 dni. W tym czasie było pięć dni opadów śniegu, które spędzaliśmy w namiocie, potem dwa dni pogody i wspinania; znowu pięć dni opadów i dwa dni wspinania, i tak dalej
Co robiłeś w namiocie przez pięć dni?
- Czytałem książki. A jak już wszystkie skończyłem, to z nudów zabrałem się za czytanie instrukcji zupek chińskich albo obliczałem liczbę pi do tysięcznego miejsca po przecinku. Mieliśmy szczęście, bo byliśmy na wylocie lodowca, więc jak inni alpiniści wracali do domu i szli do miejsca, gdzie samolot miał po nich przylecieć, to zostawiali nam nadmiar swojego jedzenia, które z chęcią jedliśmy.
Było lato na Alasce. W nocy maksymalnie minus 10 stopni, a w dzień, jak się słońce przebijało przez chmury, to było dobrze na plusie. Ale kiedy jesteś w namiocie i się nie ruszasz, to jest ci zimno. Wtedy chce się jeść.

Czego nauczyłeś się na Alasce?
- To były jedne z najdzikszych gór, w jakich kiedykolwiek byłem. Tam ściany są ogromne, a podejścia długie. Zrozumiałem, że jak wbijasz się w wielką ścianę, to musisz przejść nie jedno, ale wiele trudnych miejsc. Krótka droga może być skomplikowana technicznie, ale niekoniecznie jest tak samo trudna jak długa droga, która ma słabą asekurację i nie ma przygotowanych stanowisk. Na góry trzeba patrzeć całościowo. I trzeba jeszcze z nich zejść, a to czasem bywa gorsze od samej wspinaczki.
Nie miałeś jeszcze dużego doświadczenia. Bałeś się?
- Bałem się, ale wydaje mi się, że strach to coś normalnego. Trzeba się bać. Strach sprawia, że jesteśmy w stanie przeżyć. Problem pojawia się, gdy strach zaczyna nas paraliżować. Ale jak ktoś się nie boi, to też jest niebezpieczne.
Podczas tego wyjazdu zrobiliśmy cztery drogi, w tym powtórzenie stosunkowo znanej w USA drogi Cobra Pilar. Przez długi czas to była dla mnie najtrudniejsza rzecz, jaką w górach zrobiłem. Pierwsze przejście tej drogi trwało sześć dni, potem przez wiele lat nie było jej powtórzenia i my ją zrobiliśmy w jednym ciągu w 36 godzin. Później przez 12 godzin schodziliśmy na drugą stronę góry do naszego namiotu. Byłem zmęczony, popsuła się pogoda i wtedy dosyć mocno to przeżyłem.
Gdy długo nie śpisz, łatwiej o nieuwagę.
- Nie wiem, czy teraz, mając większe doświadczenie, na coś takiego bym się zdecydował. Trudno to oceniać. Ale to nie jest tak, że ludzie chodzą w góry, bo chcą popełnić samobójstwo. Każdy kalkuluje i wierzy, że będzie dobrze. Tylko że jak wchodzi się w wielką ścianę, jakieś ryzyko trzeba podjąć. Teraz pytanie, jak daleko to ryzyko się przesuwa? Dla jednych niewzięcie śpiwora jest ogromnym ryzykiem, dla innych dopiero niewzięcie maszynki do gotowania jest ryzykiem, a jeszcze dla innych ryzykiem pewnie byłoby nie zabranie telefonu satelitarnego. Wszystko zależy od naszych umiejętności, doświadczenia i wytrenowania. Poza tym nieraz słyszałem, że jak ma się dwadzieścia parę lat i nie ma się rodziny, to robi się wtedy najtrudniejsze przejścia w swoim życiu. Albo robi się te przejścia i się przeżyje, albo się ginie, bo przegięło się w drugą stronę. My byliśmy blisko granicy naszych możliwości, ale ciągle było to w pewien sposób obliczone i zakończyło się szczęśliwie.
Czego dzisiaj najbardziej boisz się w górach?
- Bardzo boję się burz i lawin, na resztę człowiek ma większy bądź mniejszy wpływ. Kiedyś na nartach zostałem porwany przez lawinę i było to jedno z najgorszych doświadczeń w moim życiu, bo czułem się całkiem bezradny. Burze też kilka razy niespodziewanie zastały mnie w górach. Raz złapała mnie w skałkach pod Jelenią Górą, gdy uczyłem kursantów. Stałem na szczycie Sokolnika, gdzie są metalowe schody, i włosy elektryzowały mi się na głowie. Wiedziałem, że nie mam wpływu na to, gdzie walnie piorun. Teraz, jeżeli widzę jakikolwiek objaw zbliżającej się burzy, od razu schodzę na dół.
Masz zaufanie do ludzi, z którymi się wspinasz?
- Do kolegów, z którymi wiążę się liną, mam stuprocentowe zaufanie. Wiem, że cokolwiek by mi się stało, oni by mnie nie zostawili. Bardzo często miałem przyjemność wspinać się z ludźmi lepszymi od siebie i wiedziałem, że jeśli wbiję się z nimi w trudną drogę, to nie będą marudzić, tylko postarają się ją przejść.
Wolę wspinać się w bardzo małych zespołach, bez poręczowania, w stylu light and fast, czyli podchodzimy z kolegami pod ścianę, zaczynamy się wspinać i kończymy tę drogę dopiero na szczycie. Oprócz tego staram się wspinać, korzystając tylko ze swoich umiejętności i wykorzystując rzeźbę terenu, czyli klasycznie. Sprzęt, który osadzam w skale, służy mi tylko wtedy, kiedy odpadam, do asekuracji, żeby zatrzymać lot.
Czynne używanie sprzętu to jest wspinaczka hakowa. Kiedyś dużo haczyłem , ale teraz cenniejsza jest dla mnie wspinaczka klasyczna. Nie tylko liczy się wejście na szczyt, ale również styl, w jakim się wejdzie.
Kilka dróg, które wcześniej wytyczono w sposób hakowy, udało mi się przejść jako pierwszemu klasycznie, takie wspinaczki bardzo cieszą. Również nasze szybkie, jednodniowe przejścia dróg na El Capitanie w Yosemite w Kalifornii to coś, co miło wspominam.

Potem w Yosemite wróciłeś z Jaśkiem Melą i Andrzejem Szczęsnym. Chłopaki nie mają po jednej nodze, a Jasiek dodatkowo nie ma jeszcze ręki. Skąd ten pomysł?
- Kiedy byliśmy tam w 2005 roku, Timmy O'Neill, słynny amerykański wspinacz, poprosił mnie i kilku moich kolegów, żebyśmy pomogli mu przenieść z samochodu pod ścianę jego niepełnosprawnego brata Seana. Chłopak był sparaliżowany od pasa w dół. Potem wspiął się za bratem po rozwieszonej linie. Pomyślałem, że byłoby super coś podobnego zrobić z Polakami. Przez pięć lat szukałem sam kogoś, kto by chciał wesprzeć taki projekt, aż nawiązałem kontakt z fundacją Jaśka Meli . Chłopakom pomysł się spodobał i znaleźli sponsora na wyprawę do Kalifornii.
Ścianę El Capitan pokonaliśmy ostatniego dnia naszego pobytu, bo pogoda tamtej jesieni była paskudna. Z kolegą, Wawrzyńcem Wawą Zakrzewskim, wspinaliśmy się i rozwieszaliśmy liny poręczowe, a Jasiek i Andrzej wspinali się po nich, podciągając się na przyrządach samozaciskowych. W połowie drogi zaczął padać śnieg, co praktycznie nie zdarza się w Kalifornii o tej porze. Kiedy weszliśmy na szczyt, kilku moich znajomych z Polski podeszło z drugiej strony i pomogli nam w zejściu. Ta wspinaczka, jak i niespodziewana pomoc na szczycie, na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Jakie było twoje największe wyzwanie?
- Moim wielkim marzeniem było zdobycie turni Nameless w Pakistanie. Jest to bardzo wysoka, strzelista, skalna turnia, która uchodzi za jedną z najtrudniejszych do zdobycia. Mieliśmy pogodę tylko przez krótki okres, więc zdecydowaliśmy się wspinać bez przerwy, przez większość terenu klasycznie. Podeszliśmy pod ścianę, zaczęliśmy się wspinać, doszliśmy do wielkiej półki, poszliśmy spać i następnego dnia weszliśmy na szczyt. Był wieczór, ciemno i czuliśmy ogromne zmęczenie. Byliśmy drugimi Polakami, którym udało się tego dokonać. Wcześniej z Polaków na tym szczycie był tylko jeden z najlepszych alpinistów świata, czyli Wojtek Kurtyka.
Nie mogłeś rozejrzeć się dookoła, bo była noc. A gdzie ujrzałeś najpiękniejszy widok?
- To trochę zabawne, ale kiedy wchodziłem na drugie w moim życiu drzewo, żeby zerwać szyszki, to bardzo się bałem i pomyślałem, że robię to po raz ostatni. Wszedłem w koronę, był grudzień, słońce zamigotało w zalodzonych igłach i to był tak piękny widok, że stwierdziłem, że jednak będę się na te drzewa wspinał.

Maciej Ciesielski. Międzynarodowy przewodnik wysokogórski IVBV / UIAGM , instruktor wspinaczki wysokogórskiej oraz instruktor alpinizmu Polskiego Związku Alpinizmu. Udało mu się wytoczyć nowe drogi i dokonać licznych powtórzeń w górach Alaski, na Grenlandii, w Patagonii, w USA, Kanadzie, w Alpach, Karakorum i Himalajach. W 2010 roku z dwójką osób niepełnosprawnych pokonał słynną ścianę El Capitan w Yosemite. Wcześniej wspinał się na tę ścianę dziewięć razy, a każda z dróg była pierwszym polskim powtórzeniem albo najszybszym dotychczasowym polskim przejściem. W 2012 roku wraz z przyjaciółmi, jako drudzy Polacy w historii, stanęli na uważanej za jedną z najtrudniejszych do zdobycia skalnych turni świata - pakistańskiej Nameless Tower. Na co dzień szczęśliwy mąż Kasi i tata małej Helenki oraz Jasia. Jego domem w ostatnim okresie jest Zakopane lub Chamonix. Maciek jest członkiem teamu firmy Arc' teryx . Jego wspinaczki wspierają również firmy Petzl, Five Ten oraz Lyo Food. Przez ostatnie lata jego wyjazdy i wyprawy były wspierane przez Polski Związek Alpinizmu oraz Fundację Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki. Jeśli chcecie skorzystać z jego usług przewodnickich, to zapraszamy nawww.tatraguide.info
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl