sobota, 24 stycznia 2015

Monica Serrano, konna toreadorka: Każdego popołudnia byłam bliska śmierci

Z Monicą Serrano, jedyną konną toreadorką w Meksyku, umawiam się na rozmowę na jej ranczu niedaleko Mexico City. Oprowadza mnie po stadninie, gdzie znajdują się jej konie sprowadzone z Portugalii. - Moje konie są waleczne, nie boją się byków - mówi. Jeździ z nimi na korridy po całym świecie.



Monica zatrzymuje się przy boksie Gaudiego. Częstuje go bananem, a koń rży z radości. Dwa miesiące temu przeżyli wypadek. Gaudi poślizgnął się w czasie korridy, Monica upadła na ziemię i zaatakował ją byk. Miała złamany nos i wstrząśnienie mózgu. Dzisiaj po zranieniu nie widać już śladu.
Do stadniny wchodzi starsza kobieta o śniadej twarzy, która pracuje na ranczu, odkąd  pamięta. Podaje nam po kieliszku tequili. - Już robię tortille i mięso na obiad - mówi. Monica tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje kilka poleceń swoim pracownikom i wyprowadza Gaudiego z boksu. Dosiada konia i wjeżdża z nim na arenę korridę, którą wybudowano obok stadniny.
Po chwili wbiega tam jałówka. Krowy najbardziej przypominają byka, więc to z nimi Monica najczęściej przygotowuje się do korridy. Krowa atakuje konia. Monica pozwala jej zbliżyć się do siebie, koń wycofuje się bokiem i w ostatnim momencie udaje mu się uniknąć uderzenia. Dziewczyna podnosi lancę i wbija ją w grzbiet krowy. Krew spływa strużkami po boku zwierzęcia, które naciera na nią z jeszcze większą agresją.


Jak odkryłaś, że chcesz zostać konną toreadorką?
- Mój tata, Ramon Serrano, był znanym konnym toreadorem w Meksyku, od dziecka go podziwiałam. Co prawda kiedy widziałam go po raz pierwszy na korridzie, bardzo się wystraszyłam... Miałam wtedy siedem lat i nie rozumiałam, co się dzieje. Z czasem walki byków zaczęły bardziej przykuwać moją uwagę. Jeździłam z rodzicami do Hiszpanii, Francji, Portugalii, gdzie poznałam wielu konnych toreadorów. Szybko zrozumiałam, że w konnej walce z bykami technika jest bardzo trudna i trzeba być gotowym do wielu poświęceń, żeby odnieść sukces. Dzisiaj jesteśmy z tatą wielkimi przyjaciółmi i łączy nas relacja uczeń - nauczyciel. Jemu zawdzięczam całą wiedzę na temat korridy.
Jakich rad udzielił ci tata?
- Żaden nauczyciel, za żadne pieniądze, nie byłby w stanie nauczyć mnie tego, czego dowiedziałam się od taty. Zawsze byłam bojaźliwa i wolałam patrzeć na byki z oddali. I on pewnego dnia mi powiedział: „Monica, technika pokona strach”. Chodziło mu o to, że trzeba dużo trenować. Jest to jedna z lekcji, za które jestem mu wdzięczna.
Czego się bałaś?
- Bałam się, że byk mnie złapie albo że mój koń się przewróci i stanie mu się krzywda. Bałam się, że ludzie powiedzą, że jestem do niczego w roli toreadorki. Zawsze strach był obecny w moim życiu. Oczywiście nadal boję się byków, ale już nie wpadam w panikę na ich widok.
Kto nauczył cię jeździć konno?
- Mój tata. Miał piękne ranczo niedaleko Mexico City, gdzie hodował konie, krowy i byki. Spędzaliśmy tam weekendy. Pamiętam, że jeździłam z tatą po polach i dużo rozmawialiśmy. Opowiadał mi też o bykach. Bardzo lubiłam patrzeć, jak walczy z krowami, żeby przygotować się do korridy. Zdarzało się, że uciekałam ze szkoły na ranczo, aby pojeździć konno.
Kiedy skończyłam college, poprosiłam tatę, żeby wysłał mnie do Portugalii na naukę konnej walki z bykami. Tata wynajął dla mnie hacjendę blisko Lizbony i podarował dwa konie do ćwiczeń. Przez większość czasu uczyłam się pod jego czujnym okiem. Po trzech latach wróciłam do Meksyku i poszłam na studia biznesowe, ale myślami byłam przy korridzie. Nie mogłam skoncentrować się na niczym innym, dlatego myślę, że korrida jest nieodłączną częścią mnie. To moja wielka pasja.
Ważne, żeby w życiu mieć pasję?
- Oczywiście. W życiu o to chodzi, żeby mieć pasję. Każdy musi mieć jakąś motywację, jeśli chce się być w czymś naprawdę dobrym. Mam trzy pasje: moi synowie, mój tata i moje konie. Te pasje sprawiają, że chcę iść do przodu, rozwijać się. Nawet jeśli się potknę, zabłądzę i nie będę mogła znaleźć drogi, to dzięki nim szybko uda mi się podnieść.


Czy zainteresowanie korridą odbiło się na twoim życiu osobistym?
- Nie chciałabym, żeby to, co robię, miało wpływ na życie moich dzieci, a reszta mnie nie interesuje. Moi synowie mają dzisiaj 6 i 10 lat. Nie chodzą na korridy, ale cieszą się, widząc mnie zadowoloną. Często mówią o mnie swoim kolegom. „Mamo, przyjdź do szkoły i opowiedz, co robisz i jak to robisz” - proszą.
Chcesz, żeby poszli w twoje ślady?
- Moi synowie lubią piłkę nożną. Mam nadzieję, że zostaną piłkarzami i nie będą mieć nic wspólnego z bykami.
Jak twoja mama zareagowała, gdy dowiedziała się, że chcesz zostać konną toreadorką?
- Mój tata się cieszył, a mama nie była zachwycona tym pomysłem. Jej nie podobają się korridy. Chyba dlatego nie za bardzo jest częścią mojego życia i mojego świata... Na początku przychodziła na korridy, ale już tego nie robi, bo się o mnie boi. Zwłaszcza ostatni wypadek wzbudził w niej niepokój. Jednak zdaje sobie sprawę, że jeśli codziennie będę ćwiczyć z moimi końmi, to wszystko powinno skończyć się dobrze.
Co to był za wypadek?
- Dwa miesiące temu miałam wypadek na korridzie w Pachuce. Mój koń się poślizgnął, spadłam z niego i zaatakował mnie byk. Złamałam nos, krew leciała mi z ust, a ja podniosłam głowę, żeby zobaczyć tylko, czy mój koń jest bezpieczny. Na szczęście nic mu się nie stało.
Dla mnie to była trauma. Prawdę mówiąc, takie przeżycie sprawia, że zaczynasz się zastanawiać, czy jest to coś, czego naprawdę chcesz. Czy nie lepiej pojechać na plażę, opalać się i popijać pina coladę?
Do jakich wniosków doszłaś?
- Chcę nadal to robić i być najlepsza na świecie.


Po czym poznasz, że jesteś najlepsza?
- Kiedy wyjdę na arenę i zobaczę, że wzbudzam w ludziach wielkie emocje, to będę wiedziała, że jestem najlepsza. To nie jest piłka nożna, że strzelasz gola i wygrywasz. Co prawda sędzia i publiczność mogą nagrodzić toreadora uchem byka za dobrą walkę, ale dla mnie najwyższą nagrodą są oklaski. To jest jak z byciem piosenkarzem - jeśli dobrze śpiewasz, to ludzie chcą cię słuchać.
Jakie miejsce w kulturze meksykańskiej zajmuje korrida?
- Korrida w Meksyku jest już od prawie 500 lat. Wielu ludziom podobają się walki byków, niektórzy z tego żyją i dużo osób chce nas oglądać. Sezon na korridy trwa od końca do początku pory deszczowej. Teraz w lutym i w marcu będę jeździć po całym Meksyku od jednej korridy do drugiej.
Co jest najważniejsze, żeby zostać dobrym konnym toreadorem?
- Najpierw trzeba nauczyć się jeździć konno. Jeśli nie umiesz dobrze jeździć, to nie możesz walczyć z bykami. Myślę, że niektórzy konni toreadorzy nie są w stanie przekroczyć pewnej granicy przez to, że słabo jeżdżą. Oczywiście ja też każdego dnia się uczę czegoś nowego. W tej chwili mam w stadninie 16 koni, z których 7 jeździ ze mną na korridy. Każdy koń jest inny, każdy jest moim nauczycielem.
Koń jest dla mnie najlepszym partnerem i towarzyszem. Musi mi ufać w stu procentach tak samo jak ja jemu, ponieważ możemy też niezamierzenie stać się swoimi największymi wrogami. Koń jest żywą istotą, która czuje strach podobnie jak ludzie. Gdy stajemy naprzeciwko byków, które są silnymi bestiami, to musimy użyć inteligencji. Moje konie ufają mi na tyle, że pozwalają się zbliżyć do siebie bykom. Niektórym może się wydawać, że nie jesteśmy już w stanie uciec bestii, ale nam się udaje.
Jak często ćwiczysz z końmi?
- Staram się ćwiczyć sześć razy w tygodniu, chociaż nie muszę tak często, bo nigdy nie tracę wyczucia z końmi i bykami. Prawda jest taka, że im więcej umiesz, tym bardziej ryzykujesz. Przyznam, że w zeszłym roku każdego popołudnia byłam bliska śmierci. Pozwalałam, żeby byk zbliżył się do mnie na niebezpieczną odległość albo ja zbliżałam się z koniem do byka. Czasem tylko dzięki szczęściu nic mi się nie stało.
Nauczyłaś się dobrze jeździć. I co dalej?
- Uczysz się stawać naprzeciwko byka. Dowiadujesz się, w którym momencie usunąć się na bok. Co zrobić, żeby nie dotknąć byka, i jak poradzić sobie w sytuacji zagrożenia życia.



W jaki sposób możesz uniknąć byka?
- Musisz nauczyć się dobrze z nim walczyć i mieć bardzo dobre konie. Jeśli brakuje ci techniki albo twój koń nie jest dobry, to byk w ciebie uderzy. Nauczy się twojego sposobu walki szybciej, niż będziesz w stanie uciec.
Kim jest dla ciebie byk?
- Byk jest moim najlepszym przyjacielem, bo dzięki niemu udaje mi się odnieść zwycięstwo. To ja, przez mój brak zdecydowania, mogę stworzyć dla siebie zagrożenie.
Czy pamiętasz byka, który najbardziej cię wystraszył?
- Tak, był to byk, z którym walczyłam po raz pierwszy przed publicznością. Miałam wtedy 19 lat. Wszystko się udało, ale bałam się, bo nigdy wcześniej nie stanęłam naprzeciwko byka na arenie pełnej ludzi. Na szczęście wszyscy okazali mi mnóstwo serdeczności. Wiedzieli, że nie mam doświadczenia, więc jeszcze bardziej zagrzewali mnie do walki i byli w stanie wybaczyć mi błędy.
Umiesz przewidzieć, w jaki sposób zachowa się byk?
- Czasami jestem w stanie przewidzieć, co zrobi. Niektóre byki wychodzą i biegają dookoła, ale są też takie, które stają na środku, patrzą na mnie i czekają w bezruchu. Taki zdystansowany byk jest dużo trudniejszym przeciwnikiem. Potrafi napaść w najmniej oczekiwanym momencie.


Walka z bykiem to oszukiwanie, ale bez kłamania. Byki są bardzo inteligentne, im starsze, tym szybciej się uczą. Jeśli ja za każdym razem skręcam w lewo, on w końcu będzie wiedzieć, z której strony ma mnie zaatakować. Dlatego trzeba mieć dużo wyczucia, żeby oszukać byka. Co prawda nie jest to łatwe, ale jeszcze trudniej jest zmylić mojego tatę. On jest najtrudniejszym bykiem, z jakim przyszło mi się zmierzyć.
Czy ktoś w rodzinie poza waszą dwójką ma coś wspólnego z korridą?
- Nie, mój tata wychował się w mieście i jako pierwszy w rodzinie został konnym toreadorem. Któregoś dnia zobaczył walki byków, chciał spróbować swojego szczęścia i okazało się, że ma do tego talent.
Mam cztery siostry, ale tylko ja zainteresowałam się końmi i bykami. Zabrałam się do nauki dosyć późno, bo konni toreadorzy w Portugalii zaczynają uczyć się techniki od siódmego roku życia. Zresztą konna korrida wywodzi się z Portugalii i tam bardziej się nią interesują.


Gdzie poza Portugalią i Meksykiem jest obecna konna korrida?
- W Hiszpanii, Francji, Ekwadorze, Kolumbii, Portugalii, Peru, Stanach Zjednoczonych i w Chinach. Nie byłam jeszcze w Peru, w pozostałych krajach już startowałam. Poszczególne kraje różnią się zasadami, na przykład w Portugalii nie zabija się byka, w przeciwieństwie do choćby Francji, Meksyku czy Hiszpanii.
Jakie są etapy walki z bykami?
- Walka składa się z trzech etapów. W pierwszej części wypuszczają byka na arenę, a ja wbijam mu w grzbiet lancę. Byk w ten sposób staje się bardziej agresywny, naciera z większą siłą. W drugiej części wbijam w jego grzbiet krótkie włócznie, które zostają w ciele. Sama decyduję, czy muszę wbić jedną, dwie czy trzy włócznie. Nigdy nie wbijam czterech. To z kolei pomaga mi wodzić byka. W trzeciej części zabijam byka cienką szpadą.
Zgodzisz się z królem Hiszpanii Juanem Carlosem, który twierdzi, że korrida jest rodzajem sztuki łączącej w jedną całość choreografię, muzykę i kostium, a toreador jest rzeźbiarzem, który zamiast gliny urabia zwierzę?
- Kiedy jestem na korridzie, nie gram, tylko jestem sobą. Należy jednak tak pięknie współgrać z bestią, żeby dotrzeć z tym przekazem do duszy ludzi. Podobnie jak w teatrze publiczność powinna czuć to, co robię.
Na każdej korridzie zabijasz dwa byki. Ile korrid masz zaplanowanych w tym roku?
- Około czterdziestu.


Smutna statystyka... I za każdym razem zwierzę umiera na oczach widowni. Dlaczego trzeba zabić byka? Czy to jest twoim zdaniem konieczne?
- Moja rodzina hoduje byki na wsi. To miejsce jest spektakularne. Byki żyją tam przez kilka lat wolne, dostają najlepsze jedzenie i nikt im nie przeszkadza. Jeśli komuś nie podoba się korrida, powinien zobaczyć, w jakich warunkach żyją tam byki. Dopiero 4,5-letnie nadają się do walki. Trzeba też pamiętać, że byki, z którymi walczę, zostały wyhodowane specjalnie na potrzeby korridy.
Czy publiczność bardziej interesuje się tradycyjną korridą czy konną walką z bykiem?
- Jeśli na arenie jest toreador i przejedzie jeden na koniu, to wszyscy ludzie oglądają się za koniem. Ale nie potrafię powiedzieć, co jest bardziej popularne.
Dużo kobiet zajmuje się konną walką z bykiem?
- Pierwszą konną toreadorką w Meksyku była Karla Sanchez, ale w tej chwili jestem jedyną kobietą walczącą na koniu. Chyba dzieje się tak dlatego, że jest to droga pasja. Konie są drogie, podobnie jak ich utrzymanie, jedzenie, weterynarze, transport, ubrania. Trzeba zainwestować dużo czasu i pieniędzy w trening, zanim zacznie się zarabiać. Niektórzy wydają na naukę, a i tak nic nie zarobią.


Publiczność traktuje w taki sam sposób mężczyzn toreadorów i kobiety toreadorki?

- Publiczność uwielbia kobiety. Mężczyźni, wiadomo dlaczego... Z kolei kobiety mogą się z nami identyfikować. Inni toreadorzy też zawsze dobrze mnie traktowali. Do momentu, w którym stałam się lepsza od nich. Kiedy zauważyli, że ludzie bardziej mnie lubią, zaczęli mnie nienawidzić. Natomiast dla byka nie ma znaczenia, czy jestem kobietą czy mężczyzną. Czy jestem wysoka czy niska, biedna czy bogata.

Ale niektórzy twierdzą, że kobiety do pewnych zadań się nie nadają, bo są zbyt emocjonalne, nie potrafią zachować zimnej krwi...

- To akurat mi się podoba, bo my, kobiety, jesteśmy bardziej autentyczne. Nie myślimy tylko głową, ale mamy uczucia, pasję i potrafimy to pokazać. Moim zdaniem to bardzo ważny element. Poza tym kobiety są tak samo odważne jak mężczyźni, jeśli nie bardziej, a wbicie szpady w byka kosztuje je tyle samo wysiłku.

Monica Serrano Velarde. Pochodzi z Mexico City i jest córką znanego konnego toreadora Don Ramona Serrano. W roli konnej toreadorki zadebiutowała w 2001 w Tecamac w stanie Meksyk. Na Arena Mexico, najstarszej i najważniejszej arenie walk byków w Meksyku, po raz pierwszy zaprezentowała się 14 sierpnia 2005 r. W 2014 roku dwa razy wynoszono ją z areny na ramionach i nagrodzono ją pięcioma odciętymi uszami w czterech korridach. Jej strona na Facebooku ma ponad 70 tysięcy fanów.

Rozmowa ukazała się w "Weekendzie" na stronie gazeta.pl

piątek, 16 stycznia 2015

Łukasz Górczyński, strażak: "Dobry ratownik to żywy ratownik"

- Zawsze gdy uchylam drzwi, mam nadzieję, że w mieszkaniu zastanę osobę chorą lub co najwyżej nieprzytomną, ale często znajdujemy osoby martwe. Takie, które odeszły w samotności - opowiada nam Łukasz Górczyński, od czterech lat strażak Państwowej Straży Pożarnej w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 11 w Łodzi.
Pamięta pan swoją pierwszą akcję?
- Dostaliśmy wezwanie w rejon ogródków działkowych. Przed jednym z nich działkowicz zostawił małego fiata i ktoś dla zabawy przewrócił jego samochód na bok. Sytuacja wydawała mi się zabawna, ale dla właściciela nie był to miły obrazek. Przekręciliśmy auto na koła, a następnie zabezpieczyliśmy paliwo i płyny eksploatacyjne, które wylały się z samochodu, za pomocą sorbentu. Jest to specjalny granulat, który wysypujemy w miejscu, w którym nastąpił rozlew - jego cząsteczki wchłaniają niepożądane substancje.
Chociaż straż pożarna kojarzy się wielu ludziom wyłącznie z gaszeniem pożarów, to wyjazdów niezwiązanych z pożarami mamy bardzo dużo, co zresztą na początku było dla mnie sporym zaskoczeniem. Pożary to około 30 proc. wszystkich interwencji.
A zdarzyło się panu zdejmować kota z drzewa?
- Kiedy rozpocząłem służbę w straży pożarnej, niejednokrotnie byłem o to pytany, i zawsze wydawało mi się, że to zwykła uszczypliwość. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia otrzymaliśmy zgłoszenie wyjazdu do „uwięzionego” kota. Uciekł on pewnej kobiecie w czasie spaceru. Oparliśmy drabinę o drzewo, na którym wisiał, a kot sam z niego zeskoczył. Jego właścicielka była nam bardzo wdzięczna za pomoc.
Jaka akcja najbardziej zapadła panu w pamięć?
- Najtrudniejsze są dla mnie akcje z udziałem dzieci. Utkwiło mi w pamięci zdarzenie z ubiegłego roku, kiedy zostaliśmy przekierowani do zabezpieczenia miejsca lądowania dla śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Po przyjeździe okazało się, że na miejsce przybył wcześniej Zespół Ratownictwa Medycznego i w pobliskim domu znajdują się już ratownicy. Dowódca wyznaczył mnie, żebym wszedł z nim do środka i zobaczył, jak wygląda sytuacja. Widok ratowników reanimujących pięciomiesięcznego niemowlaka, który leżał na dywanie z podłączoną kroplówką, był dla mnie wstrząsający. Zza ściany pokoju dochodził przeraźliwy krzyk matki dziecka, jakby ktoś zadawał jej fizyczny ból. Staraliśmy się pomóc ratownikom. Przez dłuższą chwilę trzymałem kroplówkę nad niemowlakiem i pomogłem przełożyć go na nosze, żeby mógł zostać zabrany do śmigłowca. Wcześniej miałem do czynienia z taką sytuacją jedynie podczas szkoleń medycznych na fantomach do resuscytacji dzieci.

Czy często uczestniczy pan w akcjach, w których poszkodowanymi są dzieci?
- Na szczęście podobnych przypadków jak ten nie doświadczyłem, choć zdarzały się inne akcje z udziałem maluchów. Kiedyś pewna babcia wyszła z mieszkania i zatrzasnęły się za nią drzwi, a w środku znajdował się jej dwuletni wnuczek. Zszokowana całą sytuacją najpierw wezwała ślusarza, żeby otworzył zamek, a dopiero później zadzwoniła po nas. Mieszkanie znajdowało się na ósmym piętrze, więc wjechaliśmy na górę drabiną. Na szczęście drzwi balkonowe były uchylone, dzięki temu dostaliśmy się do środka bez żadnych szkód. Wchodząc do mieszkania, spodziewałem się, że zastaniemy tam przestraszone dziecko, które będzie zdezorientowane całą sytuacją. Tymczasem dwulatek siedział przed telewizorem, oglądał wiadomości i bawił się autem. Spojrzał na nas z uśmiechem, jakby chciał nas zaprosić do zabawy. W ogóle nie bał się obcych osób w dziwnych ubraniach i hełmach na głowie.
Podobna sytuacja przydarzyła się, kiedy mniej więcej czteroletnie dziecko niechcący uwięziło mamę na balkonie. Chłopiec zamknął drzwi i nie potrafił ich otworzyć. Mama krzyczała do sąsiadów z drugiego piętra, żeby zadzwonili po pomoc. Mogliśmy wejść na balkon i rozbić szybę w oknie lub dostać się do środka, wyważając drzwi. Okazało się jednak, że okno od strony klatki schodowej jest uchylone, więc przystawiliśmy drabinę i weszliśmy do mieszkania.
Dlaczego został pan strażakiem?
- Zawsze marzyła mi się praca w służbach mundurowych. Moje największe zainteresowania budziła kryminalistyka, więc myślałem raczej o policji. W szkole średniej zastanawiałem się nawet nad wstąpieniem do wojska jako ochotnik, ale wybrałem studia. Studiowałem administrację na Uniwersytecie Łódzkim, byłem przedstawicielem handlowym, jednak tak naprawdę widziałem swoją przyszłość jedynie w mundurze. Mój brat, który również jest strażakiem, bardzo sobie chwalił służbę w straży pożarnej i namówił mnie, żebym spróbował swoich sił w naborze. Udało się za drugim podejściem. Jak się okazało, był to bardzo dobry wybór, bo służba w tej formacji daje mi ogromną satysfakcję i nie zamieniłbym jej na żadną inną.
Jak wygląda nabór do straży pożarnej?
- Do służby można dostać się na trzy sposoby. Pierwszy to rozpoczęcie nauki w Szkole Aspirantów, po ukończeniu której uzyskuje się tytuł technika pożarnictwa. Innym sposobem jest podjęcie studiów i rozpoczęcie służby kandydackiej w Szkole Głównej Służby Pożarniczej, która kształci kadrę oficerską. Z kolei ja przeszedłem nabór ogłoszony przez komendę miejską straży pożarnej. Żeby zostać przyjętym, musiałem przejść badania lekarskie, odbyć rozmowę z psychologiem, reprezentantami komendy i zdać testy sprawnościowe. Należy do nich podciąganie się na drążku, bieg na 50 metrów i na 1000 metrów. Co roku muszę zaliczyć te same ćwiczenia. Następnie zostałem skierowany na trzymiesięczne szkolenie podstawowe w formie skoszarowanej.
Odbyłem kurs podstawowy dla szeregowych, który trwał trzy miesiące, a po trzech latach służby ukończyłem trzymiesięczny kurs podoficerski. Obecnie nowo przyjęci do służby kierowani są od razu na jednoetapowy sześciomiesięczny kurs podoficerski. Na szkoleniu uczyłem się podstaw dotyczących funkcjonowania straży pożarnej i ochrony przeciwpożarowej. Poczułem namiastkę służby wojskowej, bo dużą rolę podczas szkolenia odgrywa zdyscyplinowanie, gotowość do działania oraz poszanowanie praw i obowiązków służbowych. Podobnie jak w wojsku z biegiem lat awansujemy, mamy nadawane stopnie i przydzielane stanowiska. Jednak najważniejsze było dla mnie zapoznanie się ze sprzętem, którego używamy w działaniach ratowniczo-gaśniczych oraz nauka udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej.
Straż pożarna jest obecnie bardzo wyspecjalizowaną służbą. Kiedyś większość wyjazdów dotyczyła pożarów, natomiast teraz jesteśmy dysponowani także do tak zwanych miejscowych zagrożeń. Należą do nich zarówno interwencje wynikające ze złej pogody, tj. silne wiatry, podtopienia, jak i interwencje związane z zagrożeniami chemicznymi, ekologicznymi i budowlanymi. Do tego dochodzą wypadki w transporcie drogowym i kolejowym. Poza tym zajmujemy się ratownictwem wysokościowym i wypadkami na akwenach. W straży funkcjonują cztery wyspecjalizowane grupy - ratownictwa wysokościowego, poszukiwawczo-ratownicza, ratownictwa wodnego oraz ratownictwa chemiczno-ekologicznego, które dysponują jeszcze bardziej zaawansowanym sprzętem w swojej dziedzinie, jednak każdy strażak musi znać przynajmniej podstawowy sprzęt mający zastosowanie w każdej z nich.
Po kursie trafiłem do jednostki, w której akurat był wolny etat. Na początku musiałem przyzwyczaić się do specyfiki służby, ale bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie, że nikt nie traktował mnie z góry. Pamiętam słowa, które usłyszałem: „Zawsze służymy pomocą, bo razem będziemy jeździć na akcje i za siebie odpowiadać, więc musimy stworzyć jedną drużynę”.
Co w pierwszej kolejności musi pan zrobić po przyjściu do pracy?
- Służbę rozpoczynam o ósmej rano. Przed jej rozpoczęciem wraz z całą zmianą musimy sprawdzić i przyjąć sprzęt od zmiany, która miała służbę przed nami. Zgłaszamy dowódcy, że sprzęt działa, albo informujemy o usterkach i przystępujemy do zmiany służby. Potem jest czas na zajęcia teoretyczne i praktyczne. Mamy z góry ustalony harmonogram doskonalenia zawodowego na dany miesiąc, który przewiduje różnego rodzaju szkolenia.
W ramach tego szkolenia wyjeżdżamy również na ćwiczenia obiektowe w rejonie naszego działania. Odwiedzamy firmy, budynki użyteczności publicznej, żeby wiedzieć, jak w razie potrzeby poruszać się w danym miejscu. W przypadku firm produkcyjnych uzupełniamy naszą wiedzę m.in. o to, jakie niebezpieczne substancje mogą znajdować się w środku, aby mieć świadomość, jakie zagrożenia mogą na nas czekać. Uczestniczymy również w próbnych ewakuacjach. Tak nasz dzień wygląda oczywiście w teorii, bo nigdy nie wiemy, kiedy zaświeci się czerwone światło.

Ile czasu zazwyczaj mija od włączenia się alarmu do wyjazdu na akcję?
Niezależnie od pory dnia mamy na to mniej niż minutę. Możemy w nocy spać, ale to jest bardzo czujny sen. Zanim zadzwonią dzwonki alarmowe, zapala się czerwone światło i to już powoduje, że zrywamy się na równe nogi. Częściowo śpimy w ubraniu - w spodniach i koszulce. Do założenia pozostaje jedynie bluza. Jest to nasze ubranie koszarowe, w którym chodzimy na co dzień po jednostce i które zakładamy do akcji pod ubranie specjalne. Kiedy ześlizgujemy się po ześlizgu na garaż, zakładamy gumowce, do góry podciągamy znajdujące się na nich spodnie z szelkami, kurtkę, rękawice, hełm i ruszamy do akcji.
Jakie emocje panu towarzyszą, gdy rusza pan w teren?
- Każdy alarm powoduje przyspieszone bicie serca i zawsze towarzyszy mi adrenalina. Pojawia się również stres, ale taki w pozytywnym wydaniu, który pozwala mi skupić się na zdarzeniu, do którego jesteśmy wezwani. Wypadki kończą się mniej lub bardziej szczęśliwie, więc pojawiają się również takie emocje jak radość, smutek czy nawet przygnębienie, ale docierają one do mnie zazwyczaj dopiero po powrocie do jednostki, a niekiedy nawet następnego dnia.
Zdarza się, że wzywa nas policja, np. do pomocy przy otwarciu mieszkania, bo zaniepokojona rodzina lub sąsiedzi nie mają kontaktu z osobą, która w nim zamieszkuje. Zawsze, gdy uchylam drzwi, mam nadzieję, że w mieszkaniu zastanę osobę chorą lub co najwyżej nieprzytomną, ale często znajdujemy osoby martwe. Takie, które odeszły w samotności. W rejonie, w którym pracuję, jest sporo wieżowców i takich przypadków jest bardzo dużo.
Jesteśmy wzywani również do wypadków samochodowych, w których ludzie są często mocno poszkodowani, i to też nie jest przyjemne, ale musimy działać. Śmierć przy akcjach to największa tragedia i zawsze później przychodzi refleksja. Nie mogę jednak zbyt długo rozpamiętywać takich zdarzeń, bo w przeciwnym razie ciężko by mi się pracowało.
Na czym polega pomoc straży pożarnej na miejscu wypadku?
- Nasze działania rozpoczynamy zawsze od zabezpieczania miejsca zdarzenia. W pierwszej kolejności musimy zadbać o własne bezpieczeństwo, a następnie dotrzeć do poszkodowanych. Rozpoznać, jakie zagrożenia pojawiły się w związku z wypadkiem, takie jak np. rozlane paliwo, i ocenić kto najbardziej potrzebuje pomocy. Jeżeli nie można poszkodowanych wydobyć z samochodu, to przy użyciu specjalistycznego sprzętu musimy uzyskać do nich dostęp, aby można im było udzielić niezbędnej pomocy, a następnie przekazać załodze pogotowia ratunkowego.
Ostatnio uczestniczyłem w akcji, w której nastąpiło zderzenie samochodu osobowego z motocyklem. Kierowcy samochodu osobowego nic się nie stało, natomiast 30 metrów od miejsca zdarzenia na chodniku leżał człowiek. Świadkowie powiedzieli, że jest to motocyklista. Okazało się, że motocykl poleciał 15 metrów w przeciwnym kierunku. Mężczyzna był mocno poturbowany, miał potłuczony bark i otwarte złamanie nogi. Nasza pomoc polegała m.in. na ustabilizowaniu poszkodowanego w pozycji, w której go zastaliśmy. Założyliśmy mu kołnierz ortopedyczny, aby zabezpieczyć odcinek szyjny kręgosłupa, położyliśmy opatrunek na ranę, udzieliliśmy wsparcia psychicznego i czekaliśmy na pogotowie.
Często się zdarza, że straż pożarna przyjeżdża na miejsce wypadku przed pogotowiem?
- Trudno to ocenić. Zazwyczaj jesteśmy na miejscu w tym samym czasie lub zaraz po sobie. Jeżeli chodzi o jednostki straży pożarnej, które znajdują się w miastach, to pogotowie przyjeżdża zazwyczaj przed nami. Często zależy to od tego, pod jaki numer alarmowy trafi zgłoszenie.
Nieco inaczej może to wyglądać w powiatach. Niemniej pamiętam, że raz wezwano nas do dziewczyny, która zasłabła na przystanku tramwajowym, bo karetka pogotowia miała być z opóźnieniem. Okazało się, że to nie było nic groźnego, mogliśmy powiadomić pogotowie, w jakim stanie znajdowała się dziewczyna, i po naszej interwencji karetka zabrała ją do szpitala.
Zdarza się także, że jedziemy z pomocą załogom pogotowia. Kiedyś młody mężczyzna nabawił się w domu urazu kręgosłupa, a że był dość słusznych rozmiarów, to dwóch ratowników nie byłoby w stanie znieść go po schodach do karetki. Razem z trzema innymi strażakami i ekipą pogotowia znieśliśmy chorego na noszach. Takich sytuacji również nie brakuje.
Jakie akcje są najbardziej niebezpiecznie?
- W zasadzie wszystkie zdarzenia, do których jedziemy, niosą ze sobą duże zagrożenie dla naszego życia i zdrowia. W przypadku pożaru trudno przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja.
Pożar - w zależności od tego, co znajduje się w danym obiekcie - może zacząć się szybko rozprzestrzeniać. Mimo że nasze działania opierają się na ściśle określonych procedurach, których musimy przestrzegać, począwszy od przyjazdu na miejsce zdarzenia i ustawienia wozu pożarniczego, to nie są one w stanie w pełni uchronić nas przed niebezpieczeństwem.
Wydawałoby się, że drewniana, kilkumetrowa komórka nie stanowi zagrożenia. Natomiast ludzie w środku mogą przechowywać substancje łatwopalne, butle z gazem czy inne niebezpieczne materiały. Zwykło się u nas mawiać: „Dobry ratownik to żywy ratownik”.  Dlatego w czasie akcji trzeba być zawsze bardzo ostrożnym i nigdy nie kierować się rutyną.

Co jest najczęstszą przyczyną pożarów?
- Zazwyczaj wynikają one z braku ostrożności i niewłaściwego posługiwania się ogniem przez osoby dorosłe. Mam tu na myśli np. pozostawianie bez nadzoru potraw na kuchenkach gazowych, co jest częstą przyczyną pożarów mieszkań. Bardzo niebezpieczne jest również używanie otwartego ognia w różnego rodzaju budynkach magazynowych, w których przechowuje się produkty łatwopalne, oraz w pomieszczeniach produkcyjnych i usługowych. Do częstych przyczyn pożarów należy również nieprawidłowe użytkowanie instalacji elektrycznej oraz urządzeń grzewczych.
Bardzo dużo zdarza się również pożarów samochodów z powodu niesprawnej instalacji elektrycznej, ale znacznie łatwiej jest je ugasić niż ogień, który rozprzestrzenia się w zamkniętych pomieszczeniach.
W jakich warunkach pracuje się panu najciężej?
- Nie ukrywam, że najtrudniejsze są dla mnie akcje związane z niesprzyjającymi warunkami pogodowymi. Jeśli nastąpił pożar albo doszło do wypadku, a do tego załamała się pogoda, to akcja daje nam się jeszcze bardziej we znaki. Pamiętam, że w grudniu 2013 roku cała Polska zmagała się ze skutkami huraganu „Ksawery". Pierwsze wezwanie mieliśmy o dziewiątej rano i potem przez cały dzień jeździliśmy od zdarzenia do zdarzenia, bo musieliśmy uporać się z powalonymi drzewami, pozrywanymi dachami, a do tego w międzyczasie gasiliśmy duży pożar poddasza. Po południu przyszły śnieżyca i mróz, warunki były katastrofalne. Do akcji jechaliśmy bardzo powoli, bo na jezdniach był lód. Do jednostki wróciliśmy około północy wyczerpani do granic możliwości.
Najciężej pożary gasi się zimą. Dla mnie jest to też męczące fizycznie, bo gasimy wodą, która szybko zamarza, i niejednokrotnie jestem przemoczony, a temperatura nie sprzyja nam w żaden sposób. Kiedy akcja trwa kilka godzin, muszę w tym stanie wytrwać, bo nie ma możliwości powrotu do jednostki. Z kolei przez to, że nasze specjalne ubrania są dość grube, a do tego zakładamy rękawice i hełm, to latem przy 30-stopniowym upale muszę uważać, żeby się nie odwodnić.
Która interwencja sprawiła panu największą satysfakcję?
- Do tej pory były to chyba działania w trakcie powodzi na południu Polski, w których brałem udział w czasie kursu podoficerskiego. Jeżeli woda przerwie wał i zaleje posesje oraz domy, to w pierwszych godzinach akcji uruchamiane są jednostki, które posiadają odpowiedni sprzęt, czyli wszelkiego rodzaju łodzie, pontony, dzięki którym można ewakuować mieszkańców. Natomiast gdy woda opada i widać ogrom zniszczeń, zaczyna się drugi etap naszych działań. Do akcji, w zależności od jej rozmiarów, mogą zostać wysłane bardzo duże siły. Rozpoczyna się wówczas m.in. umacnianie wałów, dostarczanie żywności i wody pitnej, wypompowywanie wody z posesji oraz pomoc w sprzątaniu i usuwaniu skutków po wodzie, która przeszła.
Jesteśmy służbą, która zajmuje się ratowaniem życia, zdrowia i mienia. Dysponujemy przy tym specjalistycznym sprzętem, wiedzą i umiejętnościami, dlatego jeśli ludzie są w stanie zagrożenia i nie potrafią dać sobie rady sami, to mogą liczyć na naszą pomoc. Gdy opadła woda, wielu ludzi na widok strat, które ponieśli, się załamało. W niektórych domach błota było po kolana, więc pomagaliśmy wynosić meble i inne wyposażenie, które dało się jeszcze uratować. Możliwość pomocy w takich sytuacjach, w których ludzie stracili niekiedy dorobek życia, daje bardzo dużą satysfakcję.
Jak na działania strażaków reagują poszkodowani? W końcu zazwyczaj są wystawieni na ekstremalny stres, przez co mają prawo nie kontrolować swoich emocji...
- Reakcje są bardzo pozytywne. Często w którymś momencie pada słowo „dziękuję”, co przekłada się na to, że straż pożarna cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Gdy jest się zmęczonym i nie ma się na nic więcej ochoty, to słowa uznania dodają skrzydeł.

Łukasz Górczyński. Ukończył administrację na Uniwersytecie Łódzkim, pracował jako przedstawiciel handlowy w firmie farmaceutyczno-kosmetycznej, od czterech lat strażak Państwowej Straży Pożarnej w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 11 w Łodzi. Pasjonat piłki nożnej, motocykli i dobrej muzyki.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

czwartek, 15 stycznia 2015