sobota, 1 grudnia 2012

Mozart w Londynie

W pracy nie odnajdywałem się. Po dwóch tygodniach Mo stwierdził, że za dużo czasu spędzam na zmywaniu garów i nie pomagam w przygotowywaniu dań. Innym razem nawrzeszczał „Za wolno pracujesz!” Albo: „Głupi jesteś, nic dziwnego, że spałeś na ulicy!” A harowałem ile się dało.



Bułat Okudżawa: Mozart po strunach przebiera, Struna muśnięta wibruje i drga...



Od dawna planował wyjechać do Anglii, aby jak mówi rozwijać się muzycznie. – Jako dziecko bardzo chciałem pójść do szkoły muzycznej, ale mieszkałem z rodzicami we wsi Popowo Kościelne, tata cały dzień pracował i nie miał czasu dowozić mnie do miasta. Później w Polsce nie miałem pieniędzy, żeby opłacić kurs dla dorosłych.

Miał siedem lat kiedy odkrył, że w kościele śpiewa o kwintę wyżej od innych, dzięki czemu pieśni brzmią harmonijniej. Potem zaczął wsłuchiwać się w odgłos organów i od tego dnia interesował się wszystkim, co ma klawisze. Sam nauczył się grać na pianinie. Rodzice kupili mu prosty keyboard, na nim skomponował swój pierwszy utwór – walczyka.
– Zrozumiałem, że urodziłem się kompozytorem – wspomina. – Potem dostałem komputer i odkryłem świat techniki, ale po kilku latach wróciłem do muzyki. Zacząłem szukać w internecie informacji o muzyce, wypożyczać książki o teorii muzycznej i harmonii.

W Polsce skończył dwuletnie studium informatyczne, potem ekonomiczne.
– Mój brat zaczął chodzić z córką dyrektora szkoły podstawowej, kiedyś naprawiłem mu komputer i powiedział, że w jego szkole potrzebny jest informatyk – mówi.

Dostał pracę jako opiekun dzieci w wieku 3-6 lat, w wolnych chwilach naprawiał szkolny sprzęt.
– Szalenie lubiłem pracę z dziećmi, bo miałem u nich autorytet. Jak pan Jarek krzyknął to musiały się słuchać!

Z myślą o wyjeździe za granicę poszedł na filologię angielską i jeszcze przed końcem pierwszego roku zarejestrował się w polskiej agencji jako au-pair.
– Wiedziałem, że będę musiał zostawić pracę w szkole, rodzinę, przyjaciół, ale potrzeba rozwoju była większa. W moim przekonaniu Londyn jest największą stolicą muzyczną Europy. Nawet Mozart był w Londynie. A ilu muzyków mieszkających w Polsce zostało wypromowanych na świecie?

Po jakimś czasie Jarek znalazł rodzinę, która go zechciała. Z 25 kilogramową torbą z książkami (głównie o muzyce) poleciał do Londynu.
– Realia mnie zaskoczyły – przyznaje. – Pojechałem na rok, a pierwsza rodzina wytrzymała ze mną trzy dni. Miałem opiekować się trzylatkiem, gotować i sprzątać.

Mama chłopca prowadziła własną firmę, całymi dniami siedziała zamknięta w swoim pokoju. Mieszkała z konkubinem w dużym domu, w którym wynajmowała pokoje dwóm dziewczynom z zagranicy.
– Pierwszego wieczora kąpałem małego, ale on nagle zaczął wrzeszczeć, w końcu zajęła się nim mama – opowiada. – Nazajutrz usłyszałem od niej, że kartofle za wolno obieram. Faktycznie strasznie gubiłem się w kuchni, jeszcze nie wiedziałem, gdzie jaki garnek stoi. Trzeciego dnia poszedłem z chłopcem i z jego mamą do przedszkola. Miałem go stamtąd odebrać, ale z moją orientacją w terenie, zgubiłem się.

Kiedy wrócił do domu wszyscy na niego czekali.
– Mama dziecka stwierdziła, że muszę wracać do Polski, bo nie ma do mnie nerwów. Niestety nie miałem pieniędzy na podróż, w ogóle nic nie zarobiłem.

Był zaskoczony kiedy dwie koleżanki, które razem z nim mieszkały, złożyły się na bilet lotniczy.


Bułat Okudżawa: Mozart ojczyzny dla nut nie wybiera żyje po prostu, to znaczy, że gra



Przed powrotem do Polski nawiązał kontakt z państwem Brown, którzy też szukali opiekuna do dzieci przez agencję. Rodzina mieszkała w drogiej dzielnicy na Robin Hood Way. Ojciec, John, był znanym rzeźbiarzem, jego żona pracowała w domu mody. Zaczął u nich pracę po wakacjach.
– Lubiłem bawić się z dziećmi i odrabiać z nimi lekcje, to taki nauczycielski nawyk.

Jeden z chłopców grał na saksofonie, trochę mu pomagałem. W końcu miał czas na doszkalanie się. Przeczytał tom „Zasady muzyki” Wesołowskiego o zapisie nutowym, potem kupił „Przewodnik po orkiestracji” po angielsku.
– Dla mnie samo czytanie było ekscytujące – twierdzi.

Niestety trzy razy w środku nocy obudził Johna, kiedy wracał z wychodnego. Próbował zamykać drzwi delikatnie, ale one trzaskały.
– John stwierdził, że to moja wina. Kiedy obudziłem go po raz kolejny, usiedliśmy w salonie i powiedział, że przegiąłem. Usłyszałem też, że z dzieciakami bawię się nieostrożnie, bo widział jak jeździliśmy na rowerach po ulicy. „Czasami nie myślisz” – podsumował. Czułem się winny, zgodziłem się wyprowadzić.

W cztery miesiące pracy udało mu się odłożyć pieniądze, więc postanowił zostać w Londynie. Nocował u Polaków, budowlańców, których poznał w polskim pubie na Ealing Broadway. Spał na łóżku jednego z nich, który w tym czasie wyjechał.
– Zacząłem wysyłać cv przez internet, chodziłem po pubach, pytałem o pracę dla informatyka, ale Anglicy wymagali ode mnie lokalnego papierka. Nawet zapisałem się do agencji jako asystent nauczyciela. Niestety nie mieli wolnego etatu.

Po tygodniu musiał zmienić lokum.
– Znalazłem ogłoszenie, że jacyś Polacy szukają współlokatora do mieszkania. Pokój kosztował 70 funtów tygodniowo, musiałem wyłożyć depozyt za miesiąc z góry. Niestety miałem tylko 280 funtów w kieszeni, resztę rozłożyli mi na raty. Po dwóch tygodniach kasa mi się skończyła, nie miałem na czynsz i współlokatorzy kazali mi się wyprowadzić. Jeszcze powiedzieli na pożegnanie: „Zrobiłeś nam świństwo”.

Nie miał dokąd iść. Kolega powiedział mu, że jedna Polka prowadzi hostel i wynajmuje pokoje za 60 funtów tygodniowo.
– Na miejscu okazało się, że za pokój bierze 120 funtów – mówi. – Budowlańcy z Polski, z którymi zamieniłem na korytarzu kilka zdań powiedzieli, że mnie przygarną. Dopiero wtedy właścicielka zgodziła się żebym płacił 60 funtów.

Jarkowi poszczęściło się. Jeden z nich zabrał go na zastępstwo na budowę, musiał zaszpachlować szpary w płocie.
– Był to chwiejny typ, uciekł z Polski, bo kogoś po pijaku poturbował i groziło mu więzienie. Podobne akcje zdarzały mu się w Anglii. Pewnie zabrał mnie ze sobą do pracy tylko dlatego, że musiał uregulować zaległe płatności z ciapatym, a nie znał angielskiego.

Po tygodniu Jarek został bez pieniędzy, musiał opuścić hostel.
– Ostatniego dnia zostawiłem tam bagaż i poszedłem przenocować do kolegi Darka – mówi. – Następnego dnia wróciłem po rzeczy a właścicielka policzyła mi 10 funtów więcej. „Jak nie zapłacisz to wezwę policję i powiem im, że okupujesz pokój” – powiedziała.

Darek, który jest menadżerem w sklepie z polską żywnością zapłacił za bilet powrotny Jarka swoją kartą kredytową.


Bułat Okudżawa: Ach, to nieważne, co będzie, a zresztą – losy i ciosy ukryte za mgłą



Jarek jest uparty i postanowił jeszcze raz wrócić do Anglii jako au-pair. W internecie znalazł nieznajomą rodzinę w okolicach Cambridge. Na bilet zarobił naprawiając kolegom komputery.
– Jenny i Richard mieli dwóch chłopców w wieku czterech i dziewięciu lat. Byłem ich pierwszym facetem au-pair. Już wiedziałem jak mam grać przed nimi, żeby byli zadowoleni z mojej pracy. To zajęcie bardziej przypomina służbę niż zajmowanie się dziećmi.

Jenny była nauczycielką muzyki. Wysłuchała utworów Jarka i stwierdziła: „Idziesz w dobrym kierunku”. W ramach ćwiczeń musiał przełożyć kwartet smyczkowy Mozarta na orkiestrację. Jednak po dwóch tygodniach usłyszał od niej, że nie czuje się dobrze, kiedy obcy facet kręci się po domu. Dała mu czas na znalezienie nowej rodziny. Jarek przez tę samą witrynę trafił na inne małżeństwo z północnego Londynu z siedmiorgiem dzieci.
– Z natury jestem odważny, więc do nich poszedłem – przyznaje.

Dzieci były w wieku od 9 miesięcy do 14 lat.
– Ich rodzice twierdzili, że wszystko da się z nimi załatwić. Powiedzieli, żebym czuł się u nich jak u siebie w domu, a ja wziąłem to na serio. Pomyślałem, że to będzie najlepsza rodzina, na jaką trafiłem.

Dzieci były samodzielne, ale po czterech dniach wezwano Jarka na rozmowę.
– Mama maluchów powiedziała, że już nie mam tej pracy. „Za wygodnie siedziałeś na sofie” – usłyszałem. – „Przy śniadaniu położyłeś łokcie na stole i zająłeś za dużo miejsca”. „Patrzyłeś na mój biust jak rozmawialiśmy”.

Przez kilka dni spał u Darka. W końcu zadzwonił do Bernadetty (pół Polki, pół Angielki), którą też poznał w polskim pubie. Pamiętał, że jej mama Polka, wynajmuje w domu wolne pokoje. Został jej przedstawiony. „Mój mąż narzeka na hałasy, więc już tego nie robimy – powiedziała. – Ale ponieważ córka ciebie zna, możesz zostać na noc”. Dostał pokoik na piętrze i nocował tam przez dwa tygodnie. W ciągu dnia roznosił życiorysy, wieczorem jadł kolację z panią Kazią, z którą się zaprzyjaźnili i przed powrotem jej męża szedł do swojego pokoiku.
– Dopiero po jakimś czasie jej mąż zorientował się, że tam jestem, ale nic nie powiedział. Tylko w soboty i niedziele miałem problem z noclegiem, bo ich rodzina przyjeżdżała do Londynu. Dwa weekendy spędziłem w autobusie. Najgorszy był ostatni, bo złapałem wtedy grypę i z gorączką jeździłem całą noc po mieście.

Usiadł o drugiej w nocy z tyłu autobusu i zasnął. W pewnym momencie usłyszał jak ktoś głośno po polsku mówi: „O kurwa, we śnie gościa ojebali!” Zerwał się na nogi. „Ja pierdzielę, nie mam plecaka” – zauważył. W plecaku miał wydrukowane cv i dwie książki o muzyce. Bardzo mu na tych książkach zależało, więc zapytał Polaków czy coś widzieli.
– No i cisza. Spytałem o to samo Angielkę, a ona wskazała mi na dwóch gości. „Oddajcie mi moją torbę” – powiedziałem i sięgnąłem po plecak, bo leżał pod krzesłem. A oni tylko: „Co się głupio gapisz?” Poszedłem na koniec autobusu, położyłem plecak pod głowę i zasnąłem.

Następnej nocy natknął się na ogłoszenie na ulicy, szukano kogoś do pracy w restauracji marokańskiej. Była trzecia nad ranem, ale postanowił zadzwonić.
– Byłem już zdecydowany wracać do Polski – przyznaje.

Jakiś męski głos spytał czy pracował kiedyś na kuchni. „Nie, ale szybko się uczę” – przyznał. Mężczyzna kazał mu przyjechać do restauracji następnego dnia. „Ok. biorę ciebie – powiedział właściciel jak tylko go zobaczył.
– Cały wieczór zmywałem gary. Po pracy jego dziewczyna Zora, też Marokanka, która nam pomagała, zapytała gdzie mieszkam. „Nigdzie” – odpowiedziałem. „To gdzie będziesz spać?” „Nie wiem”. Zora porozmawiała z Mo, moim nowym szefem i powiedziała, że mogę przenocować za darmo u niej w domu.

W mieszkaniu nie było gazu, bieżącej wody i nieszczelne okna. Razem z nimi mieszkał Mo i dwóch Jamajczyków.
– W pracy nie odnajdywałem się. Po dwóch tygodniach Mo stwierdził, że za dużo czasu spędzam na zmywaniu garów i nie pomagam w przygotowywaniu dań. Innym razem nawrzeszczał „Za wolno pracujesz!” Albo: „Głupi jesteś, nic dziwnego, że spałeś na ulicy!” A harowałem ile się dało.

Któregoś dnia Jamajczyk, który z nimi mieszkał wytłumaczył mu:
– Mo jest ćpunem, nieraz tłukł się z Zorą i musiałem jej pomóc. Kiedyś miał majątek i wszystko przećpał. Jedynie co mu zostało to ta restauracyjka.

Jarek wiedział, że długo w tej pracy nie wytrzyma i zaczął szukać innej. W końcu przyjęli go do hotelu.
– Mo zwolnił mnie zanim zdążyłem mu powiedzieć, że odchodzę. „Przez twoją pracę więcej straciłem niż zyskałem” – krzyczał i kazał mi posprzątać wszystkie zakamarki w kuchni.

Ostatniego dnia Jarek usłyszał, że ma oddać klucze od domu, w przeciwnym razie mu nie zapłaci.
– Zrobiłem co kazał, chociaż w mieszkaniu zostały moje rzeczy. Wieczorem zadzwoniłem do Jamajczyka i on wpuścił mnie do środka. Czytałem w swoim pokoju „Encyklopedię muzyczną”, kiedy wszedł Mo i zaczął się na mnie gapić. „Co tu robisz?” – spytał w końcu. „Śpię.” Weszła Zora. „Ty go tu wpuściłaś?” „Tak.” Zora pozwoliła mi zostać dwa tygodnie dłużej. Potem wynająłem pokój niedaleko pracy.

Bułat Okudżawa: Niech pan starań nie szczędzi, Maestro, Niechże do czoła przyłoży pan dłoń!




Hotel, w którym pracował był czterogwiazdkowy, miał cztery piętra, na każdym znajdowało się 80 pokoi. Jarek został przydzielony na room service. Donosił jedzenie z kuchni do pokoi gości.
– Na początku musiałem nauczyć się przygotowywać tacę z jedzeniem, a z natury jestem zapominalski… Team leader, który we wszystkim bardzo mi pomagał, zachorował, jego zastępcy widzieli, że sobie nie radzę. Do tego ta sytuacja z kanapką…

Miał zawieźć gościowi kanapkę. Pojechał do niego z wózkiem, podniósł pokrywkę i okazało się, że tacka jest pusta.
– Gość na mnie patrzy, ja na niego, w końcu zacząłem przepraszać. „Zaraz przyniosę pana kanapkę” – powiedziałem. On na to: „Ok.” Na drugi dzień przyszedł do mnie menadżer: „Był hałas o tę kanapkę, od tej pory będę cię obserwował.”

W czasie Wielkanocy Jarek musiał wziąć bezpłatny urlop. Z nudów sięgał po zeszyt do nut, spoglądał na sekwencje i przez sześć godzin wystukiwał palcami muzykę o blat.
– Po świętach menadżer przepytał mnie szczegółowo z regulaminu, czegoś nie wiedziałem. „Zapominasz o niektórych rzeczach, nie możemy kontynuować współpracy” – powiedział.

Znów został bez pracy. Z braku zajęcia poszedł do POSK-u (Polski Ośrodek Kulturalny) na otwarcie wystawy malarskiej. W pewnym momencie podszedł do niego Anglik i zaproponował przeprowadzenie kilkudniowego badania wśród Polaków na temat palenia papierosów. Płacił 80 funtów dziennie. Przy wywiadach pomagała mu Lucyna, która pracuje w „Cafe Nero”. Jednym z jej stałych klientów był pan Graham, dziennikarz freelancer. Od niedawna prowadził własną firmę. Zapytał Lucynę czy zna jakiegoś informatyka. „Znam, mogę ci przedstawić” – odpowiedziała.
– Umówiłem się z nim na wywiad o pracę – mówi Jarek. - Spodobałem mu się i przyjął mnie na okres próbny. W tym samym czasie zadzwonili do mnie z agencji i dali do opieki starszego, sparaliżowanego pana. Od rana zmieniałem mu pieluchę, masowałem żeby nie miał odleżyn, podcierałem, a po południu szedłem do biura. Zabawne, kiedy miałem te dwie prace odezwała się do mnie również inna agencja, chcieli dać mi pracę asystenta nauczyciela. Nawet Anglik od ankiet zadzwonił do mnie i zaproponował żebym za 100 funtów tygodniowo opiekował się jego pieskami, kiedy on będzie na wakacjach.

Od ponad roku Jarek pracuje jako informatyk. Zrezygnował z pracy opiekuna. Firma się rozrasta i niedawno dostał tytuł menadżera.
– Właśnie wróciłem ze szkolenia z Izraela, uczyłem później ludzi z biura nowego oprogramowania. O dziwo nawet się nie denerwowałem. Praca nauczyciela nauczyła mnie publicznie przemawiać, a po pobycie w Anglii łatwiej jest mi się wysłowić.

Cały czas myśli o szkole muzycznej. Niedawno kupił nowoczesne pianino cyfrowe M-Audio ProKeys 88 i poszedł na warsztaty muzyczne, aby spotkać kogoś z branży. Poznał trzech kompozytorów: Crispina, Richarda i Johna, komponują muzykę do filmów i reklam. Jeden z nich Chrystian, zaprosił go do swojego studio nagraniowego. Zgodził się przesłuchać płytę z muzyką Jarka. „Masz pasję i talent” – powiedział.
– Ucieszyłem się, nareszcie ktoś usłyszał w mojej muzyce to, co ja słyszę – stwierdza Jarek. – Zaczęliśmy się regularnie spotykać. Na początku byłem podejrzliwy, ale okazało się, że ma dziewczynę i moje wątpliwości rozwiały się.

Po miesiącu znajomości Chrystian zamówił u Jarka muzykę do programu sportowego. 14 minutowe nagranie napisał w dwa tygodnie.
– Puścili to w telewizji i będą z tego pieniądze – cieszy się.

Tekst ukazał się w "Dzienniku Katolickim" w Londynie

czwartek, 26 kwietnia 2012

Koledzy z Haiti

10-milionowe Haiti położone na wyspach na Morzu Karaibskim, jest jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. 12 stycznia 2010 państwo nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 7 stopni w skali Richtera. Zginęło 316 tysięcy osób, 350 tysięcy odniosło rany, półtora miliona zostało bez domów.

Joseph Jackson, 36 lat

Mogła być 17:00 kiedy to się stało. Byłem na dachu, tam była siłownia i podnosiłem ciężary, co po mnie chyba widać. Nagle się coś poruszyło, to dach się poruszył. Jeden odważnik przeleciał obok mojej nogi, a ja nadal robiłem swoje, bo nigdy wcześniej coś takiego mi się nie przytrafiło. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że kolega zeskakuje z dachu, potem drugi skacze, trzeci skacze. Pomyślałem: „Co się dzieje?”. I też zeskoczyłem. Dobrze, że to było tylko drugie piętro. Znajomy złamał nogę, mi się nic nie stało.

Stanęliśmy na środku drogi. Ziemia trzęsła się, myślałem że to koniec świata. Rozejrzałem się dookoła, ale nic nie zobaczyłem, sam kurz. Unosił się w powietrzu przez jakieś 20 minut, albo i dłużej. Kiedy przestało trząść i kurz zniknął, ruszyłem przed siebie. To co widziałem jest nie do opisania. Samochody były poprzewracane, drzewa połamane. Na Haiti domy buduje się bardzo blisko siebie, wszystkie zawaliły się. Ludzie wychodzili z nich a to bez ramienia, a to bez nogi, po prostu obrzydliwość. Minąłem budynek, który z przodu nie miał ściany. W środku mężczyzna był przyciśnięty przez mebel, miał otwarte oczy. Już nie żył.

Dzielnica, w której mieszkaliśmy z rodzicami, nie została zniszczona, straciliśmy tylko prąd i wodę. Ale nie chcieliśmy spać w domu, bo co kilkanaście sekund ziemia ruszała się. Ludzie ze strachu krzyczeli, ja też. W nocy wyszliśmy z sąsiadami na ulicę, rozłożyliśmy koce i zawiesiliśmy latarkę na kiju. Dodatkowo wyznaczyliśmy dziesięciu facetów, którzy chodzili po okolicy i pilnowali, żeby nie zbliżył się do nas jakiś złodziej. Później dowiedzieliśmy się, że zostało zniszczone więzienie, więźniowie uciekli i napadali na innych, to było szalone. Zorganizowaliśmy naradę i pożyczyliśmy od znajomego policjanta pistolet. Gdyby ktoś chciał nas okraść, albo kogoś zgwałcić, miałby problem. W dzielnicy obok złapali złodzieja. Nałożyli na niego oponę samochodową, rozlali benzynę a na koniec podpalili.

Następnego dnia przylecieli żołnierze z USA, aby nam pomóc, ale tak naprawdę niewiele mogli zrobić, było za wielu zabitych. Nasi też pomagali szukać rannych, ja nie dałem rady... Byłem zagubiony i niczemu nie ufałem. Przez kilka dni nie mogłem jeść i nie mogłem spać. Rzadko opuszczałem naszą dzielnicę, bo u nas jeszcze było jako tako. Gdzie indziej przez trzy tygodnie, albo i dłużej czuło się zapach ciał. Do niektórych miejsc nie można było wejść, bo smród był nie do zniesienia.

Do Mexico City przyleciałem w grudniu 2010, bo tutaj mieszkał mój kuzyn i załatwił dla mnie wizę humanitarną. Przyjechałem bez pieniędzy, z jedną walizką, w walizce były ubrania. Wprowadziłem się do kuzyna, ale nie było mi łatwo zamieszkać w jego mieszkaniu, potrzebowałem czasu, żeby się przyzwyczaić. Na Haiti mój dom był parterowy, a ten tutaj ma kilka pięter. No i bałem się, bo u nas był uniwersytet co miał sześć tysięcy studentów, a jak zaczęło trząść to piętra zrobiły „bum”! Nikt nie przeżył.

W Meksyku czuję się okay, mogłby być lepiej, ale nie jest. Zaskoczyło mnie, że miasto jest aż tak olbrzymie i łatwo można się zgubić. Raz miałem spotkać się z kumplem na południu Mexico. Autobusy tutaj przyczepiają do szyby tabliczki z nazwami miejsc przez które jadą. Wsiadłem do autobusu i powiedziałem kierowcy, gdzie chcę wysiąść, chyba zrozumiał. Po godzinie zatrzymał się i zaczął machać na mnie ręką. Popatrzyłem przez szybę, a tam domy bez okien, w asfalcie dziury. „Co jest grane?” – pomyślałem. Zadzwoniłem do kolegi z Haiti, bo nie wiedziałem gdzie jestem. „Musiałeś pojechać w złym kierunku, w Mexico City kilka miejsc nazywa się tak samo”.

No i na początku czułem się dziwnie, bo wszędzie widziałem homoseksualistów. Kiedyś szukałem pracy, było po 18:00, słońce już zachodziło. Zobaczyłem dwóch chłopaków na środku ulicy, obejmowali się i całowali. Pomyślałem: „O mój Boże! Nie wierzę!”. Szedłem dalej i minąłem dwóch facetów, trzymali się za ręce. Wszedłem do metra, a tam dziewczyny całowały się z języczkiem, to akurat mi się podobało. U nas też tacy są, ale ukrywają się, nie wychodzą z tym do ludzi. Jeśli o mnie chodzi to nie mam z nimi problemu, ale raz w barze podszedł do mnie koleś w obcisłej koszulce i w futerku. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w Zona Rosa prawie wszystkie bary są gejowskie. Gościu powiedział: „Lubię cię.” To mnie obraziło. Jest tyle pięknych kobiet na świecie i tego właśnie chcę, chcę kobietę.

Niedawno zapisałem się do szkoły językowej, bo chcę pracować, ale żeby pracować muszę znać hiszpański. Nie tylko to, chcę też rozumieć co ludzie do mnie mówią, bo kiedyś pytałem w restauracji o pracę i jeden kelner powiedział: „Pincze negro”. Uśmiechnąłem się, a potem kuzyn wytłumaczył mi, że to znaczy „Pieprzony czarnuch”. Nie lubię tego, takie słowa są niesprawiedliwe. Dlatego nie poznałem jeszcze za dobrze Meksykanów i nie daję im siebie poznać, najpierw muszę nauczyć się hiszpańskiego.

Poza tym miałem tutaj problemy z policją. Szedłem ulicą i zatrzymał mnie radiowóz. „Co jest grane?” – zapytałem. Jeden z policjantów wycelował we mnie broń i z tego co zrozumiałem chciał, żebym pokazał mu wizę, a ja nie miałem jej przy sobie. Powiedział, że zawiezie mnie do urzędu imigracyjnego. Zadzwoniłem do kolegi po pomoc, przyjechał z moją wizą i wszystko dobrze się skończyło, ale skoro zatrzymali mnie raz, to samo może się powtórzyć siedem razy.


Moi koledzy z Haiti wiedzą, że nie mam pracy, ani kasy. Niektórzy są tutaj ochroniarzami, inni barmanami i przelewają na moje konto pieniądze. Każdy tyle ile może, dzisiaj na przykład przyjaciel dał mi 200 pesiaków na siłownię, bo pakuję codziennie. Jasne, że nie jestem z tego powodu szczęśliwy, czuję się jak królowa, która mieszka z innymi ludźmi w ich mieszkaniu. Królowa będzie niezadowolona, aż znajdzie swój własny zamek. Znajdę swój zamek jeśli dostanę pracę i poznam jężyk. W końcu chcę ruszyć do przodu z moim życiem. Na Haiti byłem malarzem, murarzem, ogrodnikiem, elektrykiem i lubiłem to robić, tylko że nie mam żadnych certyfikatów. Tutaj chciałbym znaleźć coś podobnego.


Teraz mam więcej czasu, więc szukam tej jedynej. No ale to wcale nie takie proste. Cholernie trudno znaleźć ładną i wesołą babeczkę. Trzy miesiące temu na imprezie u kumpla poznałem grubą latynoskę. Byłem już pijany i tak jak wszyscy paliłem maryhę, a jestem facetem, więc wiadomo, poszedłem z nią do łóżka. Żebym chociaż miał z tego przyjemność, ale nie było mi z nią łatwo. Od tego czasu codziennie do mnie dzwoni, wysyła maile na facebooka, już mam jej dosyć. Mówię, że to była pomyłka i możemy zostać tylko przyjaciółmi, a ona na to, że jestem jej „czekoladką”.


Philipe Babtista, „Chocolight”, 30 lat

Jestem liderem grupy „Papa-Kiu”, producentem muzycznym i organizatorem różnych imprez kulturalnych. Tworzę muzykę, bo ona nie ma swojego kraju, ani języka, ją po prostu się czuje. Przecież czasami ludzie słyszą piosenkę i nie rozumieją słów, ale jest tak piękna, że aż chce im się tańczyć.

Do Meksyku przyjechałem jak miałem 20 lat, bo moim marzeniem było studiować za granicą. Nie miałem tutaj żadnego znajomego i przez pierwsze 10 dni mieszkałem w hotelu, aż skończyły mi się dolary (śmieje się). Potem wynająłem z Francuzem pokój z podwójnym łóżkiem za 700 pesos miesięcznie, to było tyle co nic. Byłem młody, miałem mnóstwo energii, więc chodziłem na imprezy, bo chciałem poznać ludzi i wszystkiego byłem ciekaw.

Pieniądze na studia, w sumie to było siedem tysięcy dolarów, wygrałem na Haiti w konkursie na piosenkę przeciwko wykorzystywaniu do pracy dzieci. Konkurs zorganizowała jedna fundacja chrześcijańska razem z UNICEFem. Mamy z tym duży problem. Prawo tego zabrania, ale często ktoś z pieniędzmi przychodzi do biednych krewnych i mówi, że zaopiekuje się ich siedmioletnią córką, wyśle ją do szkoły, da jeść, ale w zamian będzie musiała sprzątać w domu. Potem wysyłają ją po zakupy, musi prać, prasować, czasem biją. Z dzieci po prostu robi się niewolników. Nasza piosenka była wzruszająca, w rytmie muzyki reggae i szybko stała się hitem radiowym.

Na początku w Meksyku nie znałem zwyczajów i mnie oszukiwano. Jechałem taksówką, a taksówkarz przeprogramował licznik i w dzień płaciłem taryfę nocną. Innym razem chciałem pojechać do centrum i kierowca skręcał co chwila w boczne ulice. Powiedziałem: „To miejsce wygląda znajomo, już tutaj byliśmy.” On na to: „Nie, nie, ale jesteśmy już blisko.” Meksykanów nie okłamują, bo oni mogliby na nich donieść na policję. Po pół roku mówiłem już w miarę dobrze po hiszpańsku i zdałem egzaminy na produkcję muzyczną i handel międzynarodowy. Mama zadzwoniła: „Słuchaj, jak masz zamiar studiować na dwóch kierunkach, tak się przecież nie da?”. Odpowiedziałem: „Dobrze będzie mama, dam sobie radę.” Ale martwiłem się, bo nie miałem pracy.

Kiedyś rozmawiałem z kimś na uczelni po angielsku, akurat jeden z dyrektorów mnie mijał i wezwał do dyrekcji. U nas jak wzywają do dyrekcji to za coś złego. „Chichuachua, czy to dlatego, że nie oddałem pracy domowej?” – zapytałem. „O czym mówisz? Chcemy ciebie zatrudnić jako nauczyciela francuskiego i angielskiego”.

Angielski znałem świetnie, bo skończyłem szkołę amerykańską na Haiti i dwóch moich braci mieszka w Stanach, często z mamą do nich jeździliśmy. No bo moja mama nie tylko jest pastorem, ale do tego jest zaradna. Ma stumetrowy sklep w Port-au-Prince i sprowadza towar między innymi z Miami. Sprzedaje ubrania, biżuterię, wszystko co się da. Amerykanie są w porządku, jednak to Meksyk ma dla mnie magię. Tutaj atmosferę tworzą ludzie, są mili i rozmowni. „Skąd jesteś?” – pytają. „Z Haiti.” „No to chodź, postawię ci piwo, opowiesz mi jak tam jest”. Potem żegnają się i mówią „Mój dom jest twoim domem.” Zawsze powtarzam, że jeśli obcokrajowiec nie zakocha się w tym kraju w ciągu roku, powinien wracać skąd przyjechał.

W Meksyku najbardziej denerwuje mnie korupcja. Jeśli „głowa” kraju jest skorumpowana, to „ciało” też. Policjanci wiele razy wyciągali ode mnie pieniądze. Kilka lat temu wracałem na kacu do domu, zasnąłem za kierownicą, więc przejechałem na czerwonym świetle i „bum”. Uderzyłem w drzewo. Samochód skasowałem, ale na szczęście nic mi się nie stało i wciąż żyję, żeby śpiewać. Przyjechała policja, potem pogotowie i zabrali mnie do szpitala. Powinienem zapłacić ponad 100 tysięcy pesos za zniszczenie drzewa i jazdę po alkoholu, ale mój adwokat dał policjantowi do ręki 8 tysięcy pesos i zostawili mnie w spokoju. Dla mnie to super, tylko że tak naprawdę to było złe, powinienem ponieść konsekwencje za mój błąd. Poza tym jeśli 10 osób zniszczy drzewo i trafią na skorumpowanego policjanta, to budżet państwa straci milion pięćset pesos. Ten milion pięćset mógłby pomóc wielu ludziom. To są małe detale, ale przez to ten kraj nie rozwija się, nie idzie do przodu.

Na Haiti policja jest dużo gorsza. Miałem 16 lat i szedłem z kolegami ulicą. Jeden z nich powiedział: „Patrz, jak niszczą radiowozy, traktują je jakby były ich własnością”. Policjantów było z dziesięciu, myśleli że ja się z nich nabijałem, złapali mnie i zaczęli kopać. To było straszne. Następnego dnia poszedłem złożyć skargę na policję i organizacji praw człowieka. Sam jeden zorganizowałem konferencję prasową i wszystkie gazety o tym pisały. Ich zwolniono ze służby i wsadzono do więzienia. Kiedy wyszli zaczęli nachodzić moją rodzinę, jestem pewien, że chcieli mnie zabić. Wtedy poprosiłem o azyl polityczny w Panamie, a po pół roku dostałem wizę turystyczną do Meksyku.

Nie było mnie na Haiti w czasie trzęsienia ziemi, ale tak naprawdę przeżyłem je podwójnie. Bolało mnie to co się stało i martwiłem się o moich rodziców i rodzeństwo. Tamtego dnia poszedłem do urzędu imigracyjnego, bo załatwiałem papiery dla czterech braci. Kiedy tam byłem zadzwoniła do mnie znajoma Haitanka ze Stanów i powiedziała, że ludzie na Jamajce, Kubie i Dominikanie słyszeli głośne dudnienie, więc musiało stać się coś złego na Haiti. „No co ty? Na pewno to tylko takie gadanie” – uspokajałem ją. Skończyliśmy rozmawiać i po chwili zadzwoniła dziennikarka z „Televisy”. „Czy wiesz co się dzieje z twoją rodziną?” – zapytała. „Jak to co?”. „Na Haiti było potężne trzęsienie ziemi, nic nie słyszałeś?”.

Minął jeden dzień, dwa, trzy, a ja wciąż nie wiedziałem co stało się z moją rodziną. Pierwsze informacje z Haiti nadało CNN, bo tylko ich antena nadawcza u nas nie została uszkodzona. Wiadomości mówiły o tysiącach zabitych. Zmartwiłem się. Usiadłem na tapczanie i zapisałem słowa, które przyszły mi do głowy: „Wiem, że Haiti nie umrze, wiem że Haiti będzie żyć...” Dzisiaj tę piosenkę, „Ayudame SOS” (Pomóż mi SOS), można kupić za dolara na iTunes. Sprzedaliśmy już 40 tysięcy singli, a za zebrane pieniądze fundacja, z którą współpracujemy, wybuduje szpital na Haiti.

Meksykanie w tamtym czasie zachowali się wspaniale. Byłem na ulicy i widziałem jak czterolatka prosiła swoją mamę „Mama, mama, daj mi pieniądze, chcę kupić dla nich wodę.” Dziewczynka poszła do sklepu po butelkę wody i oddała ją na zbiórkę dla Haitańczyków.

Po tygodniu zapytałem znajomego Haitańczyka, czy ma jakieś wieści od swojej rodziny. „Mój wujek zmarł.” – powiedział. Spytałem o to samo koleżankę. Zaczęła płakać. „Moi rodzice...”. Dopiero po dziesięciu dniach dowiedziałem się, że z moich nikt nie zginął

Kiedy przyjechałem do Meksyku mieszkało tutaj tylko 500 Haitańczyków, większość była studentami, wielu zostało. Po trzęsieniu ziemi na Haiti rząd meksykański zgodził się przyjąć 5000 Haitańczyków pod jednym warunkiem, musieli mieć w Meksyku rodzinę. Ja ściągnąłem 7 braci i 13 kuzynów. W moim czteropokojowym mieszkaniu zamieszkało 12 osób, a dla pozostałych wynająłem coś mniejszego.

Przez pierwsze trzy miesiące było mi ciężko, bo musiałem sam zapłacić za czynsz, a to była kupa kasy, aż 15 tysięcy pesos. Na szczęście jako muzyk mam mnóstwo znajomych. Brazylijczyk dawał mi jedzenie ze swojej restauracji, ktoś inny pieniądze. Mówiłem im: „Za dużo ich, muszą iść do pracy.” Kolega odpowiedział: „Przyprowadź do mnie trzech ludzi”. Dzięki temu w ciągu kilkunastu tygodni cała dwudziestka znalazła pracę w restauracjach, albo w ochronie. Do tej pory pomogłem 181 emigrantom.

Bracia i kuzyni za zarobione pieniądze najpierw kupili sobie ubrania, kosmetyki, jakieś naczynia, aż w końcu zaczęli płacić za mieszkanie i jedzenie. Gotowaliśmy i jedliśmy razem, żeby było taniej. Niektórzy dziwili się: „Mój Boże, tutaj każdy codziennie może zjeść kilo ryżu, a u nas tak nie jest, bywa że ludzie nie jedzą po trzy dni, czasem umierają z głodu.” Niestety ciężko im było przyzwyczaić się do życia w Meksyku. Mexico City jest olbrzymie, a oni wcześniej mieszkali w małym kraju. Poza tym nie znali języka. Po roku pojechali na granicę ze Stanami i dostali azyl polityczny. Prawie połowa Haitańczyków, którzy zamieszkali tutaj po trzęsieniu ziemi, już tam jest.

Teraz załatwiam wizy dla ośmiu kuzynów i wujków. Oni zawsze mi pomagali, w naszych żyłach płynie ta sama krew i nie mogę ich zostawić na Haiti, żeby cierpieli biedę. Kilka tygodni temu poleciałem do Port-au-Prince, bo zmarł mój ojciec i musiałem zorganizować pogrzeb. Poszedłem na główny plac, gdzie zawsze odbywały się koncerty, festiwale i chodziłem z rodzicami na spacer. Teraz ludzie śpią tam pod namiotami, albo pod gołym niebem i wegetują, bo nie mogą znaleźć pracy, a bez pracy nie ma jedzenia. Świat im pomagał tylko przez pół roku.

Po czterech dniach na Haiti miałem ochotę zjeść meksykańskie tacos z dużą ilością chili. Wtedy dotarło do mnie, że Meksyk jest krajem, o którym zawsze marzyłem. Myślę po hiszpańsku, piszę po hiszpańsku, tańczę tak jak latynosi i kocham ich jedzenie. Już nie tęsknię za Haiti.


Juan Ricot, 26 lat
Byłem w „Cyber cafe”, niedaleko centrum. Rozmawiałem z kolegą i nagle poczułem, że dom bardzo, ale to bardzo się rusza. Kilka komputerów spadło na podłogę. Pobiegłem na ulicę, stanąłem na środku. Niebo, rośliny, wszystko było pełne kurzu. Ludzie krzyczeli. Nie wiedziałem co się dzieje. Ze strachu zrobiłem siku w spodnie.

Moja dziewczyna uczyła francuskiego w szkole, tak jak ja. O tej godzinie miała lekcje. Jak przestało trząść, poszedłem do jej szkoły, chciałem ją znaleźć. Zobaczyłem, że budynek jest zniszczony, przed nim stali ludzie. Byli to rodzice dzieci. I tam była też mama mojej dziewczyny. Kilka osób chciało wejść do środka, nie wiedzieli jak. Ja nie mogłem się ruszyć. Chciałem płakać, ale nie miałem łez. Jej ciało znaleźli po dwóch tygodniach.

Zanim to się stało chciałem pójść na drugie studia i ożenić się. Po trzęsieniu ziemi zmieniłem plany. Powiedziałem mamie: „Muszę iść mama, mam już 25 lat i chcę mieszkać w innym kraju. Nie chcę mieszkać na Haiti, tutaj nie ma pracy i nie ma przyszłości. Wrócę za 20 lat z pieniędzmi i otworzę restaurację, albo klub nocny.” Mama płakała, bo nie wiedziała co to będzie. Wziąłem ubrania, pieniądze i pojechałem z ciocią i wujkiem do Dominikany, tam wsiedliśmy do samolotu. W Mexico City czekał na nas ich syn.

Na początku byłem i zadowolony i smutny, że jestem w Meksyku. W dzień jechałem na Zocalo, na Polanco i do innych ładnych miejsc, a w nocy nie mogłem spać. Myślałem o moim kraju, o mamie. Czasem tak tęskniłem, że aż bolało w środku. Ale nie chciałem wracać na Haiti, tutaj jest mi lepiej.

Na początku zaskoczyło mnie, że w Meksyku dużo par całuje się na ulicy. Meksykanie całują się kiedy chcą, nie jest ważny czas, ani miejsce. Jeśli ktoś chce to całuje i już! To mi się podoba, bo na Haiti nie całujemy się tak dużo, nawet w domu. No i na Haiti żeby zaprosić dziewczynę na randkę, muszę porozmawiać z nią dwa, trzy razy. A tutaj jak się dziewczynie spodobam, to od razu ze mną wyjdzie. Jeszcze z żadną Meksykanką nie spotykam się, ale wiem, że tak jest, bo widziałem to w telenoweli meksykańskiej.

Poznałem kilka słów po hiszpańsku i musiałem iść do pracy. Spacerowałem po ulicy, wchodziłem do sklepów i pytałem czy kogoś potrzebują. W gazecie znalazłem ogłoszenie, że jakieś biuro szuka młodych chłopców. Poszedłem do tego biura, tam czekał na mnie mężczyzna, zaczął ze mną rozmawiać. Potem dostałem od niego smsa: „Masz ładne oczy.” „Co to jest?” – pomyślałem. Teraz wiem, że szukał chłopca, ale do łóżka.

Po dwóch miesiącach zacząłem pracować jako kelner. Praca była ciężka, bo miałem siedem stolików i ciągle coś chcieli. Kiedyś klient zapytał: „Jak jest przygotowana ta zupa?”. A ja nic nie zrozumiałem, tylko na niego patrzyłem. Przez to mnie wyrzucono, ale nie dziwię się. Teraz pracuję w firmie co wysyła paczki, przenoszę pudła z miejsca na miejsce. Praca mi się nie podoba, to nie jest to, co chcę robić. Chcę uczyć francuskiego, tak jak na Haiti.

Inaczej pracuje się z Meksykanami, a inaczej z Haitańczykami. Tutaj każdy chce zaprzyjaźnić się z szefem. Mówią: ”Szefuniu to, szefuniu tamto.” Potem czują się ważni i mi rozkazują: „Masz posprzątać!”. Oni myślą, że jestem w Meksyku dla pieniędzy, a potem wrócę na Haiti. Często pytają: „Dlaczego nie masz dziewczyny Meksykanki, byłoby ci łatwiej?”

Miasto jest duże i ludzie są różni. Jechałem do kościoła, w metrze ktoś mnie zobaczył i nadepnął na stopę. A ja na to nie pozwalam. „Co robisz?” – zapytałem. Chłopak krzyknął: „Jak ci się nie podoba to nie bierz metra”. Innego dnia jakiś gościu mnie popchnął łokciem. Uderzyłem go pięścią. Popatrzył na mnie, nic nie powiedział.

Do tego mieszkamy w biednej dzielnicy, młodzi podchodzą do mnie na ulicy i pytają czy chcę marihuanę. Myślą, że jestem z Jamajki i lubię narkotyki. Mówię im: „Nie jestem taki jak wy.” Nasi sąsiedzi też na początku nam dokuczali. Jeden chłopak pukał głośno do drzwi jak już spaliśmy, czasem ręką, czasem nogą. Jednego dnia pokłóciłem się z tatą chłopca: „Jak go złapię, to go zbiję”. „Nie możesz.” – powiedział. „No to zobaczysz”. Potem pukali do nas nastolatkowie. Poszedłem z tym na policję i przestali.

Często w naszym mieszkaniu organizujemy imprezy dla kolegów z Haiti, bo my bawimy się inaczej niż Meksykanie. Słuchamy rytmów compa, rap i zuk, to są rytmy karaibskie. Jemy kurczaka z ryżem i fasolą, pijemy piwo. Cały czas głośno rozmawiamy, śmiejemy się. Niektórzy mieszkają tutaj długo i narzekają, że trudno o dobrą pracę, bo nie jesteśmy stąd.

Meksyku cały czas się uczę. Sami Meksykanie mi mówili: „Jeśli czegoś nie wiesz, to źle dla ciebie”. Poszedłem do sklepu, chciałem kupić krem, nie wiedziałem jak to się nazywa po hiszpańsku i dali mi żel. Innym razem kupiłem w metrze kanapkę. Włożyłem do niej pomidory i paprykę. Ugryzłem ją. Zrobiło mi się gorąco. Patrzę, a to nie papryka, to chili! A do tego ta tortilla, jest we wszystkim. Jedzą tacos z tortillą, enchiladas z tortillą, w zupie też jest tortilla. Na Haiti używamy widelce, noże i łyżki, oni tortillę jedzą rękami.

Ostatnio byłem głodny, poszedłem do baru i powiedziałem: „Chcę coś zjeść, ale nie mam pesos, mam dolary.” On do mnie: „Dam ci 60 pesos za 10 dolarów.” A w banku dają 11 za dolara. Już wiedziałem jak się zachować. Odpowiedziałem: „Spadaj”.


Evens Hyppolite, 25 lat
Wyszedłem z pracy, byłem już na ulicy i ziemia zaczęła się ruszać, to było jak fale morskie. Asfalt pękał, budynki przechylały się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Upadłem na ziemię i zacząłem krzyczeć: „Co się dzieje?!”. Myślałem, że umrę. Widziałem jak restauracja na przeciwko zawala się, w środku byli ludzie...

Gdy przestało trząść, dziękowałem Bogu, że żyję. Jeszcze minuta i nie byłoby Haiti, mnie też by nie było. Wstałem i rozejrzałem się, ale nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Wszystkie budynki były zniszczone, gdybym nie wiedział co to za ulica, nie wiedziałbym gdzie jestem. Poszedłem do domu, a tam już nie ma domu, tylko ruiny. Mama z bratem siedzieli na ulicy i płakali. Obok leżała babcia. Zawalił się na nią sufit, znaleźli ją przy drzwiach. Oni byli wtedy na zakupach.

Do Meksyku przyleciałem z rodzicami, dwiema siostrami i kuzynem, na Haiti został tylko mój najstarszy brat. W Mexico City mieszkał mój wujek i to on ze wszystkim nam pomógł. Jeśli o mnie chodzi, to przyjechałem tutaj, bo chciałem pójść tutaj na studia, zawsze chciałem studiować za granicą. Ale szybko skończyły się nam pieniądze i musieliśmy poszukać pracy. Moje siostry niczego nie znalazły i po roku pojechały do Stanów, mieszkają teraz u cioci i chodzą tam do szkoły. Mój tata ostatnio dostał pracę w fabryce aluminium, a mama czasami gotuje w restauracji u wujka. Mama chce wracać, a tacie zaczęło się tutaj podobać.

Ja najpierw znalazłem pracę w restauracji, byłem kelnerem. Płacili mi mało, ale dostawałem dobre napiwki i mogłem u nich jeść. Jedzenie meksykańskie różni się od naszego, gdybym się nie przyzwyczaił, byłoby mi ciężko. Ale przyzwyczaiłem się, chyba nawet za bardzo, bo teraz jem wszystko co pikantne. Moja mama w domu nie używała tabasco, ani niczego takiego, więc poszedłem do sklepu i kupiłem dwie puszki chili. Na to mama: „Po co ci to, brzuch będzie ciebie boleć?”. Teraz wiem, że miała rację.

W pracy było wszystko dobrze, ale któregoś dnia moja szefowa powiedziała mi, że mam iść do kuchni. Chciała żebym zrobił jedzenie i pozmywał naczynia, a na to się nie umawialiśmy. Innym razem powiedziała, że mam umyć piec i ja się nie zgodziłem. Inni kelnerzy byli Meksykanami, ich do tego nie zmuszała. W następnym tygodniu kazała mi gotować, więc powiedziałem, że rzucam tę pracę. To ją zdenerwowało. Powiedziała: „Jesteś nieprofesjonalny”. Odpowiedziałem: „To nieprawda, ty mnie nie szanujesz!”

Potem nie miałem pracy przez pięć, albo sześć miesięcy. Aż kolega z Haiti znalazł ogłoszenie, że jakaś firma szuka kogoś z francuskim i kreolskim. Rozmowę o pracę prowadziło inne, wynajęte biuro. Poszedłem tam i facet kazał mi się rozebrać. Zapytałem: „Po co to?”. „Muszę sprawdzić czy nie masz tatuaży”. Wszystko musiałem zdjąć, majtki też, no ale myślałem, że to normalne. Dostałem tę pracę, ale o tym co się stało powiedziałem mojej nowej szefowej. Wkurzyła się. Po kilku dniach przyszła do mnie i powiedziała: „On już dla nas nie pracuje!”

W biurze odbieram telefony od Haitańczyków ze Stanów i wysyłam dla nich pieniądze na Haiti. Meksykanie są bardzo mili, dziewczyny dają mi buzi na dzień dobry, koledzy żartują ze mną, ale zajęło mi trochę czasu, żeby zrozumieć dlaczego coś robią. Na przykład my za plecami źle o nikim nie mówimy, a tutaj to normalne. Dwaj koledzy z działu są przyjaciółmi, cały czas żartują, pomagają sobie. A jak jeden z nich poszedł kiedyś do domu, to drugi od razu zaczął go obgadywać: „Nie lubię go, zawsze czuje się lepszy i do tego źle pracuje.” Albo inna sytuacja. Chciałem wynająć mieszkanie, koleżanka sama zaproponowała: „Jeśli potrzebujesz poręczyciela, tutaj jestem.” Pojechałem podpisać kontrakt, a ona zniknęła. Zadzwoniłem do niej, nie odebrała. Znowu zadzwoniłem i znowu nie odebrała. Do tej pory nie odbiera. Zapytałem w pracy czy to normalne i jeden Meksykanin powiedział mi: „Powiedziała ci to, co chciałeś usłyszeć”. Teraz gdy coś obiecują, to ja już wiem, że to puste słowa i nic nie znaczą.

Ogólnie nie za bardzo lubię Meksyk, bo jak mówi mój kolega: „Meksyk rozwija się szybciej niż jego mieszkańcy”. Ludzie tutaj myślą: „Quien no transa, no avansa” (bez sztuczek nie da się awansować). Mnie uczono, żeby nie robić tego co koledzy, bo złodziejstwo jest złodziejstwem, a tutaj ludzie zawsze wykorzystują sytuację. Raz poszedłem do małej restauracji na kawę. Zapytałem kelnerkę ile kosztuje. Powiedziała: „25 pesos”. Zapłaciłem w kasie i dopiero wtedy zobaczyłem menu, w środku była inna cena. „Słuchaj, ta kawa tyle nie kosztuje, powinienem zapłacić 15 pesos.” Ona popatrzyła na mnie. „To są ceny z zeszłego roku, już się zmieniły”.

Ale nie mogę powiedzieć, że Meksykanie są rasistami, oni są ignorantami. No bo żeby być rasistą, to trzeba najpierw wiedzieć, że są tylko cztery rasy. A jak znajomego pytam jaką jest rasą, to mówi: „metyską.” Taka rasa nie istnieje. Myślę, że Meksyk jeszcze nie jest przyzwyczajony do obcokrajowców, prawie nie ma tutaj kolorowych i przez to jak widzą mnie na ulicy, to pokazują palcami. „Patrz tam, czarny!”. Niektórzy myślą, że ich okradnę, albo oszukam. Pamiętam, że raz poszedłem do sklepu po chleb, zapłaciłem za niego i wyszedłem na ulicę. Strażnik zaczął za mną biec z krzykiem: „Nie zapłaciłeś, nie zapłaciłeś!”. Skoro wielu Meksykanów kradnie to myślą, że jestem taki sam jak oni, ale to jest ich problem.

W Meksyku po raz pierwszy miałem dziewczynę, poznałem ją przez internet. Spotkaliśmy się kilka razy, potem wprowadziła się do naszego mieszkania. Zawsze chciałem mieć dziewczynę Meksykankę, ale ona okazała się inna niż mi się wydawało. Myślała, że skoro jestem z zagranicy, to jestem bogaty i ciągle musieliśmy gdzieś wychodzić, a to do baru, a to na dyskotekę, bo cały czas była znudzona. Ale nie pracowała i nie chciała pracować. Zawsze mówiła, że chce mieć swój biznes, tylko że nie miała pieniędzy. Tłumaczyłem jej: „Żeby mieć swój biznes, najpierw musisz iść do pracy i zaoszczędzić, samo się nie zrobi.” „Tak, masz rację” – odpowiadała i dalej siedziała w domu. Do tego tak jak wielu Meksykanów żyła z dnia na dzień. Kiedyś mi powiedziała, że chce mieć ze mną dziecko, bo fajnie byłoby z nim się bawić. „Dziecko to nie zabawka, żeby mieć dziecko trzeba mieć plan” – mówiłem. Ona tego nie rozumiała, bo miała 11 braci i myślała, że jakoś damy radę.

Czułem, że jesteśmy inni. Meksykanie mówią dużo o uczuciach i na początku myślałem: „Wow, oni się bardzo kochają.” Teraz wiem, że to nieprawda, bo zdradzają się, okłamują, nie zawsze kochają naprawdę. No ale moja dziewczyna wiele razy pytała mnie: „Dlaczego mnie nie całujesz przy ludziach?”. Mówiłem prawdę: „Bo nie chcę, nie jestem przyzwyczajony.” Ona na to: „Jesteś nieczuły”. I obrażała się. Potem w domu, żeby przeprosić puszczała poetyckie piosenki i mówiła piękne słowa. Ale ja nie mówiłem za dobrze po hiszpańsku, mało rozumiałem. Dopiero teraz rozumiem, co chciała powiedzieć.

Do tego pracowałem cały dzień i jak chciałem wieczorem spędzić z nią czas w domu, to ona wychodziła do przyjaciół. I to beze mnie! Czasami wysyłała mi wiadomość: „Dzisiaj nie wrócę, zostanę u koleżanki.” My na Haiti nie mamy takiego zwyczaju i dla mnie to była głupota, bo miała swój dom. W końcu powiedziałem jej: „Skoro jesteśmy razem, to jesteśmy razem, bez zasad nasz związek nie ma przyszłości.”

Kiedyś poszliśmy na imprezę do czyjegoś domu. Jej przyjaciel pokłócił się o coś ze swoją dziewczyną. No i moja dziewczyna zostawiła mnie samego w pokoju, bo musiała go pocieszyć. Obudziłem się o pierwszej w nocy, jej nie było. Nie wiedziałem co myśleć. Poszedłem do pokoju i zabaczyłem, że go obejmuje. „Kto jest teraz twoim chłopakiem, on czy ja?” – zapytałem. Zdziwiła się: „Co się stało?”. „Jak to co? Pokłócił się ze swoją dziewczyną, musi z nią porozmawiać, a ty czego tu chcesz?”.

Innego dnia znów mi powiedziała: „Wychodzę z Alexem.” Zrobiło się ciemno, zadzwoniłem do niej: „Jesteś z Alexem?”. „Tak.”. „To już nie wracaj”. Wszyscy mi powiedzieli, że zachowałem się jak macho, że byłem zaborczy, a to nieprawda. Ten przyjaciel był też przyjacielem jej ex chłopaka, nie ufałem mu. Haitanki też mają kolegów ale Meksykanie są inni, wykorzystują sytuację. Ktoś ich pociesza, a oni zaraz mówią do dziewczyny: „Jaka jesteś piękna.”

Wyprowadziła się i po tygodniu zadzwoniła do mnie, żeby mnie obrazić. Powiedziała: „Nie jesteś w swoim kraju, powinieneś wracać do siebie, bo zabierasz Meksykanom pracę.” Odpowiedziałem: „Słuchaj, przyjechałem do Meksyku, aby pomóc twojemu krajowi, bo dzięki temu, że tutaj jestem to płacę podatki, wynajmuję mieszkanie i ktoś na tym zarabia. Wyobraź sobie, że jakaś firma z Francji otworzy w Meksyku biuro, bo mieszkają tutaj obcokrajowcy co znają francuski. I dzięki mnie wy zyskujecie.”

Tekst ukazał się na stronie Wysokich Obcasów, 2012