sobota, 1 grudnia 2012

Mozart w Londynie

W pracy nie odnajdywałem się. Po dwóch tygodniach Mo stwierdził, że za dużo czasu spędzam na zmywaniu garów i nie pomagam w przygotowywaniu dań. Innym razem nawrzeszczał „Za wolno pracujesz!” Albo: „Głupi jesteś, nic dziwnego, że spałeś na ulicy!” A harowałem ile się dało.



Bułat Okudżawa: Mozart po strunach przebiera, Struna muśnięta wibruje i drga...



Od dawna planował wyjechać do Anglii, aby jak mówi rozwijać się muzycznie. – Jako dziecko bardzo chciałem pójść do szkoły muzycznej, ale mieszkałem z rodzicami we wsi Popowo Kościelne, tata cały dzień pracował i nie miał czasu dowozić mnie do miasta. Później w Polsce nie miałem pieniędzy, żeby opłacić kurs dla dorosłych.

Miał siedem lat kiedy odkrył, że w kościele śpiewa o kwintę wyżej od innych, dzięki czemu pieśni brzmią harmonijniej. Potem zaczął wsłuchiwać się w odgłos organów i od tego dnia interesował się wszystkim, co ma klawisze. Sam nauczył się grać na pianinie. Rodzice kupili mu prosty keyboard, na nim skomponował swój pierwszy utwór – walczyka.
– Zrozumiałem, że urodziłem się kompozytorem – wspomina. – Potem dostałem komputer i odkryłem świat techniki, ale po kilku latach wróciłem do muzyki. Zacząłem szukać w internecie informacji o muzyce, wypożyczać książki o teorii muzycznej i harmonii.

W Polsce skończył dwuletnie studium informatyczne, potem ekonomiczne.
– Mój brat zaczął chodzić z córką dyrektora szkoły podstawowej, kiedyś naprawiłem mu komputer i powiedział, że w jego szkole potrzebny jest informatyk – mówi.

Dostał pracę jako opiekun dzieci w wieku 3-6 lat, w wolnych chwilach naprawiał szkolny sprzęt.
– Szalenie lubiłem pracę z dziećmi, bo miałem u nich autorytet. Jak pan Jarek krzyknął to musiały się słuchać!

Z myślą o wyjeździe za granicę poszedł na filologię angielską i jeszcze przed końcem pierwszego roku zarejestrował się w polskiej agencji jako au-pair.
– Wiedziałem, że będę musiał zostawić pracę w szkole, rodzinę, przyjaciół, ale potrzeba rozwoju była większa. W moim przekonaniu Londyn jest największą stolicą muzyczną Europy. Nawet Mozart był w Londynie. A ilu muzyków mieszkających w Polsce zostało wypromowanych na świecie?

Po jakimś czasie Jarek znalazł rodzinę, która go zechciała. Z 25 kilogramową torbą z książkami (głównie o muzyce) poleciał do Londynu.
– Realia mnie zaskoczyły – przyznaje. – Pojechałem na rok, a pierwsza rodzina wytrzymała ze mną trzy dni. Miałem opiekować się trzylatkiem, gotować i sprzątać.

Mama chłopca prowadziła własną firmę, całymi dniami siedziała zamknięta w swoim pokoju. Mieszkała z konkubinem w dużym domu, w którym wynajmowała pokoje dwóm dziewczynom z zagranicy.
– Pierwszego wieczora kąpałem małego, ale on nagle zaczął wrzeszczeć, w końcu zajęła się nim mama – opowiada. – Nazajutrz usłyszałem od niej, że kartofle za wolno obieram. Faktycznie strasznie gubiłem się w kuchni, jeszcze nie wiedziałem, gdzie jaki garnek stoi. Trzeciego dnia poszedłem z chłopcem i z jego mamą do przedszkola. Miałem go stamtąd odebrać, ale z moją orientacją w terenie, zgubiłem się.

Kiedy wrócił do domu wszyscy na niego czekali.
– Mama dziecka stwierdziła, że muszę wracać do Polski, bo nie ma do mnie nerwów. Niestety nie miałem pieniędzy na podróż, w ogóle nic nie zarobiłem.

Był zaskoczony kiedy dwie koleżanki, które razem z nim mieszkały, złożyły się na bilet lotniczy.


Bułat Okudżawa: Mozart ojczyzny dla nut nie wybiera żyje po prostu, to znaczy, że gra



Przed powrotem do Polski nawiązał kontakt z państwem Brown, którzy też szukali opiekuna do dzieci przez agencję. Rodzina mieszkała w drogiej dzielnicy na Robin Hood Way. Ojciec, John, był znanym rzeźbiarzem, jego żona pracowała w domu mody. Zaczął u nich pracę po wakacjach.
– Lubiłem bawić się z dziećmi i odrabiać z nimi lekcje, to taki nauczycielski nawyk.

Jeden z chłopców grał na saksofonie, trochę mu pomagałem. W końcu miał czas na doszkalanie się. Przeczytał tom „Zasady muzyki” Wesołowskiego o zapisie nutowym, potem kupił „Przewodnik po orkiestracji” po angielsku.
– Dla mnie samo czytanie było ekscytujące – twierdzi.

Niestety trzy razy w środku nocy obudził Johna, kiedy wracał z wychodnego. Próbował zamykać drzwi delikatnie, ale one trzaskały.
– John stwierdził, że to moja wina. Kiedy obudziłem go po raz kolejny, usiedliśmy w salonie i powiedział, że przegiąłem. Usłyszałem też, że z dzieciakami bawię się nieostrożnie, bo widział jak jeździliśmy na rowerach po ulicy. „Czasami nie myślisz” – podsumował. Czułem się winny, zgodziłem się wyprowadzić.

W cztery miesiące pracy udało mu się odłożyć pieniądze, więc postanowił zostać w Londynie. Nocował u Polaków, budowlańców, których poznał w polskim pubie na Ealing Broadway. Spał na łóżku jednego z nich, który w tym czasie wyjechał.
– Zacząłem wysyłać cv przez internet, chodziłem po pubach, pytałem o pracę dla informatyka, ale Anglicy wymagali ode mnie lokalnego papierka. Nawet zapisałem się do agencji jako asystent nauczyciela. Niestety nie mieli wolnego etatu.

Po tygodniu musiał zmienić lokum.
– Znalazłem ogłoszenie, że jacyś Polacy szukają współlokatora do mieszkania. Pokój kosztował 70 funtów tygodniowo, musiałem wyłożyć depozyt za miesiąc z góry. Niestety miałem tylko 280 funtów w kieszeni, resztę rozłożyli mi na raty. Po dwóch tygodniach kasa mi się skończyła, nie miałem na czynsz i współlokatorzy kazali mi się wyprowadzić. Jeszcze powiedzieli na pożegnanie: „Zrobiłeś nam świństwo”.

Nie miał dokąd iść. Kolega powiedział mu, że jedna Polka prowadzi hostel i wynajmuje pokoje za 60 funtów tygodniowo.
– Na miejscu okazało się, że za pokój bierze 120 funtów – mówi. – Budowlańcy z Polski, z którymi zamieniłem na korytarzu kilka zdań powiedzieli, że mnie przygarną. Dopiero wtedy właścicielka zgodziła się żebym płacił 60 funtów.

Jarkowi poszczęściło się. Jeden z nich zabrał go na zastępstwo na budowę, musiał zaszpachlować szpary w płocie.
– Był to chwiejny typ, uciekł z Polski, bo kogoś po pijaku poturbował i groziło mu więzienie. Podobne akcje zdarzały mu się w Anglii. Pewnie zabrał mnie ze sobą do pracy tylko dlatego, że musiał uregulować zaległe płatności z ciapatym, a nie znał angielskiego.

Po tygodniu Jarek został bez pieniędzy, musiał opuścić hostel.
– Ostatniego dnia zostawiłem tam bagaż i poszedłem przenocować do kolegi Darka – mówi. – Następnego dnia wróciłem po rzeczy a właścicielka policzyła mi 10 funtów więcej. „Jak nie zapłacisz to wezwę policję i powiem im, że okupujesz pokój” – powiedziała.

Darek, który jest menadżerem w sklepie z polską żywnością zapłacił za bilet powrotny Jarka swoją kartą kredytową.


Bułat Okudżawa: Ach, to nieważne, co będzie, a zresztą – losy i ciosy ukryte za mgłą



Jarek jest uparty i postanowił jeszcze raz wrócić do Anglii jako au-pair. W internecie znalazł nieznajomą rodzinę w okolicach Cambridge. Na bilet zarobił naprawiając kolegom komputery.
– Jenny i Richard mieli dwóch chłopców w wieku czterech i dziewięciu lat. Byłem ich pierwszym facetem au-pair. Już wiedziałem jak mam grać przed nimi, żeby byli zadowoleni z mojej pracy. To zajęcie bardziej przypomina służbę niż zajmowanie się dziećmi.

Jenny była nauczycielką muzyki. Wysłuchała utworów Jarka i stwierdziła: „Idziesz w dobrym kierunku”. W ramach ćwiczeń musiał przełożyć kwartet smyczkowy Mozarta na orkiestrację. Jednak po dwóch tygodniach usłyszał od niej, że nie czuje się dobrze, kiedy obcy facet kręci się po domu. Dała mu czas na znalezienie nowej rodziny. Jarek przez tę samą witrynę trafił na inne małżeństwo z północnego Londynu z siedmiorgiem dzieci.
– Z natury jestem odważny, więc do nich poszedłem – przyznaje.

Dzieci były w wieku od 9 miesięcy do 14 lat.
– Ich rodzice twierdzili, że wszystko da się z nimi załatwić. Powiedzieli, żebym czuł się u nich jak u siebie w domu, a ja wziąłem to na serio. Pomyślałem, że to będzie najlepsza rodzina, na jaką trafiłem.

Dzieci były samodzielne, ale po czterech dniach wezwano Jarka na rozmowę.
– Mama maluchów powiedziała, że już nie mam tej pracy. „Za wygodnie siedziałeś na sofie” – usłyszałem. – „Przy śniadaniu położyłeś łokcie na stole i zająłeś za dużo miejsca”. „Patrzyłeś na mój biust jak rozmawialiśmy”.

Przez kilka dni spał u Darka. W końcu zadzwonił do Bernadetty (pół Polki, pół Angielki), którą też poznał w polskim pubie. Pamiętał, że jej mama Polka, wynajmuje w domu wolne pokoje. Został jej przedstawiony. „Mój mąż narzeka na hałasy, więc już tego nie robimy – powiedziała. – Ale ponieważ córka ciebie zna, możesz zostać na noc”. Dostał pokoik na piętrze i nocował tam przez dwa tygodnie. W ciągu dnia roznosił życiorysy, wieczorem jadł kolację z panią Kazią, z którą się zaprzyjaźnili i przed powrotem jej męża szedł do swojego pokoiku.
– Dopiero po jakimś czasie jej mąż zorientował się, że tam jestem, ale nic nie powiedział. Tylko w soboty i niedziele miałem problem z noclegiem, bo ich rodzina przyjeżdżała do Londynu. Dwa weekendy spędziłem w autobusie. Najgorszy był ostatni, bo złapałem wtedy grypę i z gorączką jeździłem całą noc po mieście.

Usiadł o drugiej w nocy z tyłu autobusu i zasnął. W pewnym momencie usłyszał jak ktoś głośno po polsku mówi: „O kurwa, we śnie gościa ojebali!” Zerwał się na nogi. „Ja pierdzielę, nie mam plecaka” – zauważył. W plecaku miał wydrukowane cv i dwie książki o muzyce. Bardzo mu na tych książkach zależało, więc zapytał Polaków czy coś widzieli.
– No i cisza. Spytałem o to samo Angielkę, a ona wskazała mi na dwóch gości. „Oddajcie mi moją torbę” – powiedziałem i sięgnąłem po plecak, bo leżał pod krzesłem. A oni tylko: „Co się głupio gapisz?” Poszedłem na koniec autobusu, położyłem plecak pod głowę i zasnąłem.

Następnej nocy natknął się na ogłoszenie na ulicy, szukano kogoś do pracy w restauracji marokańskiej. Była trzecia nad ranem, ale postanowił zadzwonić.
– Byłem już zdecydowany wracać do Polski – przyznaje.

Jakiś męski głos spytał czy pracował kiedyś na kuchni. „Nie, ale szybko się uczę” – przyznał. Mężczyzna kazał mu przyjechać do restauracji następnego dnia. „Ok. biorę ciebie – powiedział właściciel jak tylko go zobaczył.
– Cały wieczór zmywałem gary. Po pracy jego dziewczyna Zora, też Marokanka, która nam pomagała, zapytała gdzie mieszkam. „Nigdzie” – odpowiedziałem. „To gdzie będziesz spać?” „Nie wiem”. Zora porozmawiała z Mo, moim nowym szefem i powiedziała, że mogę przenocować za darmo u niej w domu.

W mieszkaniu nie było gazu, bieżącej wody i nieszczelne okna. Razem z nimi mieszkał Mo i dwóch Jamajczyków.
– W pracy nie odnajdywałem się. Po dwóch tygodniach Mo stwierdził, że za dużo czasu spędzam na zmywaniu garów i nie pomagam w przygotowywaniu dań. Innym razem nawrzeszczał „Za wolno pracujesz!” Albo: „Głupi jesteś, nic dziwnego, że spałeś na ulicy!” A harowałem ile się dało.

Któregoś dnia Jamajczyk, który z nimi mieszkał wytłumaczył mu:
– Mo jest ćpunem, nieraz tłukł się z Zorą i musiałem jej pomóc. Kiedyś miał majątek i wszystko przećpał. Jedynie co mu zostało to ta restauracyjka.

Jarek wiedział, że długo w tej pracy nie wytrzyma i zaczął szukać innej. W końcu przyjęli go do hotelu.
– Mo zwolnił mnie zanim zdążyłem mu powiedzieć, że odchodzę. „Przez twoją pracę więcej straciłem niż zyskałem” – krzyczał i kazał mi posprzątać wszystkie zakamarki w kuchni.

Ostatniego dnia Jarek usłyszał, że ma oddać klucze od domu, w przeciwnym razie mu nie zapłaci.
– Zrobiłem co kazał, chociaż w mieszkaniu zostały moje rzeczy. Wieczorem zadzwoniłem do Jamajczyka i on wpuścił mnie do środka. Czytałem w swoim pokoju „Encyklopedię muzyczną”, kiedy wszedł Mo i zaczął się na mnie gapić. „Co tu robisz?” – spytał w końcu. „Śpię.” Weszła Zora. „Ty go tu wpuściłaś?” „Tak.” Zora pozwoliła mi zostać dwa tygodnie dłużej. Potem wynająłem pokój niedaleko pracy.

Bułat Okudżawa: Niech pan starań nie szczędzi, Maestro, Niechże do czoła przyłoży pan dłoń!




Hotel, w którym pracował był czterogwiazdkowy, miał cztery piętra, na każdym znajdowało się 80 pokoi. Jarek został przydzielony na room service. Donosił jedzenie z kuchni do pokoi gości.
– Na początku musiałem nauczyć się przygotowywać tacę z jedzeniem, a z natury jestem zapominalski… Team leader, który we wszystkim bardzo mi pomagał, zachorował, jego zastępcy widzieli, że sobie nie radzę. Do tego ta sytuacja z kanapką…

Miał zawieźć gościowi kanapkę. Pojechał do niego z wózkiem, podniósł pokrywkę i okazało się, że tacka jest pusta.
– Gość na mnie patrzy, ja na niego, w końcu zacząłem przepraszać. „Zaraz przyniosę pana kanapkę” – powiedziałem. On na to: „Ok.” Na drugi dzień przyszedł do mnie menadżer: „Był hałas o tę kanapkę, od tej pory będę cię obserwował.”

W czasie Wielkanocy Jarek musiał wziąć bezpłatny urlop. Z nudów sięgał po zeszyt do nut, spoglądał na sekwencje i przez sześć godzin wystukiwał palcami muzykę o blat.
– Po świętach menadżer przepytał mnie szczegółowo z regulaminu, czegoś nie wiedziałem. „Zapominasz o niektórych rzeczach, nie możemy kontynuować współpracy” – powiedział.

Znów został bez pracy. Z braku zajęcia poszedł do POSK-u (Polski Ośrodek Kulturalny) na otwarcie wystawy malarskiej. W pewnym momencie podszedł do niego Anglik i zaproponował przeprowadzenie kilkudniowego badania wśród Polaków na temat palenia papierosów. Płacił 80 funtów dziennie. Przy wywiadach pomagała mu Lucyna, która pracuje w „Cafe Nero”. Jednym z jej stałych klientów był pan Graham, dziennikarz freelancer. Od niedawna prowadził własną firmę. Zapytał Lucynę czy zna jakiegoś informatyka. „Znam, mogę ci przedstawić” – odpowiedziała.
– Umówiłem się z nim na wywiad o pracę – mówi Jarek. - Spodobałem mu się i przyjął mnie na okres próbny. W tym samym czasie zadzwonili do mnie z agencji i dali do opieki starszego, sparaliżowanego pana. Od rana zmieniałem mu pieluchę, masowałem żeby nie miał odleżyn, podcierałem, a po południu szedłem do biura. Zabawne, kiedy miałem te dwie prace odezwała się do mnie również inna agencja, chcieli dać mi pracę asystenta nauczyciela. Nawet Anglik od ankiet zadzwonił do mnie i zaproponował żebym za 100 funtów tygodniowo opiekował się jego pieskami, kiedy on będzie na wakacjach.

Od ponad roku Jarek pracuje jako informatyk. Zrezygnował z pracy opiekuna. Firma się rozrasta i niedawno dostał tytuł menadżera.
– Właśnie wróciłem ze szkolenia z Izraela, uczyłem później ludzi z biura nowego oprogramowania. O dziwo nawet się nie denerwowałem. Praca nauczyciela nauczyła mnie publicznie przemawiać, a po pobycie w Anglii łatwiej jest mi się wysłowić.

Cały czas myśli o szkole muzycznej. Niedawno kupił nowoczesne pianino cyfrowe M-Audio ProKeys 88 i poszedł na warsztaty muzyczne, aby spotkać kogoś z branży. Poznał trzech kompozytorów: Crispina, Richarda i Johna, komponują muzykę do filmów i reklam. Jeden z nich Chrystian, zaprosił go do swojego studio nagraniowego. Zgodził się przesłuchać płytę z muzyką Jarka. „Masz pasję i talent” – powiedział.
– Ucieszyłem się, nareszcie ktoś usłyszał w mojej muzyce to, co ja słyszę – stwierdza Jarek. – Zaczęliśmy się regularnie spotykać. Na początku byłem podejrzliwy, ale okazało się, że ma dziewczynę i moje wątpliwości rozwiały się.

Po miesiącu znajomości Chrystian zamówił u Jarka muzykę do programu sportowego. 14 minutowe nagranie napisał w dwa tygodnie.
– Puścili to w telewizji i będą z tego pieniądze – cieszy się.

Tekst ukazał się w "Dzienniku Katolickim" w Londynie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz