niedziela, 12 października 2014

Maciej Ciesielski: To nie jest tak, że ludzie chodzą w góry, bo chcą popełnić samobójstwo.

- W Polsce jest około 40 międzynarodowych przewodników wysokogórskich, ale mniej więcej połowa zajmuje się tym czynnie zawodowo. Tylko przewodnicy z takimi uprawnieniami mogą pracować na terenie całej Europy. Niestety Polska, jak i inne kraje z byłego bloku wschodniego, przoduje w liczbie nielegalnych przewodników. Wprowadzają oni na szczyty po pięć osób, nawet jeśli jest ustalone, że można wspinać się z dwiema. Często też stosują złe metody asekuracji na graniach i stromych polach śnieżnych. Nasza ułańska fantazja daje o sobie znać - mówi nam Maciej Ciesielski, międzynarodowy przewodnik wysokogórski, nauczyciel alpinizmu, który wspina się od lat w różnych zakątkach świata.
Czy jako dziecko miałeś z okna widok na góry?
- Nie, pochodzę z Wielkopolski. Na pewno duży wpływ na mnie miał obóz przygody w Górach Sowich, na który pojechałem jako dzieciak. Tam nie ma warunków do wspinaczki, ale na ścianie schroniska były poprzykręcane sztuczne uchwyty i zaczęliśmy się po nich wspinać. Potem trafiłem do liceum, gdzie pracował himalaista Zbyszek Trzmiel i w szkole mieliśmy ściankę. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i chociaż nigdy razem się nie wspięliśmy w górach, to bardzo wiele się od niego nauczyłem. On jako pierwszy pomógł mi dostać pracę na wysokościach. Kiedy miałem 18 lat, zacząłem zrywać szyszki i w ten sposób zarabiałem na wspinanie.
Jak zrywa się szyszki?
- Szyszki zrywa się w lesie, zimą, kiedy jeszcze są pozamykane. Miałem kolce na nogach i specjalną uprząż, którą zarzucałem dookoła pnia drzewa. Następnie wchodziłem po nim do momentu, aż zaczynały wyrastać w bok gałązki. Wspinałem się po nich na sam wierzchołek, zbierając po drodze szyszki. To świetny trening pod wspinanie w górach. Wykonywałem tę pracę dla Lasów Państwowych. Potrzebują szyszki na badania, żeby sprawdzić zanieczyszczenie powietrza, i zbierają nasiona na nowe drzewa.
Dlaczego lubisz się wspinać?
- Czasami śmieję się, że w górach jest prościej niż na co dzień, kiedy musisz płacić podatki, rachunki, robić zakupy i jeszcze zaprowadzić dzieci do szkoły albo przedszkola. Choć to ostatnie bardzo lubię robić, a jeszcze bardziej je odbierać, kiedy rzucają mi się na szyję. W górach jedyne co muszę to wstać, wspiąć się i wrócić cało. Znam wiele osób, które świetnie odnajdują się podczas wspinania, a nie odnajdują się w życiu.

Może w górach niektórzy ludzie starają się na chwilę o wszystkim zapomnieć?
- Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zapomnieć, że mam żonę i dwójkę dzieci. Ale jako przewodnik bardzo dużo czasu spędzam w górach, po całym dniu pracy jestem zmęczony, a mimo to często jeszcze kombinuję, żeby pójść na skałki pod Zakopanem lub na sztuczną ściankę i potrenować dla siebie. Widocznie lubię sam ten ruch, skoro w wolnym czasie też chcę przebywać w górach i się wspinać.
Mam nadzieję, że to się nie zmieni. To byłaby prawdziwa tragedia, gdyby wspinaczka stała się dla mnie tylko sposobem na zarobienie pieniędzy. Na razie wszystkim mówię, że jestem szczęściarzem, bo każdego dnia, no może prawie każdego, chce mi się wyjść z domu do pracy.
Jest to również bardzo odpowiedzialna praca.
- Tak, klient jest naszym gościem, którego zapraszamy w góry i tutaj musimy się nim opiekować, często bardziej niż sobą. W pracy z nim obowiązuje nas ta sama stara zasada, która leży według mnie u podwalin alpinizmu - wychodzimy razem w góry i razem z nich wracamy. Jeśli jemu się coś stanie, to mnie raczej też.
Bardzo ważne jest zrealizowanie głównego celu, po to moi klienci mnie wynajmują. Staram się zrobić wszystko co możliwe, by go osiągnąć, lecz przy tym nie zapominam, że „najważniejsze jest bezpiecznie wrócić - jutro też jest dzień”. Uważam, że przewodnikowi nie płaci się za zdobycie szczytu, ale właśnie za bezpieczny powrót do domu.
W tym roku w Alpach były bardzo złe warunki pogodowe, cały czas trzeba było być bardzo elastycznym, by bezpiecznie zrealizować swoje zamiary. Mnie na szczęście nic złego w górach nie zaskoczyło, ale z prawdziwym przejęciem śledziłem informacje o licznych wypadkach, też tych z udziałem innych przewodników.

Jak długo zdobywa się uprawnienia międzynarodowego przewodnika wysokogórskiego?
- Można powiedzieć, że całe swoje życie. Sam pomysł na kurs dla międzynarodowych przewodników wysokogórskich powstał, bo przewodnicy z krajów alpejskich za sobą nie przepadali. Jak przyjechał ktoś z Włoch do Francji, to go gonili. Z Francji do Szwajcarii - to też go gonili. W pewnym momencie ustalili oni wspólne standardy i każdy, kto je spełnia, może ubiegać się o te uprawnienia. Na kurs poszedłem w 2008 roku, kiedy miałem za sobą 11 lat wspinania, jeździłem intensywnie na wyprawy i byłem instruktorem Polskiego Związku Alpinizmu. Uprawnienia zdobyłem po ponad czterech latach. To były dla mnie takie drugie studia.
W Polsce jest około 40 międzynarodowych przewodników wysokogórskich, ale mniej więcej połowa zajmuje się tym czynnie zawodowo. Tylko przewodnicy z takimi uprawnieniami mogą pracować na terenie całej Europy. Niestety Polska, jak i inne kraje z byłego bloku wschodniego, przoduje w liczbie nielegalnych przewodników, którzy prowadzą grupy pod przykrywką tak zwanych wypraw partnerskich, co oznacza, że każdy bierze odpowiedzialność za siebie. Wprowadzają na szczyty po trzy, cztery, pięć osób, nawet jeśli jest ustalone, że można wspinać się z dwiema. Często też stosują złe i niebezpieczne metody asekuracji na graniach i stromych polach śnieżnych. Nasza ułańska fantazja daje o sobie znać
Latem pracuję w Chamonix, w masywie Mont Blanc, i muszę przyznać, że jesteśmy tam raczej nielubianą nacją. Moi koledzy z PGHM , to odpowiednik naszego TOPR-u, narzekają, że jesteśmy często źle zaaklimatyzowani, poruszamy się w zbyt dużych grupach oraz lekceważymy zagrożenia, jakie niosą ze sobą tak duże góry. Dodatkowo, by zaoszczędzić, śpimy w tak zwanych schronach alarmowych, które są darmowe, bo są przeznaczone tylko do biwakowania w razie załamania pogody. Jak się wejdzie do schronu np. Vallota , który znajduje się na drodze normalnej na Mont Blanc, to jest tam po kolana śmieci, z czego większość niestety posiada napis „Teraz Polska”
Kim są twoi klienci?
- Mamy swoje przewodnickie biuro w Zakopanem i ludzie, którzy do nas przychodzą, najczęściej chcą wspiąć się na Gerlach. Niektórzy nie mają zbyt dużego doświadczenia, ale chcą zdobyć najwyższy szczyt Tatr najłatwiejszą drogą. Inni poprzechodzili wszystkie szlaki w Tatrach i teraz chcą pójść na szczyty, na które bez przewodnika by nie weszli. Trafiają też do mnie ludzie, którzy chcą zacząć się wspinać lub już się wspinają. Zdarza się, że następuje nasz wspólny rozwój - ich jako wspinacza przy mnie, a mnie jako przewodnika, i zaczynamy robić razem coraz trudniejsze trasy. W tym roku w Alpach zrobiłem kilkanaście dróg, które sam chętnie zrobiłbym dla siebie, i sprawiło mi to ogromną satysfakcję.
Koledzy mnie pytają: „Jak to możliwe, że masz klienta na trudne drogi? Skoro ta osoba jest samodzielna, to dlaczego nie chce się wspinać sama?” Najczęściej moi klienci są zapracowani, mają mało czasu i chcą, żeby ktoś, kto zna rejon lub ścianę, ogarnął całą logistykę. W krajach alpejskich chodzi się z przewodnikami i nikogo to nie dziwi, a w Polsce niekiedy słowo „klient” jest odbierane negatywnie, jakby taka osoba nie umiała sobie sama poradzić. Na szczęście powoli się to u nas zmienia. Najpierw Polacy zainwestowali w lepszy sprzęt, teraz pomału zaczynają zdawać sobie sprawę, że życie i zdrowie jest tylko jedno. Chcą się zabezpieczyć poprzez wynajęcie profesjonalisty.

Dlaczego chcemy zdobyć od razu najwyższy szczyt?
- Na każdym kontynencie najwyższa góra jest zawsze najbardziej oblegana, wysokość działa tu chyba na zasadzie jakiegoś magnesu. Ktoś mi też kiedyś zwrócił uwagę, że o takim Blancu każdy słyszał i łatwiej jest pochwalić się zdobyciem tej góry przed znajomymi.
Osobiście uważam, że w Alpach jest dużo ładniejszych gór od Mont Blanc. Bardzo często klienci, którzy weszli na ten szczyt, potem wracają w Alpy, wchodzą na inne góry i po czasie przyznają, że niekoniecznie była to najpiękniejsza góra. Poza tym trzeba liczyć się z sytuacją, że na takiej najwyższej górze Europy będzie bardzo dużo ludzi, nie jest to obcowanie w samotności. Jeżeli jest pogoda, to każdego dnia na szczycie jest minimum sto osób. Z drugiej strony ja już tam byłem, więc łatwo jest mi tak mówić
Wspinaczka jest dla każdego?
- Dzisiaj wspinanie można traktować jako sport czysto rekreacyjny, który pomaga podnieść własną kondycję. Jedni chodzą na ścianki, inni idą pograć w koszykówkę. Z kolei przez to, że ścianki są coraz bardziej popularne, zainteresowanie wspinaczką górską też jest większe niż kiedyś. Poza tym uważam, że jeśli cokolwiek sprawia, że Polacy chcą wstać z kanapy i się ruszać, to super. Lepiej gdzieś pojechać, pochodzić, zmęczyć się, niż spędzić cały urlop na plaży.
Najpierw wspinałeś się w Polsce?
- Tak, góry do wspinania mamy w zasadzie jedne - Tatry. Można wspinać się w Karkonoszach, ale tam latem jest zbyt krucho. Poza tym mamy Jurę Krakowsko-Częstochowską, w okolicach Krakowa, skałki granitowe obok Jeleniej Góry, piaskowce w Kotlinie Kłodzkiej i trochę skałek na Podkarpaciu. Nie jesteśmy górskim krajem, ale polskie warunki pozwoliły przygotować się do wspinaczki najlepszym himalaistom na świecie.
Moje początki były dość nietypowe. Po paru wizytach na sztucznej ściance pojechałem zimą z równie mało doświadczonym kolegą, za to posiadającym odpowiedni sprzęt, na lodowe wspinanie w okolicach Samotni w Karkonoszach. Zimą wspina się po zamarzniętych trawach i wodzie, a czekany wbija się w lód lub wiesza na występach skalnych. Lodospady praktycznie zmieniają się każdego dnia. Raz jest zimniej, innego dnia cieplej, lód jest bardziej lub mniej twardy, dzisiaj jest go więcej, jutro mniej. Zdarzało mi się kiedyś wspiąć po delikatnej firance lodowej, a kiedy byłem już w bezpiecznym miejscu, kopnąłem w nią i to, po czym przed chwilą wchodziłem, rozpadło się. To jest dla mnie kwintesencja całej mistyki związanej ze wspinaniem się w lodzie - praktycznie poruszamy się po czymś, czego nie ma
Na wspinaniu spędzałeś nawet po 250 dni w roku.
- W pewnym momencie postanowiłem postawić wszystko na wspinanie. Wziąłem pierwszą dziekankę, potem drugą, pracowałem przy zbieraniu szyszek i tak się złożyło, że w jednym roku chyba siedem miesięcy byłem poza Polską. Trwało to jakieś cztery lata.

Pojawiał się pomysł, pakowałeś się i jechałeś?
- Często to były wyjazdy planowane z wyprzedzeniem, dopiero teraz zdarza mi się zrobić coś spontanicznego. W tamtym roku mieliśmy nieplanowaną podróż do Patagonii, bo kolega w ostatniej chwili znalazł tanie bilety lotnicze do Argentyny. Przed tym wylotem nawet się nie widzieliśmy, tylko wysłaliśmy do siebie parę maili i raz porozmawialiśmy przez telefon. Spotkaliśmy się dopiero na lotnisku.
Teraz jesteś tatą. Wydawałoby się, że może być trudniej o taki spontaniczny wyjazd.
- Zawsze mówiłem, że dzieci tak naprawdę nie dezorganizują, tylko sprawiają, że człowiek jest bardziej zorganizowany. Nie przeglądam głupot w internecie, ale robię to, co mam do zrobienia, bo zaraz trzeba dziecko z przedszkola odebrać, a potem jeszcze chcę pójść na trening. Zmieniło się to, że kiedyś jeździłem na dłużej, a teraz staram się skrócić wyjazdy. Na szczęście w mojej pracy jest przerwa pomiędzy sezonami i mam wtedy mniej zleceń. To się świetnie pokrywa z Patagonią , bo tam można jechać, kiedy u nas zaczyna się zima.
Jak udała się wyprawa do Patagonii?
- Jest to jedno z moich ulubionych miejsc. Pierwszy raz pojechałem do Patagonii w 2004 roku i wtedy obiecałem sobie, że tam wrócę. Góry i ściany są w Argentynie powalająco piękne. Gdy dojeżdża się do El Chalten , miejscowości, skąd startuje się w góry, widzi się stojące przed nami niesamowite strzeliste turnie. Dodatkowo granit, po którym się tutaj wspinałem, jest najwyższej jakości.
Najpiękniejszy kolor ma granit w Alpach - pomarańczowy, a w Patagonii często ma szarawą barwę. Za to ciosy są duże, długie systemy rys i zacięć, dobre tarcie. Niestety to miejsce jest wysunięte daleko na południe, znajduje się blisko dwóch oceanów i strasznie tam wieje. W zeszłym roku był jeden z najgorszych sezonów w ostatnich latach, mieliśmy tylko jeden dzień pogody. Zrobiliśmy 500-metrową drogę, która była fajna, trudna, ale obok stały gigantyczne ściany, trzy razy większe, więc to nie było żadne osiągnięcie.
Twoją pierwszą zagraniczną wyprawą był wyjazd na Alaskę.
- Tak, polecieliśmy tam we dwójkę z Kubą Radziejowskim, od którego wszystkiego się nauczyłem. Właściwie to gdyby nie on i ta wyprawa z nim, to dziś nie byłbym w tym miejscu swojego wspinaczkowego życia. Ale wracając do Alaski, samolot wysadził nas na lodowcu i pozostawił samym sobie. Poza nami pojawiały się na krótkie okresy inne zespoły. Przebywaliśmy tam 28 dni. W tym czasie było pięć dni opadów śniegu, które spędzaliśmy w namiocie, potem dwa dni pogody i wspinania; znowu pięć dni opadów i dwa dni wspinania, i tak dalej
Co robiłeś w namiocie przez pięć dni?
- Czytałem książki. A jak już wszystkie skończyłem, to z nudów zabrałem się za czytanie instrukcji zupek chińskich albo obliczałem liczbę pi do tysięcznego miejsca po przecinku. Mieliśmy szczęście, bo byliśmy na wylocie lodowca, więc jak inni alpiniści wracali do domu i szli do miejsca, gdzie samolot miał po nich przylecieć, to zostawiali nam nadmiar swojego jedzenia, które z chęcią jedliśmy.
Było lato na Alasce. W nocy maksymalnie minus 10 stopni, a w dzień, jak się słońce przebijało przez chmury, to było dobrze na plusie. Ale kiedy jesteś w namiocie i się nie ruszasz, to jest ci zimno. Wtedy chce się jeść.

Czego nauczyłeś się na Alasce?
- To były jedne z najdzikszych gór, w jakich kiedykolwiek byłem. Tam ściany są ogromne, a podejścia długie. Zrozumiałem, że jak wbijasz się w wielką ścianę, to musisz przejść nie jedno, ale wiele trudnych miejsc. Krótka droga może być skomplikowana technicznie, ale niekoniecznie jest tak samo trudna jak długa droga, która ma słabą asekurację i nie ma przygotowanych stanowisk. Na góry trzeba patrzeć całościowo. I trzeba jeszcze z nich zejść, a to czasem bywa gorsze od samej wspinaczki.
Nie miałeś jeszcze dużego doświadczenia. Bałeś się?
- Bałem się, ale wydaje mi się, że strach to coś normalnego. Trzeba się bać. Strach sprawia, że jesteśmy w stanie przeżyć. Problem pojawia się, gdy strach zaczyna nas paraliżować. Ale jak ktoś się nie boi, to też jest niebezpieczne.
Podczas tego wyjazdu zrobiliśmy cztery drogi, w tym powtórzenie stosunkowo znanej w USA drogi Cobra Pilar. Przez długi czas to była dla mnie najtrudniejsza rzecz, jaką w górach zrobiłem. Pierwsze przejście tej drogi trwało sześć dni, potem przez wiele lat nie było jej powtórzenia i my ją zrobiliśmy w jednym ciągu w 36 godzin. Później przez 12 godzin schodziliśmy na drugą stronę góry do naszego namiotu. Byłem zmęczony, popsuła się pogoda i wtedy dosyć mocno to przeżyłem.
Gdy długo nie śpisz, łatwiej o nieuwagę.
- Nie wiem, czy teraz, mając większe doświadczenie, na coś takiego bym się zdecydował. Trudno to oceniać. Ale to nie jest tak, że ludzie chodzą w góry, bo chcą popełnić samobójstwo. Każdy kalkuluje i wierzy, że będzie dobrze. Tylko że jak wchodzi się w wielką ścianę, jakieś ryzyko trzeba podjąć. Teraz pytanie, jak daleko to ryzyko się przesuwa? Dla jednych niewzięcie śpiwora jest ogromnym ryzykiem, dla innych dopiero niewzięcie maszynki do gotowania jest ryzykiem, a jeszcze dla innych ryzykiem pewnie byłoby nie zabranie telefonu satelitarnego. Wszystko zależy od naszych umiejętności, doświadczenia i wytrenowania. Poza tym nieraz słyszałem, że jak ma się dwadzieścia parę lat i nie ma się rodziny, to robi się wtedy najtrudniejsze przejścia w swoim życiu. Albo robi się te przejścia i się przeżyje, albo się ginie, bo przegięło się w drugą stronę. My byliśmy blisko granicy naszych możliwości, ale ciągle było to w pewien sposób obliczone i zakończyło się szczęśliwie.
Czego dzisiaj najbardziej boisz się w górach?
- Bardzo boję się burz i lawin, na resztę człowiek ma większy bądź mniejszy wpływ. Kiedyś na nartach zostałem porwany przez lawinę i było to jedno z najgorszych doświadczeń w moim życiu, bo czułem się całkiem bezradny. Burze też kilka razy niespodziewanie zastały mnie w górach. Raz złapała mnie w skałkach pod Jelenią Górą, gdy uczyłem kursantów. Stałem na szczycie Sokolnika, gdzie są metalowe schody, i włosy elektryzowały mi się na głowie. Wiedziałem, że nie mam wpływu na to, gdzie walnie piorun. Teraz, jeżeli widzę jakikolwiek objaw zbliżającej się burzy, od razu schodzę na dół.
Masz zaufanie do ludzi, z którymi się wspinasz?
- Do kolegów, z którymi wiążę się liną, mam stuprocentowe zaufanie. Wiem, że cokolwiek by mi się stało, oni by mnie nie zostawili. Bardzo często miałem przyjemność wspinać się z ludźmi lepszymi od siebie i wiedziałem, że jeśli wbiję się z nimi w trudną drogę, to nie będą marudzić, tylko postarają się ją przejść.
Wolę wspinać się w bardzo małych zespołach, bez poręczowania, w stylu light and fast, czyli podchodzimy z kolegami pod ścianę, zaczynamy się wspinać i kończymy tę drogę dopiero na szczycie. Oprócz tego staram się wspinać, korzystając tylko ze swoich umiejętności i wykorzystując rzeźbę terenu, czyli klasycznie. Sprzęt, który osadzam w skale, służy mi tylko wtedy, kiedy odpadam, do asekuracji, żeby zatrzymać lot.
Czynne używanie sprzętu to jest wspinaczka hakowa. Kiedyś dużo haczyłem , ale teraz cenniejsza jest dla mnie wspinaczka klasyczna. Nie tylko liczy się wejście na szczyt, ale również styl, w jakim się wejdzie.
Kilka dróg, które wcześniej wytyczono w sposób hakowy, udało mi się przejść jako pierwszemu klasycznie, takie wspinaczki bardzo cieszą. Również nasze szybkie, jednodniowe przejścia dróg na El Capitanie w Yosemite w Kalifornii to coś, co miło wspominam.

Potem w Yosemite wróciłeś z Jaśkiem Melą i Andrzejem Szczęsnym. Chłopaki nie mają po jednej nodze, a Jasiek dodatkowo nie ma jeszcze ręki. Skąd ten pomysł?
- Kiedy byliśmy tam w 2005 roku, Timmy O'Neill, słynny amerykański wspinacz, poprosił mnie i kilku moich kolegów, żebyśmy pomogli mu przenieść z samochodu pod ścianę jego niepełnosprawnego brata Seana. Chłopak był sparaliżowany od pasa w dół. Potem wspiął się za bratem po rozwieszonej linie. Pomyślałem, że byłoby super coś podobnego zrobić z Polakami. Przez pięć lat szukałem sam kogoś, kto by chciał wesprzeć taki projekt, aż nawiązałem kontakt z fundacją Jaśka Meli . Chłopakom pomysł się spodobał i znaleźli sponsora na wyprawę do Kalifornii.
Ścianę El Capitan pokonaliśmy ostatniego dnia naszego pobytu, bo pogoda tamtej jesieni była paskudna. Z kolegą, Wawrzyńcem Wawą Zakrzewskim, wspinaliśmy się i rozwieszaliśmy liny poręczowe, a Jasiek i Andrzej wspinali się po nich, podciągając się na przyrządach samozaciskowych. W połowie drogi zaczął padać śnieg, co praktycznie nie zdarza się w Kalifornii o tej porze. Kiedy weszliśmy na szczyt, kilku moich znajomych z Polski podeszło z drugiej strony i pomogli nam w zejściu. Ta wspinaczka, jak i niespodziewana pomoc na szczycie, na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Jakie było twoje największe wyzwanie?
- Moim wielkim marzeniem było zdobycie turni Nameless w Pakistanie. Jest to bardzo wysoka, strzelista, skalna turnia, która uchodzi za jedną z najtrudniejszych do zdobycia. Mieliśmy pogodę tylko przez krótki okres, więc zdecydowaliśmy się wspinać bez przerwy, przez większość terenu klasycznie. Podeszliśmy pod ścianę, zaczęliśmy się wspinać, doszliśmy do wielkiej półki, poszliśmy spać i następnego dnia weszliśmy na szczyt. Był wieczór, ciemno i czuliśmy ogromne zmęczenie. Byliśmy drugimi Polakami, którym udało się tego dokonać. Wcześniej z Polaków na tym szczycie był tylko jeden z najlepszych alpinistów świata, czyli Wojtek Kurtyka.
Nie mogłeś rozejrzeć się dookoła, bo była noc. A gdzie ujrzałeś najpiękniejszy widok?
- To trochę zabawne, ale kiedy wchodziłem na drugie w moim życiu drzewo, żeby zerwać szyszki, to bardzo się bałem i pomyślałem, że robię to po raz ostatni. Wszedłem w koronę, był grudzień, słońce zamigotało w zalodzonych igłach i to był tak piękny widok, że stwierdziłem, że jednak będę się na te drzewa wspinał.

Maciej Ciesielski. Międzynarodowy przewodnik wysokogórski IVBV / UIAGM , instruktor wspinaczki wysokogórskiej oraz instruktor alpinizmu Polskiego Związku Alpinizmu. Udało mu się wytoczyć nowe drogi i dokonać licznych powtórzeń w górach Alaski, na Grenlandii, w Patagonii, w USA, Kanadzie, w Alpach, Karakorum i Himalajach. W 2010 roku z dwójką osób niepełnosprawnych pokonał słynną ścianę El Capitan w Yosemite. Wcześniej wspinał się na tę ścianę dziewięć razy, a każda z dróg była pierwszym polskim powtórzeniem albo najszybszym dotychczasowym polskim przejściem. W 2012 roku wraz z przyjaciółmi, jako drudzy Polacy w historii, stanęli na uważanej za jedną z najtrudniejszych do zdobycia skalnych turni świata - pakistańskiej Nameless Tower. Na co dzień szczęśliwy mąż Kasi i tata małej Helenki oraz Jasia. Jego domem w ostatnim okresie jest Zakopane lub Chamonix. Maciek jest członkiem teamu firmy Arc' teryx . Jego wspinaczki wspierają również firmy Petzl, Five Ten oraz Lyo Food. Przez ostatnie lata jego wyjazdy i wyprawy były wspierane przez Polski Związek Alpinizmu oraz Fundację Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki. Jeśli chcecie skorzystać z jego usług przewodnickich, to zapraszamy nawww.tatraguide.info
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz