środa, 27 sierpnia 2014

czwartek, 21 sierpnia 2014

Julita Czernecka: Ludzie żyjący w parach są u nas postrzegani jako lepsi, bardziej zrównoważeni od singli


Określenie "singiel" zrobiło u nas swego czasu zawrotną karierę. Było modne, kojarzyło się z miejskim życiem, aspiracjami i postępem. Dzisiaj używane jest rzadziej, często z dystansem lub przekąsem. Bo kim właściwie jest singiel? Zwycięzcą czy przegranym? Julita Czernecka, która singlami zajmuje się naukowo i napisała o nich książkę, wyjaśnia nam to dokładnie. A przy okazji zauważa, że współcześni 20-latkowie mają inny system wartości, niż mieli w ich wieku dzisiejsi 30- i 40-latkowie: młodzi wolą mniej pracować i więcej kochać.
W jednym z programów telewizyjnych dziennikarz zapytał swoich gości, w jakim wymiarze wakacje singla są lepsze od wakacji w parze. Skąd biorą się takie porównania?
- Moim zdaniem w ogóle nie można porównywać wakacji singli i ludzi żyjących w parach, bo to są dwa różne style spędzania czasu wolnego. Niektórzy single mówią, że nie mają wakacji, bo nie mają z kim wyjechać albo przyjaciele się pozakochiwali i czują się w towarzystwie par jak piąte koło u wozu. Czasem wyjeżdżają z innymi singlami albo stawiają wszystko na jedną kartę i po prostu szukają w internecie osób, z którymi mogą spędzić urlop. I to też się udaje.
Jeden z gości we wspomnianym programie przekonywał, że wakacje w pojedynkę są lepsze, bo będąc solo, jest się bardziej otwartym na ludzi i można wdać się w wakacyjny romans.
- Na pewno tak, bo single przed trzydziestką - nazywam ich szczęśliwymi singlami - lubią korzystać z życia i bawić się do białego rana w towarzystwie rówieśników. Poza tym z racji tego, że żyją w pojedynkę, na taką wakacyjną przygodę są bardziej otwarci, a niektórzy liczą, że spotkają prawdziwą miłość. Jednak z czasem okazuje się, że jedna przyjaciółka ma dzieci, druga męża, z którym kupiła już wycieczkę na koniec świata, a trzecia właśnie kogoś poznała i ubywa wokół nas osób w podobnej sytuacji życiowej.

Zaczyna się być nieszczęśliwym singlem?
- Może i szczęśliwym, ale z taką refleksją: Czemu jestem sama? Czemu jestem sam? Jednym to odpowiada, drudzy mocno to racjonalizują, trzecim taka sytuacja się nie podoba, ale uważają, że są skazani na bycie singlami. Często są poranieni po poprzednich relacjach, widzą rozpadające się związki przyjaciół, bycie z kimś kojarzy im się z cierpieniem, więc chronią siebie. Mówią: Nie chciałbym być singlem, ale nim będę, bo próbowałem już tyle razy stworzyć związek, nie udawało się i już mi nie zależy. Albo: Mam cechy, których nikt nie jest w stanie znieść, a nie będę ich zmieniać na siłę.
Angielskie słowo single znaczy pojedynczy.
- Stąd tyle problemów z definicją i z tym, że jedni ludzie uważają się za singli, inni nie, jednych nazywamy singlami, innych nie. Dla mnie singlem jest osoba, która chce żyć w pojedynkę. Czyli jest to decyzja, która dotyczy stylu życia i wpisuje się stricte w wielkie miasto, bo tam łatwiej można spędzić czas samemu: pójść do kina, na zajęcia fitness, do baru czy na dyskotekę. W mniejszych miejscowościach albo na wsiach prawie nikt się z tym pojęciem nie utożsamia. Tam ludzie mówią o sobie, że są raczej starym kawalerem albo starą panną. Na wschodzie Polski jest kilka wsi, które są pełne starych kawalerów. Dziewczyny stamtąd uciekły, bo nie chcą ciężko pracować w gospodarstwie, więc oni szukają żon w innych województwach, dają ogłoszenia matrymonialne. Chcą mieć rodzinę i dzieci. To są osoby intensywnie poszukujące drugiej połowy, a singiel sam siebie tak określa.
Samo słowo singiel brzmi fajnie.
- Tak, ma się pozytywne skojarzenia z tym słowem. Od razu wyobrażasz sobie osobę, która chce być sama, spełnia się zawodowo, zazwyczaj dobrze radzi sobie finansowo, najczęściej jest dobrze wykształcona. Natomiast kiedy kogoś określa się mianem starej panny bądź starego kawalera, to taka osoba jest zwykle traktowana jako gorsza, nieatrakcyjna fizycznie, z którą coś jest nie tak, dlatego nikt jej nie chce.
Czy nie jest tak, że często jesteśmy sami, bo dziś nikt nam nie nakazuje znaleźć męża czy żonę, a kiedyś był to niemal obowiązek?
- Pamiętam rozmowę z singielką, która mówiła, że nie byłaby sama, gdyby urodziła się w XIX wieku i rodzice wybraliby jej męża. Ale dzisiaj odpowiadamy za własne życie i kreowanie naszej przyszłości jest poważnym zadaniem do wykonania. Ktoś, kogo szukamy, musi do nas pasować, a często single powtarzają: Nie chcę żyć z byle kim. Będę szukał lub szukała osoby, która ma takie samo poczucie humoru, jest wykształcona, ma podobny status ekonomiczny. Ludzie kalkulują, nie dopuszczają do siebie świadomości, że mogliby zakochać się w osobie znacząco od siebie różnej.
W piosence „Takiego chłopaka” Mikromusic dziewczyny mają wysokie wymagania, aż w końcu kapitulują i chcą chłopaka byle jakiego. Niby to ironia, ale
- Rzadko single obniżają swoje wymagania, ale są osoby, które nie chcą funkcjonować w pojedynkę. Wolą żyć nawet w nieszczęśliwym związku, byleby nie żyć samotnie. Często dotyczy to kobiet, bo wydaje się im, że na przykład nie poradzą sobie finansowo, albo brak partnera utożsamiają z największą porażką życiową.
Niezbyt romantyczne podejście.
- Istnieją też single romantycy, którzy mocno wierzą w mit drugiej połowy, że gdzieś tam jest ta jedna, przeznaczona nam osoba, ale musimy czekać na właściwy moment, żeby ją poznać. Znakiem będą motyle w brzuchu i unoszenie się nad ziemią. Można powiedzieć, że takie myślenie świadczy o braku dojrzałości, ale po transformacji systemowej w Polsce zaczęliśmy być bombardowani przez media komediami romantycznymi, telenowelami, powieściami, w których mnóstwo jest szczęśliwych historii miłosnych. Problem polega na tym, że film kończy się w pewnym momencie happy endem i nie wiemy, jakie są dalsze perypetie tej pary.
Nasi rodzice, dziadkowie nie mieli takich problemów ze znalezieniem partnera.
- Nasi rodzice wychowywali się w socjalizmie, wtedy nikt się nie martwił tak bardzo o pracę. Nie miało się dużo, każdy jeździł maluchem, trabantem czy dużym fiatem. Większość z nas mieszkała w blokach, mało kto prowadził inny tryb życia. Po '89 roku pojawiły się nowe możliwości, zachodnie korporacje, ciekawe zawody i nagle pokolenie dzisiejszych 30- i 40- latków zachłysnęło się tym wszystkim. Pojawiły się amerykańskie seriale, które zaczęły promować życie na giełdzie, adrenalinę, inny model życia niż ten, który obowiązywał do tej pory w Polsce. Można było sięgnąć po więcej: lepsze samochody, własne mieszkania, zagraniczne wycieczki. Nie ma w tym nic złego, ale wiele osób zatraciło się w tej pogoni za karierą i konsumpcją. Wielu ludzi skupiło się na pracy i gdzieś to życie prywatne uciekło, bo nie było na nie czasu. Jedna singielka mi tłumaczyła: Pracuję tak dużo, bo jestem singielką, ale jestem singielką również dlatego, że dużo pracuję. Wszystko się zapętla, spędzamy dużo czasu w pracy, nie mamy czasu na życie towarzyskie, żeby kogoś poznać, bo jak to mówią single, budowanie relacji to pewna inwestycja, przecież poświęcam swój czas, pieniądze, więc jak już mam to robić, to chcę, żeby była trafna.
Elizabeth Gilbert w swojej książce „I że cię nie opuszczę” opisywała fobie, które stały jej na drodze do zawarcia związku małżeńskiego, bo przecież małżeństwo do XX wieku było instytucją. Czy teraz nadeszło pokolenie singli?
- Nadal małżeństwo jest instytucją, ale już nie tak trwałą, jak kiedyś. W Polsce, mam wrażenie, mamy pokolenie singli w wieku 30 i 40 lat. 20-latkowie mają trochę inny system wartości, dla nich ważne jest życie prywatne, praca zawodowa już nie jest najważniejsza, starają się zachować we wszystkim równowagę. Niechętnie zostają w pracy po godzinach lub buntują się przeciwko temu, bo czas wolny jest dla nich cenny. Teraz młodzi mają większe wsparcie finansowe w rodzicach, a dzisiejsi 30- i 40-latkowie na wszystko musieli najczęściej sami zapracować.
Jednak w Stanach single zalewają miasta. Tylko w San Francisco 38 proc. mieszkańców nie ma pary, powstają tam listy miast najbardziej przyjaznych singlom.
- Na Zachodzie ludzie bardziej stawiają na indywidualistyczne wartości niż w Polsce, ten styl życia jest bardziej powszechny, poza tym San Francisco to otwarte miasto, gdzie jest też wiele par homoseksualnych, niebędących w związkach sformalizowanych. Natomiast mekką singli jest zdecydowanie Nowy Jork.


Na Manhattanie powstały pierwsze mikroapartamenty dla singli, bo jedna trzecia mieszkańców to single.
- Można tam znaleźć mnóstwo imprez dla singli, spotkań, wydarzeń, organizowane są targi dla singli, na których sprzedają różne gadżety, na przykład ogrzewane pluszowe ramię, do którego można się przytulić. Łatwo wynająć osobę, która usprawni nam życie - ugotuje i wyjdzie z psem, w sklepie bez problemu dostaniesz tańsze pojedyncze porcje do jedzenia, zamiast wielopaków w promocji. W Polsce potrzeby singli głównie odkryto w turystyce, bo mamy już wycieczki dla singli, wyjazdy integracyjne. Powoli powstają też stowarzyszenia dla singli, portale internetowe, fora, poprzez które single umawiają się na imprezy. Z tym że mam wrażenie, że w Polsce bycie singlem jest etapem przejściowym. Większość singli przyznaje, że choć dzisiaj są szczęśliwi, to w przyszłości chcieliby mieć rodzinę.
Ponad połowa singli na Manhattanie to pięćdziesięcioparolatkowie, którzy już raczej rodziny nie założą. Czy jak jesteś singlem długo, to zwiększa się prawdopodobieństwo, że nim pozostaniesz?
- Psycholodzy mówią, że jak ktoś żyje sam powyżej sześciu lat, to jest mu trudniej wpuścić kogoś na swój teren. Przyzwyczajamy się do pewnych rutynowych działań, swobody, mamy wyrobione nawyki i ciężko drugą osobę potem zaakceptować pod jednym dachem.
W serialu „Przyjaciele” wszyscy szukali swojej drogi, bawili się, koncentrowali na pracy, wchodzili w związki, które rozpadały się, gdy pojawiały się problemy. Dzisiejsi 30-latkowie na nim się wychowali. Seriale miały na nas wpływ?
- Media mają na nas duży wpływ. Z jednej strony na przykład seriale są odzwierciedleniem tego, co dzieje się w społeczeństwie, z drugiej - tworzą rzeczywistość. Kiedy w „Na Wspólnej” pojawiła się postać pana opiekuna do dzieci, to agencje zaczęły zatrudniać mężczyzn, bo okazało się, że oni też mogą zajmować się dziećmi. W „Prawie Agaty” mamy też prawniczkę, która próbuje stworzyć relacje, z różnym skutkiem.
Seriale pokazują również, że życie w pojedynkę może być wspaniałe. „W seksie w wielkim mieście” Samantha wręcz nie chciała się wiązać, bo to oznaczałoby nudę w łóżku.
- Dla mnie „Seks w wielkim mieście” pozostanie głównym serialem, na którym wychowało się moje pokolenie. Oglądałam go na różnych etapach swojego życia, pierwszy raz jako dwudziestoparolatka, i to był dla mnie serial o ciekawym życiu w wielkim mieście, o jakim nam się marzyło. Potem, jak rozstałam się z moim partnerem, to utożsamiałam się z tymi singielkami o wiele bardziej niż wcześniej. Zauważałam takie same problemy, mimo że serial dotyczy innej rzeczywistości niż nasza polska.
W „Ally McBeal”, popularnym serialu o prawniczce, widzieliśmy historię kobiety, która pomimo zapracowania szuka właściwego mężczyzny, tyle że nie może go znaleźć. Za to ma pozycję, pieniądze, urodę oraz powodzenie. Nie jest ofiarą, ale zrealizowaną kobietą.
- Może nie patrzyłaś na nią jak na ofiarę, ale inne osoby, które oglądały ten serial mówiły: Boże, jaka ona jest biedna, nieszczęśliwa, niech ona sobie tego faceta w końcu znajdzie? Marzę o takim polskim serialu o dziewczynach, które są spełnionymi singielkami, a ich życie nie skupia się tylko na szukaniu męża. Oczywiście niech się bohaterki zakochują i odkochują, realizują w pracy, ale taki serial powinien też pokazać, że jak się nie jest w związku, to można być spełnionym.

Czy polscy single różnią się od kolegów z Zachodu?
- Mamy inne problemy. W Stanach single są bardziej dyskryminowani ze względów finansowych lub na rynku pracy. W Polsce ludzie żyjący w parach są postrzegani jako lepsi, dojrzalsi, bardziej zrównoważeni emocjonalnie od singli. Wielu singli mówi mi, że czują się dyskryminowani przez najbliższych, nie zawsze bezpośrednio. Idą na imprezę, a tam wszyscy mówią o dzieciach, rodzinie, i oni się w tym nie odnajdują. Szczególnie kobiety ulegają mocnej presji, bo matkami mogą zostać w określonym wieku i wiele osób uważa, że nie można być prawdziwą, spełnioną kobietą bez posiadania dziecka.
Nadal jesteśmy przywiązani do tradycyjnych wartości.
- Tak, i to dobrze, ale przez to często uważamy, że jeśli ktoś żyje w pojedynkę, to nie do końca jest z nim wszystko w porządku. I trudno Polakom zgodzić się na to, że ktoś sam o tym zadecydował. Nam się wydaje, że jak mamy samotną przyjaciółkę czy koleżankę albo mamę po rozwodzie, to jest nieszczęśliwa, ktoś musi się nią zająć, zatroszczyć, na pewno jest jej smutno, nie ma co robić z czasem wolnym, a na starość z pewnością będzie sama i nie da sobie rady. Dziewczyny trochę na siłę są swatane, umawiane na randki w ciemno. Przyjaciółki nie zapytają: Słuchaj, czy ty jesteś nieszczęśliwa? Nawet jak widzą przed sobą dziewczynę, która jest atrakcyjna, robi karierę zawodową, ma duże grono przyjaciół i ciekawe życie, to ciągle jest obarczona takim ubolewaniem oraz wiecznym życzeniem, żeby w końcu ktoś u jej boku się pojawił. Któraś mi powiedziała: Wydaje mi się, że jestem szczęśliwa, ale wszyscy mi mówią, że jestem nieszczęśliwa, więc może się mylę? W przypadku mężczyzn presja jest trochę mniejsza, bo oni mogą założyć rodzinę znaczenie później niż kobiety i zostać ojcami nawet po sześćdziesiątce.
Czyli gorzej z singielstwem radzą sobie kobiety?
- Mężczyźni też nie do końca czują się dobrze w sytuacjach, gdy jeden kolega się żeni, drugi się żeni, a ich mamy pytają o wnuki. Różnie sobie z tym radzą, powiedziałabym, że nawet częściej chcą mieć partnerkę na stałe, niż ma to miejsce w przypadku kobiet. Powoli zmienia się model tożsamości męskiej, mężczyźni zaczynają przyznawać się częściej do swoich prawdziwych potrzeb, okazywać słabości. Chcieliby mieć kobietę, do której mogą się przytulić, wypłakać, ponarzekać, nie chcą cały czas być twardzielami. Ich zdaniem problem z wielkomiejskimi singielkami polega na tym, że one są samodzielne, wszystko mają, więc do czego miałby im być potrzebny facet? No do miłości, ale sami mówią, że dzisiaj dziewczyny się zakochują, odkochują, wszystko jest bardzo niepewne.
A singielki boją się, że zostaną same?
- Niektóre się boją i chcą zrobić sobie dziecko za kilka lat, jeśli partner się nie pojawi. Mają nawet konkretne pomysły, jak to zrealizować: mogą zajść w ciążę podczas wakacyjnego romansu, korzystając z banku spermy albo dogadają się z samotnym kolegą, który też chce mieć dziecko. Nie myślą o tym, że dziecko jednak powinno w perspektywie mieć dwójkę rodziców. Rozmawiałam z dziewczynami, które miały takie pomysły, i tłumaczyłam: Kiedy dziecko dorośnie, może wybrać życie po drugiej stronie świata. Do nich to nie przemawiało, uważały, że dziecko będą mieć na zawsze, miało być substytutem partnera, który nigdy nie odejdzie.
Czy jednak single nie starają się wmówić sobie i innym, że wspaniale jest być samemu?
- Analizowałam artykuły poświęcone singlom w ciągu ostatnich dziesięciu lat i tam ten wizerunek singla nie zmienia się za bardzo; autorzy tekstów nie mówią, jakie to życie singla jest szczęśliwe, raczej jest ono pokazane jako nieszczęśliwe. Zresztą dużo osób, z którymi rozmawiałam, boi się o siebie, przyznaje: Ja martwię się, że jak wrócę do domu i mi się coś stanie, to nikt mnie nie znajdzie przez tydzień, bo rodzice są daleko, a sąsiedzi mogą nie usłyszeć wołania o pomoc. Albo: Jak będę chory, nie będzie mi miał kto podać kubka z herbatą. Oczywiście to jest na wyrost powiedziane, bo szczególnie kobiety mają sieć znajomych, z którymi utrzymują dobre relacje, więc znalazłaby się osoba, żeby podać im ten kubek herbaty, ale bardzo boją się starości, kojarzy im się ona na ogół ze skrajną samotnością i paradoksalnie ubóstwem, choć obecnie są osobami dobrze sytuowanymi.
W kolorowych magazynach samotne kobiety sukcesu zapewniają publicznie, że są spełnione, bo rodzina nigdy nie była ich celem, tylko właśnie kariera.
- Cieszę się z takich wypowiedzi, bo uważam, że każdy ma prawo mieć takie życie, jakie chce. Jeśli ktoś chce mieć piątkę dzieci, opiekować się tymi dziećmi i nie pracować zawodowo, to ma do tego prawo. Jeśli ktoś chce mieć piątkę dzieci i realizować się także zawodowo - też ma do tego prawo. Jeżeli ktoś nie chce mieć dzieci ani partnera, to nie powinien być poddawany negatywnej ocenie przez innych.
Sama byłam jakiś czas singielką i przyznam, że czułam się z tym dobrze. Skupiłam się na życiu zawodowym, rozwoju, ten czas sam na sam ze sobą dużo mnie nauczył. Dowiedziałam się, czego chcę w życiu, co jest dla mnie ważne. A przede wszystkim, że mogę na sobie polegać. Uważam, że każdy, kto chce stworzyć trwały, szczęśliwy związek, powinien przez jakiś czas pobyć sam - w ten sposób uczymy się tego, że potrafimy się o siebie zatroszczyć, poradzić sobie w codziennym życiu. I wtedy jak się z kimś wiążemy, to dlatego, że tego chcemy, a nie dlatego, że musimy, bo boimy się być sami.

Julita Czernecka. Adiunkt w Zakładzie Socjologii Płci i Ruchów Społecznych Uniwersytetu Łódzkiego. Autorka książki „Singles and the City” (2014), „Wielkomiejscy single ” (2011) oraz współautorka publikacji „Mama w pracy” (2009) i „Stereotypy a rzeczywistość” (2008). Wykładowca jedynego w Polsce seminarium poświęconego singlom prowadzonego przez PAN i Collegium Civitas. Ekspertka portalu Sympatia.pl
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

wtorek, 5 sierpnia 2014

Agata Bogusz: Twoje ciało może zrobić dużo więcej, niż ci się wydawało

Jest uczennicą 17- krotnego mistrza świata Umberto Pelizzariego. To on wypowiedział ważne dla niej zdanie, że nurek sprzętowy nurkuje, żeby oglądać świat pod wodą, a freediver po to, żeby zaglądać w głąb siebie. Czym kusi wielki błękit, opowiada nam Agata Bogusz.
Jacques Mayol, guru freedivingu, czyli nurkowania na wstrzymanym oddechu, w jednym z wywiadów powiedział: „Morze jest moją kochanką. Kocham się z nią, kiedy nurkuję”. Czym dla ciebie jest morze?
- Nigdy nie myślałam o tym w taki sposób, natomiast jest coś w tym stwierdzeniu, bo nurkując, nieważne, czy to jest jezioro czy morze, oddajesz się w pewien sposób tej wodzie, musicie stać się jednością, żebyś mogła czuć się w niej swobodnie. To jest też kwestia tego, aby sobie nie zrobić krzywdy, trzeba w jakiś sposób być z tym żywiołem blisko.
O samym freedivingu Mayol mówił, że jest o ciszy, która pochodzi z naszego wnętrza.
- Zgadzam się, zanurzając się pod wodę, wchodzisz w trochę inną rzeczywistość. O ile w naszych czasach jesteśmy przestymulowani ilością nie tylko informacji, ale w ogóle bodźców, które do nas docierają, to wchodząc pod wodę, nagle następuje odcięcie tych bodźców. Pojawia się cisza i przestrzeń dla ciebie. Nagle zaczynasz czuć i słyszeć siebie inaczej, intensywniej niż na co dzień, a sprawy, którymi twoja głowa zajmowała się na powierzchni, znikają, bo naprawdę musisz być tu i teraz, równocześnie rejestrować to, co dzieje się z tobą, i pilnować, żeby być maksymalnie rozluźnioną.


Gdzie morze jest najpiękniejsze?
- Jest takie wspaniałe zdanie, które powiedział znany instruktor Umberto Pelizzari, że nurek sprzętowy nurkuje, żeby oglądać świat pod wodą, a freediver po to, żeby zaglądać w głąb siebie. Wyróżniłabym dwa rodzaje nurkowań na zatrzymanym oddechu - takie, gdy nurkuję głęboko przy linie i głównie skupiam się na sobie, oraz rekreacyjne, gdy celem jest obejrzenie czegoś fajnego, poszukiwanie podwodnych „skarbów”. Jeśli chodzi o wraki, to najpiękniejsze miejsca widziałam w Egipcie, a najgłębsze przeżycia miałam w Sharm el-Sheikh przy nurkowaniach z mantami. To niesamowite ryby, są płaskie, mają długie ogony i gdy szybują w wielkim błękicie, wyglądają jak UFO. Zdarza się, że pływają między freediverami, bo są ciekawskie. Kiedyś jedna podpłynęła do chłopaka, którego akurat asekurowałam, spokojnie na siebie popatrzyli i odpłynęła. Lubię też Marsa Alam, tam jest zatoka żółwi, siedzą sobie na dnie morza i wyżerają trawkę. Można im dosłownie wleźć na głowę, a one i tak cię zignorują.
Zawsze lubiłaś morze?
- Urodziłam się w Łodzi, więc do morza miałam dosyć daleko, ale od dziecka spędzałam czas z rodzicami na basenie, a później, jak już to było możliwe, zaczęliśmy wyjeżdżać za granicę do Chorwacji czy do Grecji i główną atrakcją wszystkich wyjazdów było to, że mieliśmy płetwy, maski i nurkowaliśmy z tatą po muszelki. Z czasem wypływaliśmy coraz dalej, a mama stresowała się, że znikamy za horyzontem. Nurkowaliśmy na dziesięć i więcej metrów, więc to stało się dla mnie naturalne.
Słyszałaś już wtedy o freedivingu?
- Był już wtedy znany w Polsce, natomiast ja nic o nim nie wiedziałam. Takie świadome spotkanie z freedivingiem miałam w 2008 roku, jak pojechałam na miesiąc sama do Egiptu na nurkowanie sprzętowe. Po tygodniu zaczęło mi się nudzić, bo byłam tam już wiele razy, i na miejscu poznałam Marka, który zajmował się freedivingiem, a nie miał z kim trenować. On przekonywał mnie, że to jest super, że nie potrzeba sprzętu jak przy nurkowaniu z butlą, że jest się dużo bardziej swobodnym pod wodą. Ten rodzaj nurkowania jest naturalny i tak naprawdę jego historia sięga starożytności, bo ludzie w taki sposób kiedyś zdobywali pożywienie oraz wyławiali perły. Marek mówił mi, że wszystko powinno się odbywać bardzo delikatnie, a nie forsownie, i jeśli poczuję, że coś jest nie tak, jakieś wzrastające napięcie, to mam wrócić na powierzchnię. Samemu nie wolno tego robić, dlatego uczył mnie też partnerstwa w wodzie.

Partnerstwo w wodzie jest ważne?
- Bardzo ważne. Sam freediving nie jest niebezpieczny. To, co ludzie określają jako ekstremalne w tym sporcie, wiąże się z utratą przytomności. Jednak sama utrata przytomności nie jest niebezpieczna, bo ona tak naprawdę jest bezpiecznikiem, aby nie doszło do uszkodzenia mózgu, gdy spadnie ilość tlenu w naszej krwi. Nasza głowa przechodzi wtedy w tryb „stand-by”, podczas którego wszystkie funkcje życiowe są zachowane - serce cały czas bije, a krew krąży po całym organizmie. Po kilku sekundach nurek budzi się jak z przyjemnego snu. Niebezpieczeństwo pojawia się, jak stracisz przytomność i nikogo z tobą nie ma. Kto wtedy wyciągnie cię na powierzchnię? I tutaj partnerstwo jest niezbędne, parokrotnie musiałam ratować osoby, którym się to zdarzyło. Staramy się wynurzać przy granicach naszej wytrzymałości, natomiast one się przesuwają z dnia na dzień, czasami dochodzi jakiś dodatkowy stres czy fala na morzu, która osłabi twoje możliwości danego dnia, i może wtedy nastąpić utrata przytomności.
Od razu połknęłaś bakcyla?
- Nurkowanie bez sprzętu przychodziło mi bardzo łatwo, po prostu robiłam to intuicyjnie. Dla mnie to był wakacyjny fun, natomiast nie szukałam nikogo, z kim mogłabym to robić w Polsce, bo freediving kojarzył mi się tylko z morzem i z nurkowaniem na głębokość. Później, po moim kolejnym pobycie w Egipcie, zostałam namówiona przez znajomego na udział w zawodach basenowych. „Co tam się robi?” - zastanawiałam się. I okazało się, że istnieje coś takiego jak freediving na basenie, gdzie pływa się na odległość albo leży się na wodzie bez ruchu i wstrzymuje oddech na czas. „Nigdy nie byłam sportowcem, no ale dobra, mogę pojechać, zobaczyć, o co chodzi” - pomyślałam. Udało mi się znaleźć dwóch chłopaków w Łodzi, z którymi zaczęliśmy trenować na basenie, i miesiąc później pojechałam na zawody do Czech. Tam były zawodniczki bardziej doświadczone, ja wiedziałam tylko tyle, ile mi mój znajomy poopowiadał, a zajęłam drugie miejsce. To było dla mnie zaskoczenie, że jestem w czymś tak dobra. Później były zawody w Polsce, więc stwierdziłam, że skoro mam ten power, to tutaj też będę startowała.
Czy inaczej przeżywasz nurkowanie na zawodach i kiedy robisz to dla samej siebie?
- Dla mnie zawody były zdecydowanie dyskomfortem, ostatni raz startowałam w 2010 roku. Chcę poprawiać wyniki, żeby udowodnić sobie, że potrafię, a nie po to, żeby wygrać z konkurencją. Natomiast przy zawodach był bardzo duży stres, bo istniał cel, musiałam coś zaliczyć, i wtedy freediving tracił dla mnie sens, który miał, kiedy zaczynałam nurkować. Totalnie nie grało to z tym, co czułam.
Byłam raz na zawodach głębokościowych i mimo że jest to moja ulubiona dyscyplina, to nurkowania były dla mnie trudne. Na treningach wszystko szło gładko, a w czasie zawodów, chociaż zadeklarowałam bezpieczne głębokości, trochę mniejsze niż maksy, które wtedy osiągałam, to jednego nurkowania nie udało mi się zaliczyć i potem robiłam indywidualną próbę, żeby ten wynik oficjalnie uzyskać.

Koledzy nie namawiają cię do powrotu?
- Namawiali, ale już przestali. Na początku wydawało mi się, że skoro jestem rekordzistką Polski, to mam obowiązek, wobec nie wiem kogo tak naprawdę, startować. Czułam się winna, że tego nie robię. Potem zrozumiałam, że jak zacznę siłować się z wodą, znienawidzę ją i nie będę chciała do niej więcej wchodzić. Prestiż jest fajny z punktu widzenia marketingu szkoły freedivingu, którą założyłam, ale myślę, że ważniejsze jest pokazanie kursantom, że kocham to, co robię, i jest to szczere.
Jesteś też sędzią na zawodach freedivingu.
- Sędzią zostałam trzy lata temu i moje podejście do zawodów powoli się zmienia. Widzę, że świat się nie zawala, jak któremuś z zawodników start się nie powiedzie.
Skąd wiesz, który z nurków głębiej zanurkował?
- Zawodnicy na dzień przed startami deklarują głębokość, jaką chcą osiągnąć, może to być rekord narodowy, a są i tacy, którzy chcą zdobyć rekordy świata. Freediverzy zapisują głębokości na karteczkach, które wrzucane są do pudełka, i dopiero po zebraniu wszystkich deklaracji organizator ogłasza listę startową. Taka formuła sprzyja podejmowaniu decyzji o głębokości na podstawie własnych możliwości. Samo nurkowanie wygląda tak, że jest powieszona lina, na końcu tej liny jest tak zwany talerzyk, tam są przyczepione tagi. Talerzyk jest na głębokości, jaką zadeklarował dany nurek - on ma za zadanie dopłynąć do niego, zabrać tag i przynieść go z powrotem na powierzchnię. Niezależnie od dyscypliny, czy płyniesz na dół w płetwie, żabką, podciągasz się na linie, wygląda to tak samo.
Mayol w swojej biograficznej książce „Homo Delphinus” próbował dociec, jak odkryć delfina w każdym z nas. Czy już się tego nauczyłaś?
- Nie jestem delfinem i nie mam go w sobie. Ludzie są ludźmi, a to, co mamy wspólnego z delfinami, to odruch nurkowy. I można to nazwać naszym wewnętrznym delfinem, choć tak naprawdę jest to czysta fizjologia, mają go wszystkie ssaki, my również. Odruchem nurkowym są zmiany fizjologiczne, które zachodzą w organizmie człowieka w sytuacji, gdy wstrzymujemy oddech, znajdujemy się pod wodą i na nasze ciało działa coraz większe ciśnienie. Tych zmian nie kontrolujemy, wśród nich znajdują się zwężenie naczyń krwionośnych w kończynach, zwolnienie rytmu serca, zmniejszenie metabolizmu i konsumpcji tlenu. U ludzi odruch nurkowy jest dosyć słaby, natomiast poprzez treningi można go wzmacniać.

Ludzie wciąż biją rekordy w nurkowaniach głębinowych.
- Tak, jeszcze w latach 60. naukowcy wierzyli, że maksymalną granicą głębokości jest 50 metrów, a poniżej dojdzie do śmierci. Wtedy Maiorca, który konkurował z Mayolem, powiedział, że ma to gdzieś i zanurkuje głębiej, na 55 metrów. Oczywiście bez problemu przeżył tego nura. Kilkanaście lat później Mayol zanurkował na 100 metrów i nic mu się nie stało, a w międzyczasie naukowcy odkryli, że krew, która nam odpływa z kończyn w trakcie nurkowania, gromadzi się w obrębie klatki piersiowej i uniemożliwia jej zmiażdżenie, na skutek wzrastającego ciśnienia. Freediverzy wciąż osiągają niesamowite wyniki, jak 11 minut statycznego wstrzymywania oddechu czy też zanurzenia poniżej 100 metrów.
Jacques Mayol uważał, że zbliżenie między człowiekiem, morzem i delfinem rozumianym jako symbol wszystkich ssaków morskich pomoże nam obdarzyć większym szacunkiem wartości, które nasi morscy kuzyni cenią najbardziej - równowagę naszego wspólnego środowiska, wolność i radość życia.
- On taki ekolog był trochę... Wydaje mi się, że to kwestia wychowania i ja szanuję przyrodę od dziecka. Natomiast ciekawe było dla mnie moje ostatnie odkrycie z urlopu w Grecji, kiedy pierwszy raz poczułam relację, o której mówił Mayol. Wcześniej traktowałam morze przedmiotowo, uważałam, że jest to zbiornik, w którym się nurkuje. W Grecji pierwszy raz spróbowałam łowiectwa podwodnego i morze stało się dawcą pożywienia, żywą istotą, w której są inne istoty i można z niej czerpać, ale nie na takiej zasadzie, że bierzesz garściami, bo ci się należy, tylko z respektem, bierzesz tylko tyle, ile potrzebujesz.
Udało ci się coś złowić?
- Kolega dał mi do ręki kuszę, żebym poćwiczyła pozycje, ale pojawiły się ryby, włączył mi się instynkt, więc strzeliłam. Pierwszy strzał i od razu złowiłam rybę. W Grecji nazywają ją german i trochę mnie to ubawiło.

Co czujesz podczas nurkowania?
- Najważniejszy sygnał, jaki daje mi organizm podczas nurkowania, to wrażenie, że jest mi tu dobrze. Nawet jak jest to głębokie nurkowanie, to wyciszenie jest bardzo silne i następuje mocna integracja mojej głowy z ciałem. Jestem świadoma wszystkiego od stóp do czubka głowy nie tylko w aspekcie fizycznym, ale również psychologicznym. Czuję i rozumiem swoje myśli.
Czy w miarę zwiększania głębokości widzisz coś pod wodą?
- To zależy od miejsca. W Polsce pod wodą szybko robi się czarno i nic nie widać, płyniesz w czeluść, myśląc, że zaraz uderzysz się w głowę. W Egipcie, gdy schodzisz na dół, widzisz, że błękit wody zmienia swoją intensywność, ciemno robi się na głębokości stu metrów, ale nigdy tam nie byłam.
O czym myślisz, nurkując?
- Czasem o tym, co jest tu i teraz, że muszę rozluźnić się, wyrównać ciśnienie. Najprzyjemniejsze są takie nurkowania, gdy uda ci się utrzymać skupienie na danej chwili.
Mayol uważał strach za wroga i mówił: „Kiedy zejdziesz na dno i odwrócisz się w górę, czujesz wielką rękę natury, która stoi na twojej drodze. Wtedy właśnie dopada cię strach. Czy zdołam wrócić na powierzchnię? Strach jest wrogiem, bo pożera wielkie ilości tlenu”.
- Obserwuję moich kursantów i wiem, że ten strach jest, ale ja go nie odczuwam przy głębokości. Raczej strach, który mi towarzyszy przy nurkowaniu, to taki, że nie uda mi się dopłynąć do celu, że zawiedzie wyrównywanie ciśnienia i będę musiała wcześniej zawrócić, a nie ten, który dotyczy powrotu na powierzchnię. Nurkowania, które robiłam, nie były trudne fizycznie.
Po co chcesz zejść jeszcze głębiej?
- Daje mi to satysfakcję, lubię sobie stawiać wyzwania i do nich dążyć. Samo nurkowanie im głębsze, tym większej wymaga koncentracji i rozluźnienia oraz integracji z całą sobą. Wprowadzanie siebie w taki stan jest chyba trochę uzależniające.
Łatwo o postępy?
- Jak zaczynasz przygodę z freedivingiem, to bardzo szybko robisz postępy i osiągasz wyniki, o które byś siebie nie podejrzewała. Zauważasz, że twoje ciało może zrobić dużo więcej, niż ci się wydawało.
Czy umiejętność stawiania sobie celów pod wodą przekłada się na twoje codzienne życie?
- Największe korzyści, jakie przyniósł mi freediving, to nie wytrwałe dążenie do celów, bo nie miałam z tym wcześniej problemów, ale umiejętność rozumienia swoich potrzeb, odróżnienie ich od wymagań i presji zewnętrznych, wynikających z oczekiwań innych wobec ciebie lub też ze schematów funkcjonujących w społeczeństwie oraz w rodzinie. Nauczyłam się szczerego odpowiadania sobie na pytania: kim jestem, czego chcę i o czym marzę.

W jaki sposób możesz to osiągnąć?
- Myśli, które masz pod wodą, mówią ci, że nie możesz oddychać, dusisz się, a potem uczysz się z nimi polemizować, bo zaczynasz rozumieć, że nie jesteś swoimi myślami. A potem w coraz większym stopniu możesz je obserwować i kontrolować. One gdzieś tam są, ale to tak jak na przykład z ręką, ona nie jest mną, jest integralną częścią mnie i jest zależna ode mnie. Wiesz, że dasz radę dalej płynąć, więc się nie poddajesz. Tak samo jest z emocjami. W trakcie nurkowania możesz obserwować emocje, a myśli je uspokajają.
Miałam duże problemy ze stresem i przy nurkowaniu poczułam, jak to jest móc się rozluźnić. Małymi krokami umiejętność rozluźniania się przy nurkowaniu przekładała się na tę samą umiejętność w życiu codziennym. I przyszedł taki moment, że jak byłam w sytuacji stresowej i czułam, że moje ciało jest całkowicie spięte i źle reaguje, wystarczyła jedna myśl, że jestem na bojce, za chwilę zanurkuję, i totalnie puszczały wszystkie napięcia. Wtedy odkryłam, że jest to niesamowite narzędzie do pracy z ciałem na co dzień.
Zaczęłaś siebie bardziej obserwować?
- Tak, od freedivingu zaczęła się moja praca nad sobą. Zmienił mi się stosunek do własnego ciała, zrozumiałam, że jest całkiem fajnym tworem, o który to ja muszę zadbać, żeby jak najlepiej funkcjonować. Rzuciłam palenie, alkoholu praktycznie nie piję, a wcześniej sporo imprezowałam, nie jem świństw i zaczęłam uprawiać jogę oraz crossfit.
Zaczęłam przyglądać się pewnym moim zachowaniom. Na studiach nienawidziłam prezentacji publicznych, nie byłam w stanie stanąć przed grupą, głos mi drżał, nogi się trzęsły, pustka w głowie. Gdy zaczęłam uprawiać freediving, dostałam propozycję wystąpienia z prelekcją na targach nurkowych. Moja pierwsza reakcja była: Ja? Przed ludźmi? Ale potem pomyślałam, że skoro mogę nie oddychać przez pięć minut, gdzie w ogóle nie sądziłam, że jest taka możliwość, to może powinnam spróbować. I wystąpiłam na targach, było ciężko, pod koniec prezentacji wyglądało to tak, że mówiłam trzy słowa, odsuwałam mikrofon, bo miałam tak ściśnięte gardło, łapałam trzy oddechy i znowu rzucałam dwa słowa. Trzy dni to odchorowywałam, ale się udało. Za rok znowu wystąpiłam i było trochę lepiej, a za trzecim razem śmiałam się do mikrofonu. W międzyczasie zostałam instruktorem freedivingu, więc też miałam to wyzwanie stania przed grupą, prowadzenia zajęć, bycia liderem, i totalnie to przepracowałam.
Kultowy film „Wielki błękit” Bessona powstał na podstawie scenariusza Mayola. W ostatniej scenie Jacques nurkuje na dużą głębokość i sprawia wrażenie niezdecydowanego, czy chce wrócić do świata ludzi, czy pozostać tam na zawsze. Gdy nurkujesz, musisz jednak stawiać sobie limity.
- Uczysz się odpuszczać. Jesteś w stanie stwierdzić: dobrze, nie chcę płynąć dalej, ta głębokość mi dziś wystarczy. Tak samo jest w życiu.
 Agata Bogusz. Polska freediverka , uczennica 17- krotnego mistrza świata Umberto Pelizzariego. Ustanowiła rekordy Polski w czterech z ośmiu uznawanych przez Association Internationale pour le Developpement de l' Apnée ( AIDA ) konkurencji freedivingowych . Aktualnie jest posiadaczką rekordu w trzech kategoriach. Współorganizuje coroczne ogólnopolskie zloty freediverek i razem z Agnieszką Kalską prowadzi szkołę Bluego , gdzie uczy kursantów nurkowania na wstrzymanym oddechu.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl