sobota, 15 sierpnia 2015

Porucznik Sylwia Klimkiewicz: Na każdym kroku starano się udowodnić, że jestem za słaba na wojsko


Spotkałam się z wieloma krzywdzącymi opiniami, że kobiety idą do wojska, żeby znaleźć sobie męża. Pięć lat studiowałam na kierunku, na którym były tylko trzy panie, ale go tam nie znalazłam - mówi porucznik Sylwia Klimkiewicz, jedna z ciągle nielicznych kobiet w polskim wojsku. Nam opowiada m.in. o misji pokojowej w Kosowie, wystrzeliwaniu rakiet i kobiecym uporze, który sprawił, że dziś nosi mundur.
Ma pani trzech braci. Czy któryś z nich też wstąpił do wojska?
- Nie, tylko ja zostałam żołnierzem. Ostatnio mój chrześniak stwierdził, że też chce iść do wojska. Odwiedziłam go nawet w przedszkolu, bo koledzy nie wierzyli, że jego ciocia jest żołnierzem. Przyjechałam do nich w mundurze, z kilkoma gadżetami i miałam tam swoje pięć minut.
Ludzie dziwią się, słysząc, czym się pani zajmuje?
- Jestem filigranową osobą, mam niecałe 155 cm wzrostu i ważę 45 kg. Kiedy mówię nieznajomemu, że jestem żołnierzem, to widzę zaskoczenie na twarzy. Moi przyjaciele nie chcieli uwierzyć, że dostałam się do wojska. - Dziewczyno, po co tam idziesz? - pytali. Albo: - No jasne, za mundurem panny sznurem. - Tak, za mundurem, żebyście wiedzieli, ale nie za tymi chłopami, tylko za tym beretem z orłem - odpowiadałam.
Spotkałam się z wieloma krzywdzącymi opiniami, że kobiety idą do wojska, żeby znaleźć sobie męża. Pięć lat studiowałam na kierunku, na którym były tylko trzy panie, ale go tam nie znalazłam. Mój partner nie jest związany z armią, bo dwóch żołnierzy pod jednym dachem to według mnie niezbyt dobry pomysł. Ktoś musi ustąpić.
Kiedy podjęła pani decyzję o wstąpieniu do wojska?
- Kiedy kończyłam szkołę podstawową, oświadczyłam rodzicom, że pójdę do wojska. Stwierdzili, że tyle lat nauki przede mną, więc pewnie jeszcze się rozmyślę. Jednak wszystkie decyzje, jakie podejmowałam, zmierzały w tym kierunku.
Maturę zdawałam z matematyki i języka rosyjskiego, bo wiedziałam, że w szkole wojskowej potrzebna jest właśnie matematyka i język obcy. Potem złożyłam dokumenty na pięcioletnie studia do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu. Traf chciał, że tuż przed egzaminami Ministerstwo Obrony Narodowej odwołało nabór z powodu braku funduszy. Zaczęłam więc studiować automatykę i robotykę na Wydziale Mechanicznym Politechniki Białostockiej. Zdawałam sobie sprawę, że istnieje coś takiego jak dwunastomiesięczne studium oficerskie i z tytułem inżyniera łatwiej mi będzie się tam dostać. W wojsku potrzebują przecież inżynierów, którzy znają się na sprzęcie elektronicznym.

Jak przygotowywała się pani do egzaminów do studium?
- Chodziłam na intensywny kurs języka i trenowałam fizycznie pod okiem mojego taty. Przez krótki czas był żołnierzem, ale po wprowadzeniu stanu wojennego odszedł z wojska. Opowiadał o służbie, ale nigdy nie nakłaniał mnie, żebym poszła w jego ślady. To był mój pomysł. Tata biegał ze mną, ćwiczył, pomagał podnosić ciężary. Próbował mi pokazać, że życie w mundurze nie jest proste, i udzielił kilku cennych wskazówek. Mówił na przykład, żeby w niektórych sytuacjach bardziej myśleć głową niż sercem. Nie bez powodu w wojsku często używa się powiedzenia: „Jak ma się miękkie serce, to trzeba mieć twardą...”.
Na egzaminach były testy sprawnościowe, test z języka angielskiego i rozmowa kwalifikacyjna. Zapamiętałam je jako najbardziej stresujący moment w moim życiu, bo nigdy wcześniej nie położyłam tyle na szali. Udało mi się dostać do szkoły i to było spełnienie moich najskrytszych marzeń.
Ten zawód jest taki, jak sobie pani wymarzyła? Nie rozczarowała się pani?
- Dla mnie bycie żołnierzem to przede wszystkim służba ojczyźnie. Pójście do wojska to rodzaj podziękowania za to, że mogłam studiować to, co chciałam, że mam prawo głosu. Obydwoje rodzice starali się we mnie, mojej siostrze i braciach zaszczepić ducha patriotyzmu. Powtarzali, że powinniśmy cieszyć się z tego, że żyjemy w wolnym kraju, i należy za to dziękować naszym pradziadkom i dziadkom. Miałam szczęście poznać moją prababcię, która urodziła się jeszcze przed pierwszą wojną światową i nieraz wspominała straszne wojenne czasy. A ja bardzo ją podziwiałam za odwagę i poświęcenie. Stwierdziłam, że muszę docenić to, co daje mi kraj. Dlatego wstąpiłam do wojska.
Wojsko jest instytucją, która przygotowuje nas do wojny. Tu każdy dzień musi być spożytkowany tak, jakby był ostatnim, w którym panuje pokój. Jutro ktoś może do mnie zadzwonić z rozkazem stawienia się w jednostce, bo właśnie rozpoczęła się mobilizacja.

Wojsko zapewnia też przywileje.
- Tak. Ktoś może stwierdzić, że wszystko, co mówię, jest trochę na wyrost, bo patrząc na pracę w wojsku z innej strony, widać same korzyści: jest stała, dostaje się mieszkanie, dodatkowe dni wolne, dodatkowe pieniądze, wcześniejszą emeryturę. Jednak tak naprawdę wiąże się z nią mnóstwo wyrzeczeń, z których człowiek niezwiązany z wojskiem nie zdaje sobie sprawy: poligony, ćwiczenia, misje, egzaminy ze sprawności fizycznej... Poza tym mnie jako kobiecie jest ciężko ze względu na to, jak postrzegane są w wojsku kwestie płci. Uważa się, że kobieta nie powinna być żołnierzem, nie nadaje się do tej pracy, byłoby lepiej, gdyby pracowała w bardziej „damskim” zawodzie, np. jako nauczyciel. Mam takie odczucie, że przez 12 miesięcy w studium oficerskim musiałam bardziej niż panowie udowadniać, że nadaję się do służby. Kobiet było mało, więc rzucałyśmy się w oczy.
Największym problemem była dla pani właśnie rywalizacja o bycie na równi z mężczyznami?
- Trudne były różne sytuacje, także takie, które na pierwszy rzut oka cywilowi mogłyby wydać się banalne. Choćby brak trzewików desantowych w moim rozmiarze. Z tego powodu przysięgę wojskową po sześciotygodniowym przeszkoleniu miałam składać w sali tradycji, a nie na placu apelowym, razem z innymi żołnierzami. To oznaczałoby, że koledzy będą na mnie patrzeć jak na tę „inną”. W dodatku jeśli ktoś nosił obuwie miękkie, to wszyscy myśleli, że ma problem ze stopami albo próbuje się wykręcić. Na szczęście buty w porę się znalazły.
Jak każdego podchorążego nie ominęło mnie noszenie skrzynek z amunicją, setne układanie ubrań w kostkę czy zaścielenie łóżka bez żadnego zagięcia. Może teraz to brzmi zabawnie, ale wtedy kosztowało mnie wiele cierpliwości. A jeśli zrobiło się coś źle, to wszyscy musieli powtarzać zadanie.
Poza tym na każdym kroku starano się udowodnić, że jestem za słaba na wojsko. To były działania w sferze psychologicznej. Różne uwagi, przytyki, które tak naprawdę miały na celu wyrobienie we mnie silnego charakteru, wytrzymałości, odporności na stres, ból i przede wszystkim nauczenie mnie pokory. Im bardziej ktoś próbował mnie złamać, tym usilniej starałam się pokazać, że moje miejsce jest w wojsku. Przyszłam tu, żeby służyć, i byłam gotowa dać z siebie wszystko, choćbym miała paść na twarz. Bywało naprawdę trudno, ale dziś, z perspektywy czasu, wspominam ten okres jako jeden z najlepszych.
Po tak ciężkim szkoleniu mianowanie na stopień podporucznika na zakończenie studium oficerskiego musiało być szczególnie wzruszające...
- Promocja na pierwszy stopień oficerski odbyła się na rynku we Wrocławiu. Klęczałam i w pewnym momencie poczułam dotyk szabli na ramieniu. Po chwili usłyszałam, jak ktoś mówi: Pani porucznik Sylwia Klimkiewicz. Byłam z siebie dumna. Zgodnie z tradycją, podchodząc do promocji oficerskiej, miałam zakryte pagony z wyhaftowanymi dwiema gwiazdkami oznaczającymi stopień podporucznika. Kiedy wstąpiłam do szyku, podeszli do mnie rodzice i odsłonili mi pagony. Łzy zakręciły mi się w oczach, bo tak naprawdę dzięki ich wychowaniu tam stałam.

Gdzie wysłano panią po zaprzysiężeniu?
- Pierwszy przydział wojskowy otrzymałam do 15. Pułku Przeciwlotniczego w Gołdapi na stanowisko dowódca plutonu - dowódca obsługi wyrzutni rakiet. Po czterech latach awansowano mnie na stopień porucznika i rozpoczęłam służbę jako zastępca dowódcy baterii - dowódca stacji. Moimi podwładnymi byli żołnierze kontraktowi. Sami mężczyźni.
Jakie obowiązki ma dowódca plutonu?
- Odpowiada za wyszkolenie. Musiałam m.in. przekazać swoim żołnierzom wiedzę teoretyczną i praktyczną z budowy i eksploatacji sprzętu, pracy bojowej na sprzęcie, taktyki, terenoznawstwa itd. Niestety, w ciągu 12 miesięcy szkoła wojskowa nie była w stanie przygotować mnie do wszystkiego. Sama musiałam się wielu rzeczy nauczyć od innych żołnierzy, dokształcać się, czytając instrukcje i poradniki.
Żołnierze byli zaskoczeni, że ich dowódcą jest kobieta?
- Bardzo. Spotykali się już wcześniej z paniami w wojsku, ale nigdy nie dowodziła nimi kobieta. W dodatku sporo od nich niższa. Mnie z kolei było bardzo ciężko, bo to był mój pierwszy pluton. Dopiero sprawdzałam się w roli dowódcy i żołnierza. Dowódca innej baterii nauczył mnie, jak mam rozmawiać z mężczyznami, oraz uczulił, żebym nie brała do siebie wszystkiego, co mówią. To, co może być żartem dla nich, nie musi wydać się śmieszne kobiecie. Nie ma co się oszukiwać, dwóch mężczyzn tworzy lożę szyderców i trzeba umieć się przed tym obronić. Nie wolno schylać głowy. Należy wyrazić swoje zdanie i potrafić z taktem, ale dosadnie odpowiedzieć na zaczepkę. Szczególnie w wojsku.
A co takiego mówili?
- Na początku zdarzyło mi się słyszeć, że powinnam w domu siedzieć i dzieci rodzić. Innym razem ktoś powiedział: Pani porucznik pewnie zmęczona, to może by już sobie poszła i odpoczęła. Mnie takie uwagi motywowały do jeszcze cięższej pracy. Ponieważ lubię biegać, żołnierze musieli biegać razem ze mną podczas zajęć z wychowania fizycznego. Czułam satysfakcję, że to oni wtedy marudzili, a nie ja.

Musiała pani na ich szacunek zasłużyć?
- Zawsze wychodziłam z założenia, że na szacunek trzeba sobie ciężko zapracować. Żeby zdobyć szacunek żołnierzy, musiałam im pokazać, że mogą na mnie liczyć, na swojego dowódcę. Podczas naszej pierwszej zbiórki powiedziałam, że wymagam od siebie tego samego, co od nich. I chciałabym, żeby nasza współpraca dobrze funkcjonowała. A jeżeli zaczną mi rzucać kłody pod nogi, to muszą liczyć się z tym, że nie będę pobłażliwa tylko dlatego, że jestem kobietą.
Kiedy przychodził czas ćwiczeń czy obsługiwania sprzętu, nie migałam się od pracy. Nie byłam tylko nadzorcą. Przebierałam się w mundur czołgisty, czyściłam sprzęt w garażu ramię w ramię ze swoimi żołnierzami. Zdali sobie sprawę z tego, że mogą na mnie polegać w każdej sytuacji i nie boję się pobrudzić rąk.
Zbliżały nas przede wszystkim poligony. Wiadomo, że w koszarach jest się od 7.00 do 15.30, a potem wszyscy wracają do swoich rodzin, do własnych spraw. Na poligonie byliśmy przez miesiąc lub dwa skazani na siebie przez całą dobę. Zdarzało się, że znajdowaliśmy czas na rozmowę. Poruszaliśmy wtedy nie tylko tematy związane ze służbą, ale również te prywatne. Po dwóch latach miałam już nawet sytuacje, że moi żołnierze przychodzili do mnie, żeby pokazać zdjęcia dzieci i zapytać, co kupić żonie czy dziewczynie na urodziny.
Mówili pani też komplementy?
- Czasami zażartowali: - O, pani porucznik zmieniła kolor włosów. Nieraz ja ich komplementowałam: - Chłopaki pościnali włosy, bo pewnie na jakieś randki idą.Natomiast nie zostały przekroczone granice przełożony - podwładny. Żartowaliśmy w taki sposób, żeby nikogo nie urazić.
Jakie obowiązki miała pani na poligonie?
- Jako dowódca plutonu odpowiadałam przede wszystkim za zgranie obsług wyrzutni w drużynie i plutonie. Poligony były czasem intensywnej nauki. Bez względu na warunki atmosferyczne ćwiczyliśmy załadunki i rozładunki wyrzutni rakietami, przestawianie sprzętu z położenia marszowego w bojowe i odwrotnie, działanie w składzie baterii, zajmowanie stanowisk startowych. Wszystkie czynności były sprawdzane przez dowódcę baterii, który oceniał, jak pluton wywiązał się z postawionych zadań.
Miała pani okazję wystrzelić rakietę?
- Strzelania rakietowe w pułkach przeciwlotniczych wypadają raz na trzy lata. Podsumowujące szkolenie odbywa się na poligonie w Ustce. To bardzo stresujące wydarzenie dla całego plutonu, wymaga długich przygotowań. Sama nie miałam okazji wystrzelić rakiety. Komenda do startu rakiety z wyrzutni, na której byłam dowódcą, „przychodzi” ze stacji radiolokacyjnej i to właśnie dowódca tej stacji fizycznie wciska „guzik”. Po doprowadzeniu komendy rakieta schodzi z prowadnic wyrzutni. Jednym z zadań dowódcy wyrzutni jest wyciągnięcie zawleczki. Momentowi zejścia rakiety towarzyszy chmura ognia i pyłu - to wiem z opisów żołnierzy, którzy obserwowali strzelanie.
Dlaczego zdecydowała się pani na wyjazd na misję pokojową do Kosowa?
- Zawsze chciałam pojechać na misję i sprawdzić, jak pracuje się w środowisku NATO-wskim. Poza tym to była misja pokojowa, więc tak bardzo się nie stresowałam. Gdybym miała jechać do Afganistanu, pewnie by mnie to kosztowało więcej nerwów. Chciałam też przekonać się, czy podołam psychicznie, bo na misji praktycznie przez pół roku jest się odizolowanym od wszystkiego.
W Kosowie trafiłam do komórki wielonarodowej, w której moim przełożonym był żołnierz z USA. Tam przekonałam się, że wojska sojusznicze mają dobre zdanie o polskich żołnierzach. Uważa się, że reprezentujemy wysoki poziom wyszkolenia, ceni się nas za fachowość i rzetelne wykonywanie zadań.
Co robiła pani na misji?
- Odpowiadałam za planowanie i terminową realizację ćwiczeń wojsk wchodzących w skład Wielonarodowej Grupy Bojowej Wschód. Zajmowałam się również pisaniem rozkazów do przemieszczenia wojsk oraz uczestniczyłam w spotkaniach z przedstawicielami armii serbskiej oraz kosowskiej. Organizowaliśmy też różne wydarzenia, na przykład mecz piłki nożnej między żołnierzami NATO-wskimi a żołnierzami kosowskimi. Były biegi czy uroczyste apele z defiladą wojska. Za bramę jednostki wyjeżdżaliśmy z bronią i amunicją, ale w Kosowie nie było sytuacji zagrożenia naszego życia. Raczej musieliśmy uważać na kolizje. Mieszkańcy upodobali sobie stłuczki z pojazdami wojskowymi, aby uzyskać wysokie odszkodowanie.
Zauważyła pani wyraźne różnice pomiędzy armią polską i innymi armiami NATO-wskimi?
- Żołnierz armii amerykańskiej jest postrzegany jako bohater narodowy. Do mojego przełożonego przychodziły paczki z przedszkola w Stanach z cukierkami, golarkami, kapciami itp. W środku znajdowały się także odręcznie rysowane przez przedszkolaków laurki z napisem: „Jesteś moim bohaterem”, „Wróć szczęśliwie do domu”. Powiem szczerze, że mnie to wzruszyło, a w USA jest to całkiem naturalne. Choć w Kosowie żołnierze amerykańscy nie walczą przecież w obronie ojczyzny, to szerzą pokój na Ziemi i dlatego są postrzegani jako bohaterowie. Byłam w pewnym sensie o to zazdrosna, bo u nas brakuje takiego podejścia. Jeśli polski żołnierz mówi, że jedzie na misję, to zaraz słyszy: „Jedzie, bo chce zarobić”. Nie ma się co oszukiwać - na misji korzysta się z przywilejów takich jak dodatkowa wypłata, ale porównując zarobki żołnierzy ze Stanów, Niemiec czy nawet z Turcji, to my naprawdę jesteśmy na szarym końcu. Pieniądze to nie jest priorytet.

Ile kobiet służyło na misji?
- Z mojego kontyngentu pojechało 220 osób, w tym sześć kobiet żołnierzy. Dla porównania - wśród Amerykanów stanowiły aż 1/3. Było ich mnóstwo, więc jak się przychodziło do ich kontyngentu, to nie robiło to na nikim wrażenia. Z kolei Turcy, Marokańczycy czy Ukraińcy byli zaskoczeni obecnością płci przeciwnej, bo u nich kobiety raczej do armii nie wstępują. Dlatego też ciężko było od nich coś wyegzekwować. Niektórzy nie słuchali, co się do nich mówi. Czasami musiałam wysłać do nich maila przypominającego z wykrzyknikami.
Kobiety w armii mają jakieś udogodnienia? Na przykład w kwestii stroju?
- Dowódca kompanii jeszcze w szkole wpoił mi punkt z Regulaminu Ogólnego Sił Zbrojnych, w którym mowa jest o wyglądzie żołnierza. Powtarzał, że kobieta żołnierz nie nosi kolczyków, jaskrawych gumek do włosów, włosy ma upięte tak, by nie dotykały munduru. Poza tym nie może mieć wyraźnego makijażu, jaskrawo umalowanych paznokci. Jedyną dopuszczalną biżuterią jest pierścionek zaręczynowy, obrączka albo sygnet. Żołnierz nie ma prawa rozpraszać i rzucać się w oczy.
Na co dzień ubieram się w mundur polowy - spodnie moro, koszulka khaki, bluza i buty wojskowe. Do tego zielony beret. Kiedy mam na sobie mundur, zmienia się mój ton głosu, staję wyprostowana i jestem bardziej pewna siebie. Znajomi śmieją się, że takiej mnie nie znają.
Tego chyba wymaga przebywanie w męskim świecie.
- Tak. I dotyczy to nie tylko wojska. Jeśli kobieta zajmuje stanowisko w miejscu, w którym mężczyzn jest ponad 80 procent, to musi dostosować się do sytuacji. Nie chodzi o to, żebym upodobniła się do mężczyzny, absolutnie nie. Urodziłam się kobietą i w każdej sytuacji powinnam nią być. Nie chodzi też o to, żeby stać i płakać, ale nie mogę robić z siebie terminatora, którym nigdy nie będę. Nie zacznę przeklinać, lecz jeśli trzeba odpowiedzieć twardo, to nie mogę bać się mieć własnego zdania. Nie wolno mi jednak zapomnieć, że w wojsku jest hierarchia i trzeba znać swoje miejsce w szyku.
Panowie często przeklinają?
- Śmieją się, że jak my, kobiety, przyszłyśmy do wojska, to zaczęli mniej przeklinać.
Słyszałam, że kością niezgody między kobietami i mężczyznami w wojsku są różne normy fizyczne w czasie egzaminów sprawnościowych. Być może nie jesteśmy tak samo silne fizycznie, ale moim zdaniem kobiety są lepiej zorganizowane, co chyba przydaje się w wojsku?
- Jesteśmy przede wszystkim twarde, bardziej wytrzymałe na ból niż mężczyźni. Wśród nich zdarzają się tacy, którzy mdleją na widok krwi. Potrafimy walczyć o przetrwanie. Kiedyś kobiety nie mogły służyć w wojsku, a gdy mężczyźni ginęli na wojnie, to na ich barki spadała opieka nad rodziną. Myślę, że dzięki tej sile bardzo dużo wnosimy do armii. Jesteśmy wytrwałe, zawzięte, walczymy o swoje. To typowe cechy charakteru kobiet.
Nie jestem zwolenniczką taryfy ulgowej podczas ćwiczeń fizycznych, bo gdybym była mężczyzną, to chciałabym, żeby kobieta wyciągnęła mnie z pola walki. W końcu na polu walki nie jest kobietą, tylko żołnierzem. Jednak biologia tak nas uwarunkowała, że pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Musimy mierzyć siły na zamiary. Zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę komandosem, bo - nie ma się co oszukiwać - fizycznie temu nie podołam. Skoro nie mogę być komandosem, to chcę być jak najlepszym żołnierzem.

Porucznik Sylwia Klimkiewicz. Ukończyła automatykę i robotykę na Politechnice Białostockiej, następnie Roczne Studium Oficerskie w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu - specjalność przeciwlotnik. Od października 2010 do marca 2015 służyła w 15. Gołdapskim Pułku Przeciwlotniczym na stanowisku dowódca plutonu - dowódca obsługi oraz zastępca dowódcy baterii - dowódca stacji. Od marca 2015 roku przeniesiona na stanowisko młodszego oficera w sekcji prasowej w Dowództwie 16. Dywizji Zmechanizowanej. Pasjonatka piłki ręcznej oraz tańców klasycznych.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

sobota, 1 sierpnia 2015

Lila Tretikow, dyrektor wykonawcza Fundacji Wikipedia: Polska edycja Wikipedii jest jedną z największych na świecie


Bardzo wzruszyła mnie sytuacja, kiedy student wysłał do nas trzy dolary i napisał w liście: "Nie jestem w stanie dać wam więcej, ale kocham was, bo to, co robicie, jest niezwykle ważne dla mojej edukacji" - mówi Lila Tretikow, dyrektor wykonawcza Fundacji Wikimedia. W ubiegłym roku magazyn "Forbes" przyznał jej 99. miejsce na liście najbardziej wpływowych kobiet świata. Co zapewniło jej sukces? Dlaczego uważa, że pieniądze nie są najważniejsze? I jak według niej będzie się zmieniała Wikipedia?
Korzystasz z Wikipedii na co dzień?
- Żartujesz? Oczywiście, że tak! Czasem sprawdzam proste informacje albo staram się zgłębić jakieś zagadnienie. Jeśli gdzieś jadę, to z pomocą Wikipedii uczę się historii różnych miejsc i lepiej poznaję kulturę odwiedzanych państw.
Kiedy byłaś dzieckiem, wyobrażałaś sobie, że coś takiego jak Wikipedia może powstać?
- Nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że każdy będzie mieć dostęp do darmowej wiedzy i informacji na wysokim poziomie. Wychowywano mnie na książkach historycznych, które były pisane przez Komunistyczną Partię Związku Radzieckiego. Świetnie, że taki projekt istnieje.

Jesteś dyrektorką wykonawczą Fundacji Wikimedia od ponad roku. Czym się zajmujecie?
- Wikipedia to cała społeczność. Powstaje w 290 językach i jest dostępna w wielu krajach. Mamy ponad pół miliarda odsłon miesięcznie i ponad 80 tys. aktywnych edytorów na całym świecie. Wikipedia cały czas się rozrasta, powstają nowe projekty siostrzane. Fundacja Wikimedia istnieje od 2003 roku i naszą rolą jest wspieranie tych projektów. Zarządzamy serwerami internetowymi, rozbudowujemy oprogramowanie i opiekujemy się m.in. Wikipedią, Wikisłownikiem, Wikicytatami czy Wikipodróżami. Jesteśmy w stałym kontakcie z lokalnymi organizacjami, stowarzyszeniami i wolontariuszami, którzy nam pomagają.
Większość środków na działalność fundacji otrzymujemy od użytkowników Wikipedii. Czasem na stronie pojawia się baner z prośbą o pieniężne wsparcie. Na nasze konto wpływają miliony dolarów z całego świata. Najczęściej ludzie wpłacają po 15 dolarów. Ale zdarzają się i mniejsze kwoty. Bardzo wzruszyła mnie sytuacja, kiedy student wysyłał do nas trzy dolary i napisał w liście: „Nie jestem w stanie dać wam więcej, ale kocham was, bo to, co robicie, jest niezwykle ważne dla mojej edukacji”. Dzięki tym darowiznom możemy działać i rozwijać się.
Ile osób zatrudniacie?
- W naszej fundacji jest zatrudnionych około 200 osób. Lokalne stowarzyszenia, które mają w nazwie Wikimedia, nie są naszymi oddziałami. One działają niezależnie, współpracujemy z nimi. Również te stowarzyszenia mogą zatrudniać ludzi, np. niemiecki oddział ma około 60 pracowników, Wikimedia Polska zatrudnia chyba dwie osoby...
Stowarzyszenia lokalne mogą się starać o granty na różne projekty od nas, jak również prosić inne instytucje w swoim kraju o dofinansowanie. Poza tym członkowie organizacji czasem płacą składkę członkowską.
Żyjemy w czasach, w których pogoń za pieniądzem wysuwa się na pierwszy plan, a tymczasem przyznajesz, że wiele osób w Polsce poświęca swój czas na edytowanie stron, nie oczekując niczego w zamian.
- Myślę, że tak naprawdę ludzie nie wierzą, że pieniądze są najważniejsze. Pieniądze są ważne, żeby nakarmić rodzinę i mieć dach nad głową, ale każdy z nas chce czegoś więcej i być kimś więcej, niż jest.
Przez ostatni rok dużo podróżowałam. Odwiedziłam naszych partnerów m.in. w Arabii Saudyjskiej, Izraelu, Niemczech oraz Polsce. Słuchałam członków naszej społeczności i uczyłam się, co jest dla nich ważne. Zdałam sobie sprawę, że nasze potrzeby i oczekiwania są różne, ale łączy nas to, że chcemy szukać i dzielić się wiedzą.
Zastanawiałam się, co jeszcze sprawiło, że cały czas rośniemy w siłę, i odniosłam się do własnych doświadczeń. Wychowałam się w Moskwie, ale wakacje spędzałam na przedmieściach miasta. Obserwowałam jabłonie, słońce, wodę i zobaczyłam, że razem tworzą pewną niepowtarzalną całość. Poza tym coś nam dają. Dzięki temu doszłam do wniosku, że dawać coś z siebie drugiemu człowiekowi jest niezwykłym doświadczeniem.
W San Francisco, gdzie mieści się nasza fundacja, mamy wiele winnic. W pierwszych latach winorośl zaczyna owocować. Z czasem krzaki uginają się pod ciężarem winogron. Podobnie jest z Wikipedią. Jest ona takim ogrodem, który rodzi wiedzę - kiedy się połączyliśmy, zakwitliśmy. W pierwszym roku naszego istnienia powstało ponad 20 tys. artykułów i stało się to nie tylko dlatego, że jesteśmy internetową encyklopedią i udostępniamy informacje za darmo. Wikipedia odniosła sukces, bo jesteśmy na wszystkich otwarci. Ludzie, którzy tworzą Wikipedię, budują wspólnotę. Dzięki temu, co robią, pozostawią coś po sobie kolejnym pokoleniom.
Polacy chętnie korzystają z Wikipedii?
- Tak, w polskojęzycznej Wikipedii jest ponad milion artykułów i jest to jedna z największych edycji na świecie. Polacy są też jedną z najbardziej aktywnych społeczności. Myślę, że to dlatego, że jesteście jednym z najlepiej wykształconych narodów w Europie.

Wikipedię tworzą edytorzy, którzy sami się do was zgłosili i mogą przez przypadek napisać nieprawdę. W jaki sposób kontrolujecie zawartość Wikipedii?
- To jest bardzo interesujące, bo Wikipedia świetnie sobie radzi z zarządzaniem zawartością. Jest redagowana przez ludzi, którzy najprawdopodobniej uczą się swojej pracy, patrząc na inne podobne artykuły, które traktują jako przykład. Większości z nich zależy na tym, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Jeśli ktoś zrobi błąd, to najczęściej użytkownik z uprawnieniami redaktora ten błąd koryguje.
Nie wszędzie wolno otwarcie o wszystkim informować. Niektóre kraje, np. Chiny, kilkakrotnie blokowały Wikipedię. W 2005 roku władze zablokowały wszystkie edycje Wikipedii, rok później je odblokowały (z wyjątkiem edycji w języku chińskim), lecz nie można było wyszukać niewygodnych dla rządu chińskiego haseł. Po siedmiu dniach chińska cenzura ponownie zablokowała wszystkie edycje Wikipedii. I tak w kółko. Co robicie w takich wypadkach?
- Uważamy, że podstawowym prawem człowieka jest dostęp do informacji. Robimy co w naszej mocy, żeby nie można było blokować Wikipedii oraz wyników wyszukiwania, ale niestety w niektórych krajach ma to miejsce. Próbujemy rozmawiać na ten temat z przedstawicielami tych krajów, a w lipcu wprowadziliśmy nowe rozwiązania informatyczne, dzięki którym trudniej jest zablokować strony w Wikipedii. 
Bardzo ciężko jest określić, jaki wpływ Wikipedia wywiera na ludzi żyjących w tych krajach. Mam jednak nadzieję, że dajemy im siłę, żeby uczestniczyli z nami w tym projekcie, mieli odwagę zabrać głos i opisywali rzeczywistość poprzez to, co usłyszeli i widzieli.
Czasem dostajecie prośby od różnych instytucji o udostępnienie danych waszych edytorów i użytkowników. Czy chronicie ich prywatność?
- Tak, to jest bardzo ważne, zwłaszcza jeśli mówimy o krajach, które utrudniają dostęp do Wikipedii, chociaż dotyczy to też cywilizacji zachodnich. Ktoś mógłby nie czuć się komfortowo, pisząc na jakiś temat, zwłaszcza kontrowersyjny, gdyby wiedział, że może zostać zidentyfikowany.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy otrzymaliśmy 23 prośby o udostępnienie informacji na czyjś temat i wszystkie zostały rozpatrzone negatywnie. Można o tym też przeczytać w naszym raporcie przejrzystości. W ten sposób bronimy prawa do wolności wypowiedzi i zrzeszania się.
Co w tej pracy jest dla ciebie największym wyzwaniem?
- Wydaje mi się, że musimy być jeszcze bardziej kreatywni, żeby sprostać oczekiwaniom młodych ludzi korzystających z internetu oraz tych osób, które do tej pory nie miały do niego dostępu. W 2001 roku ludzie inaczej korzystali z technologii i nie mieli wobec nas tylu wymagań, co użytkownicy w 2015. Poza tym nasza praca jest misją. Zależy nam na tym, żeby ludzie byli zaangażowani, dzielili się swoją wiedzą, a nie tylko otwierali się na nią.

Jakie zmiany zauważyliście w oczekiwaniach użytkowników w ostatnich latach?
- Przede wszystkim otoczenie i technologia się zmieniają. Kiedy patrzysz na dzieci, to widzisz, że rosną ze smartfonem w ręku. Dzieci mają zupełnie inne podejście do technologii - to jest część tego, kim są, jakby komórka czy komputer były przedłużeniem ich ciała. Opanowanie nowych sprzętów oraz zrozumienie ich funkcji jest dla nich bardzo proste. Ich wymagania w stosunku do technologii są dziś dużo większe, bo się na niej znają. Obserwujemy najmłodsze pokolenia i wiemy, że musimy sprawić, żeby technologia była jeszcze łatwiejsza w zastosowaniu i aby można było w prosty sposób nawiązać kontakt online. Nasze zmiany będą szły właśnie w tym kierunku.
W wypadku naszego projektu wiedza jest bardzo ważna, ale również społeczność i to, żeby wszyscy wzajemnie się szanowali, mówili o faktach, korzystali ze źródeł i byli w stanie tych faktów bronić. Tak naprawdę jesteśmy jedyną tego typu stroną na świecie. Nie chodzi nam tylko o przekazywanie wiedzy innym, ale przede wszystkim o współpracę. Dlatego musimy zaadaptować się do zmian, ale jednocześnie nie zapominać o tym, co jest istotą tego, co robimy.
W jaki sposób chcecie dopasować technologię do oczekiwań pokolenia wychowanego na smartfonach?
- Już teraz otwieramy się na ten nowy świat technologii i pozwalamy ludziom brać w tym udział na wiele sposobów. Ty czy ja możemy pisać artykuły, nagrać wideo i przesłać na nasz serwer, zmienić statystyki na naszych stronach. Mamy też taki projekt jak GLAM, który skierowany jest do galerii,  bibliotek, archiwów i muzeów. Ludzie związani z Wikipedią na całym świecie zachęcają te instytucje, żeby nieodpłatnie udostępniały zgromadzone u siebie informacje. Na przykład w Meksyku współpracujemy z Muzeum Soumaya, które jest największym prywatnym muzeum na świecie. Muzeum przesłało nam pliki ze zdjęciami swojej kolekcji. Oznacza to, że ktoś w Polsce może dowiedzieć się czegoś na temat meksykańskiej sztuki i kultury, chociaż nigdy nie był w Meksyku.
Jest to korzystne dla placówek kultury, Wikipedii, a przede wszystkim dla społeczeństwa. Wszystko to jest możliwe dzięki wolontariuszom i organizacjom wspomagającym nas na całym świecie.
Lokalne stowarzyszenia Wikimedii prześcigają się w pomysłach, żeby zachęcić ludzi do korzystania z Wikipedii i edytowania jej. W Stanach Zjednoczonych w czasie Miesiąca Historii Afroamerykanów zaproszono przedstawicieli ciemnoskórej społeczności do bibliotek, żeby poświęcili trochę czasu na edytowanie haseł dotyczących jej historii. W bułgarskim zoo na tabliczkach powieszonych na klatkach ze zwierzętami widnieją fotokody - po zeskanowaniu ich smartfonem zostaje się przekierowanym na stronę Wikipedii, gdzie można dowiedzieć się czegoś więcej o danym gatunku zwierząt. A we Francji na stronie crowdfundingowej sprzedawano sery, a zebrane pieniądze przeznaczono na zrobienie zdjęć serom i uzupełnienie informacji o serach w Wikipedii.
- To jest niesamowite, co dzieje się w różnych krajach na świecie. W Izraelu nasi partnerzy instruują nauczycieli, w jaki sposób mogą używać Wikipedii w czasie lekcji, a w jednej ze szkół dzieci uczyły się edytować teksty. Spotkałam się z tymi uczniami i widziałam, jak bardzo są z siebie dumni. Cieszę się, że chcieli poświęcić swój czas na napisanie artykułu, zamiast grać w gry komputerowe.
Izrael to nie jest jedyne miejsce, gdzie uczono korzystania z Wikipedii w szkołach. Rozmawiałam zresztą na ten temat z przedstawicielami Ministerstwa Edukacji w Polsce, bo chcielibyśmy nawiązać bliższe relacje z placówkami edukacyjnymi w waszym kraju.
W czasie Wikimanii, światowej konferencji dla ludzi związanych z Wikipedią, wspomniałaś, że pracujecie nad ulepszaniem aplikacji Wikipedii na telefony komórkowe.
- Mamy już aplikację Wikipedii na Androida, cały czas ją udoskonalamy. To wspaniała rzecz - jeśli jej nie masz, to pobierz ją sobie koniecznie na komórkę. Oczywiście jest za darmo. Dzięki niej możesz np. dowiedzieć się, gdzie jesteś, i zobaczyć, jakie inne interesujące miejsca znajdują się w pobliżu ciebie. Aplikacja pozwoli ci również na szybkie udostępnienie informacji lub zdjęć na Wikipedii przy użyciu telefonu.
Mówisz o rosnących oczekiwaniach młodzieży, a tymczasem na świecie wciąż jest wiele miejsc, w których brakuje dostępu do internetu. Czy staracie się dotrzeć do ludzi, którzy w nich żyją?
- Tym najczęściej zajmują się zaprzyjaźnione organizacje i lokalne stowarzyszenia. Jedna z organizacji wspierających prawa człowieka wysłała balonami do Korei Północnej m.in. nasze DVD. Mamy też program Wikipedii, który nazwaliśmy Wikipedia Zero, w którym chodzi o to, aby operatorzy komórkowi pozwolili ludziom mieszkającym w biednych rejonach wchodzić na strony Wikipedii bez ponoszenia żadnych kosztów. Współpracują z nami operatorzy z 59 krajów i dzięki temu może się z nami łączyć za darmo ponad 400 mln ludzi na świecie. Być może nie budujemy w tych miejscach biurowców Wikipedii, ale chcemy, żeby technologia i wiedza przyszła do ludzi, nawet jeśli mieszkają w afrykańskiej wiosce.

Lila Tretikow. Urodziła się w Rosji w 1978 roku. W wieku 16 lat wyemigrowała z Moskwy do Stanów Zjednoczonych, gdzie skończyła informatykę i sztukę na University of California. W 1999 roku została zatrudniona jako inżynier w Sun Microsystems, gdzie pracowała nad oprogramowaniem Java. Krótko po tym założyła firmę GrokDigital i uzyskała kilka patentów na oprogramowanie. Objęła też funkcję dyrektora działu informatyki i wiceprezesa ds. technicznych w SugarCRM. W 2014 roku została wybrana na dyrektora wykonawczego Wikipedii. Do jej obowiązków należy określenie strategii, kierowanie działaniami i personelem Wikimedia Foundation.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

niedziela, 31 maja 2015

Esteban Volkov, wnuk Lwa Trockiego: Jestem jedynym żyjącym świadkiem śmierci mojego dziadka

Esteban Volkov, wnuk Lwa Trockiego, ma 89 lat, i jako jedyny w rodzinie dożył sędziwego wieku. Jego dziadek był jednym z przywódców rewolucji październikowej, jednak on stanowczo odcina się od Rosji: "Mam kontakt z niektórymi Rosjanami, ale nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do mojej byłej ojczyzny. Moim krajem jest Meksyk, bardzo mi tutaj dobrze. Zresztą dzisiaj nie byłbym Rosjaninem, tylko Ukraińcem".

Kiedy był pan po raz ostatni w Rosji?


- W Rosji byłem za czasów Gorbaczowa, ale tylko przez pięć dni. Pojechałem tam, żeby zobaczyć się z moją przyrodnią siostrą. Od dziecka nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu i nie wiedziałem, że żyje. Znajomy historyk z Francji poznał ją w Moskwie i od razu do mnie zadzwonił z pytaniem, czy chcę się z nią spotkać. Chorowała na raka, jej stan był poważny. Brała już morfinę na uśmierzenie bólu. Nie miałem czasu do stracenia. Postarałem się o wizę w ambasadzie rosyjskiej i poleciałem do niej w odwiedziny. Jedynym problemem było to, że nie mówię po rosyjsku, a ona nie znała języków, którymi ja się posługuję, czyli angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego. Na szczęście moi przyjaciele zostali naszymi tłumaczami i mogliśmy się porozumieć. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że została deportowana do Irkucka, położonego na Syberii, gdzie mieszkała przez wiele lat.
Nadal śledzi pan to, co dzieje się w Rosji?
- Tak. Czytam gazety, szukam informacji w internecie i oglądam telewizję. Kiedy byłem tam po raz ostatni, dało się wyczuć atmosferę strachu i inwigilacji. Potem stało się tak, jak przewidział mój dziadek - po okresie biurokratycznego reżimu Stalina nastał kapitalizm. Jednak Putin mówi tym samym językiem, co Stalin, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się teraz na Ukrainie. Jest przeciwko jakimkolwiek nowym ideom, a Trockiego nadal uważa za zdrajcę Rosji. Teraz Polska trzyma na dystans Rosję, prawda? Dobrze robicie.

Często opowiada pan ludziom swoją historię?
- W przeszłości przyjmowałem zaproszenia na różne kongresy i konferencje. Dzisiaj mam 89 lat i coraz gorzej znoszę dalekie wyjazdy. Jednak niedawno wybrałem się do Meridy na spotkanie ze studentami. Jestem ostatnim żyjącym świadkiem śmierci mojego dziadka i chociaż nigdy nie zajmowałem się polityką, uważam za swój obowiązek mówić, jak było naprawdę.
W czasie swoich podróży na pewno spotyka pan też wielu Rosjan.
- Mam kontakt z niektórymi Rosjanami, ale nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do mojej byłej ojczyzny. Moim krajem jest Meksyk, bardzo mi tutaj dobrze. Zresztą dzisiaj nie byłbym Rosjaninem, tylko Ukraińcem. Rodzina mojego dziadka pochodzi z Janówki na Ukrainie.
Urodził się pan w Jałcie.
- Tak. Mój dziadek, Lew Trocki, dwukrotnie się żenił. Jego pierwszą żoną była Aleksandra Sokołowska, która zresztą zapoznała go z marksizmem. Razem z nią został wywieziony na Syberię, skąd później uciekł do Francji. Mieli dwie córki - Zinaidę i Ninę. Moja mama Zinaida też wychodziła dwa razy za mąż. Z pierwszym mężem miała moją starszą siostrę Aleksandrę, a potem wyszła za profesora Volkova. Jestem owocem drugiego małżeństwa.
Urodziłem się w Jałcie 7 marca 1926 roku, gdzie przez krótki czas przebywała moja mama, ale na stałe mieszkaliśmy w Moskwie. Mój tata został deportowany na Syberię, kiedy miałem dwa lata. Wrócił z zesłania w 1935 roku, ale zatrzymano go ponownie w gułagu i ślad po nim zaginął. Moja mama, opiekując się chorą siostrą, zaraziła się gruźlicą i po jej śmierci poprosiła o pozwolenie na wyjazd z Rosji w celu dalszego leczenia. Po latach dowiedziałem się, że Stalin pozwolił jej zabrać ze sobą tylko jedno dziecko, i to ja byłem tym szczęściarzem. Moja siostra została w Rosji ze swoim tatą.
W 1931 roku pojechaliśmy z mamą do Turcji, na wyspę Prinkipo. Mój dziadek przebywał tam na emigracji z Natalią Sedovą, swoją drugą żoną, która też zajmowała się polityką. To był pierwszy raz, kiedy widziałem dziadka. Mieszkałem z nimi w ich wynajętym domu przez prawie dwa lata. W tym czasie moja mama była w Berlinie, gdzie podjęła dalsze leczenie.


Pana dziadek był jedną z kluczowych postaci rewolucji październikowej w Rosji. Po śmierci Lenina, z którym współpracował, pozostał w konflikcie ze Stalinem, sprzeciwiając się między innymi rozrastającej się w ZSRR biurokracji. Wyrzucono go z Partii Komunistycznej i w 1929 roku został deportowany z Rosji „za działalność kontrrewolucyjną”. Wkrótce pozbawiono go obywatelstwa rosyjskiego. Początkowo tylko Turcja zgodziła się go przyjąć.
- Stalin myślał, że wyrzucenie mojego dziadka z Rosji wystarczy, żeby wyeliminować go z życia politycznego. Jednak mój dziadek nadal walczył o idee socjalistyczne. Próbował uratować największą rewolucję XX wieku, widząc, że weszła na drogę totalitaryzmu i biurokracji, co w tamtym momencie było jeszcze trudne do wychwycenia.
Dziadek był zażartym przeciwnikiem biurokracji. Lenin też widział w tym zagrożenie. Uważał, że funkcje powinny być sprawowane na zmianę, wypłata urzędnika nie powinna być wyższa niż zarobek robotnika i że trzeba dać głos klasie robotniczej. Moc powinna emanować z dołu do góry, a nie tylko z góry na dół.
Stalinizm nie miał nic wspólnego z socjalizmem, był bardziej zbliżony do faszyzmu. Stalin nadużywał słów: „komunizm”, „socjalizm” i w ten sposób w oczach państw kapitalistycznych zdyskredytował prawdziwy socjalizm. Ten człowiek przypominał Iwana Groźnego, tylko że był od niego dużo gorszy.

Jaki system polityczny uważa pan za najlepszy?
- Kapitalizm eksploatuje i niszczy planetę. Stalinizm zdradził rewolucję. Marksizm wciąż jest jedną z istniejących opcji i Trocki zostawił po sobie polityczny arsenał, aby utorować drogę do innego świata.
Chciałbym, żeby istniały inne ideologie, które pomogłyby nam wyjść z tego piekła, w jakim żyje duża część ludzkości.
Jak wyglądało pana życie w Turcji?
- Kiedy przyjechałem do Turcji, miałem pięć lat i znałem perfekcyjnie rosyjski. Według mojego dziadka mówiłem z ładnym akcentem moskiewskim. Tam poszedłem do tureckiej szkoły lub przedszkola - już dobrze nie pamiętam, więc musiałem nauczyć się mówić w miejscowym języku. Mój dziadek był bardzo zajęty pisaniem i nie spędzaliśmy wiele czasu razem. Widzieliśmy się głównie w porze posiłków. W tym okresie pracował nad najważniejszymi książkami, dzięki którym zdobył międzynarodową sławę: „Moje życie” i „Historia rewolucji rosyjskiej”.
W styczniu 1933 roku pojechałem do Berlina, gdzie spędziłem kilka dni z moją mamą. Niedługo potem popełniła samobójstwo. Miała depresję, chorowała, była daleko od swojej rodziny i nie mogła wrócić do Rosji - cała ta sytuacja ją przerosła. O jej śmierci dowiedziałem się po roku, bo wtedy byłem już w Wiedniu.
Kto się panem opiekował w Austrii?
- Chodziłem do szkoły Montessori [w szkołach tego typu stosowano metodę Marii Montessori, polegającą na wspieraniu swobodnego rozwoju dzieci - przyp. red.] i byłem zakwaterowany w pensjonacie prowadzonym przez psychoanalityków, ale dostałem dużo wsparcia od austriackiej rodziny Kliatchko, która była blisko z moim dziadkiem. Lina Kliatchko starała się zastąpić mi mamę.
Mieszkałem w Austrii przez półtora roku i wtedy całkowicie zapomniałem rosyjskiego. Za to szybko nauczyłem się mówić po niemiecku i nawet już trochę pisałem. Oczywiście z błędami.
Dlaczego musiał pan opuścić Austrię?
- Mój dziadek nigdy nie stracił mnie z oczu. Kiedy Dollfuss został kanclerzem i wprowadził rządy autorytarne, uznano, że lepiej będzie, jeśli pojadę do Francji. Przez pięć lat mieszkałem z Lwem Sedovem, moim wujkiem, oraz Jeanne Martin des Pallieres, jego francuską partnerką [Lew był synem Trockiego i Natalii przyp. red.]. Ona pochodziła z rodziny wojskowego i miała trudny charakter. Lubiła rządzić, była uparta. Natomiast mój wujek był bardzo zajęty, bo współpracował blisko z moim dziadkiem, który dostał azyl polityczny we Francji. Zdobywał dla niego informacje, książki, kontaktował ludzi, pomagał publikować „Biuletyn Opozycji”. Miałem z nim dobry kontakt, ale trzymał mnie na dystans. Nie rozmawialiśmy o polityce, ani o rodzinie. W tym czasie widziałem dziadka tylko raz, w czasie jego krótkich odwiedzin w Paryżu.

Pana dziadek po pobycie we Francji wyjechał do Norwegii, następnie do Meksyku. Kiedy to wszystko się działo, pan był jeszcze dzieckiem. Czy wiedział pan, kim jest dla ludzi Lew Trocki i skąd tyle zamieszania wokół jego osoby?
- Oczywiście, że tak. Kiedy byłem w Paryżu, już zdawałem sobie sprawę z sytuacji. Wiedziałem, że Stalin z nami walczy, bo po kolei ginęły osoby, które były związane z moją rodziną. Jedną z nich był Ignacy Reiss (Ignacy Porecki). Brał on udział w rewolucji październikowej, działał w Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, za co został aresztowany, potem został agentem CzeKa oraz Armii Czerwonej. Za swoje zasługi nawet otrzymał Order Czerwonego Sztandaru. Rozczarował się polityką Stalina, bo uważał, że to, co on robi, jest całkowicie oddalone od ideałów rewolucji. W 1937 roku opublikował we francuskich gazetach list otwarty mówiący o masowych represjach Stalina, nawiązał kontakt z opozycją i schronił się w Szwajcarii. Zabili go jego przyjaciele.
Zaprzyjaźniłem się z jego synem Romanem, który był starszy ode mnie i mieszkał w Paryżu ze swoją mamą. Czasem spotykaliśmy się z Irą i Norą, córkami Andresa Nina, który był liderem hiszpańskiego ruchu robotniczego i jednym z założycieli Hiszpańskiej Partii Komunistycznej. Również blisko współpracował z moim dziadkiem i został zamęczony na śmierć przez agentów NKWD, na zlecenie Stalina. Nora później wyszła za mąż za jednego z sekretarzy mojego dziadka. Przez lata mieliśmy kontakt telefoniczny.
Czy czuł się pan we Francji zagrożony?
- Tak, bałem się. Dostaliśmy informację, że w budynku obok zamieszkał agent Stalina i nas obserwował. Czasami, kiedy byłem sam w naszym domu, wydawało mi się, że ktoś próbuje otworzyć zamek, żeby wejść do środka.
Na początku 1938 roku wujek przyszedł do domu, źle się czując i pojechał do rosyjskiej kliniki, gdzie zmarł po dwóch operacjach. Nam choroba wydawała się dziwna. Najprawdopodobniej został otruty. W tamtym czasie jeszcze nie wiedzieliśmy, że Mark Zborowski, bliski współpracownik mojego wujka, którego znaliśmy jako Etienne, był szpiegiem Stalina. Właśnie on zabrał mojego wujka do kliniki pełnej Rosjan.
Zostałem sam z partnerką wujka i mój dziadek postanowił zabrać mnie do Meksyku. Jeanne była temu przeciwna i musieli interweniować adwokaci.
Kochała pana.
- Nie wiem, czy to była miłość. Raczej chodziło o to, że nie mogła mieć własnych dzieci i byłem wszystkim, co jej zostało.

Z kim pan pojechał do Meksyku?
- Z Małgorzatą i Alfredem Rosmerami. To było francuskie małżeństwo, poznali się z moim dziadkiem i Natalią w Rosji za czasów rewolucji październikowej. Najpierw popłynęliśmy statkiem do Nowego Jorku, a stamtąd pojechaliśmy pociągiem do Miasta Meksyk. Dziadek wysłał po nas na dworzec swojego francuskiego sekretarza i dopiero w domu mnie wyściskał.
Meksyk to był zupełnie inny świat. Ludzie szczodrzy, dookoła mnóstwo kolorów i dużo słońca. Wcześniej chodziłem do szkoły tylko dla chłopców, a tutaj klasy były mieszane. Poza tym nikt w szkole nie wiedział, kim jest moja rodzina. Nasz dom w dzielnicy Coyoacán, w którym mieszkaliśmy, był pełen Amerykanów. Oni zajmowali się naszą ochroną i mnie cieszyła ich obecność, bo zawsze dużo się działo. Nasi ochroniarze nauczyli mnie m.in. jeść dużo na śniadanie, które wystarcza na cały dzień.
Dlaczego chronili was Amerykanie?
- Z bardzo oczywistych powodów. Diego Rivera, znany malarz meksykański, udał się z profesorem Octavio Fernándezem, trockistą, na rozmowę do Lazaro Cardenasa, prezydenta Meksyku, aby poprosić o azyl polityczny dla mojego dziadka. Cardenas był energicznym politykiem i szybko podejmował decyzje. Po dwóch minutach rozmowy powiedział, że Lew Trocki może przyjechać do Meksyku, ale nie wolno mu się mieszać do polityki kraju. Z tego powodu uznano, że lepiej będzie, jeśli ochroniarzami będą obcokrajowcy.
Nasi ochroniarze i sekretarze nie otrzymywali zapłaty za swoją pracę. Byli to znajomi, towarzysze, którym podobały się idee Trockiego. Większość pochodziła ze Stanów Zjednoczonych, ale mieszkał z nami też jakiś sekretarz z Francji czy z Niemiec. Jeden z amerykańskich ochroniarzy, Jackie Cooper, był kierowcą ciężarówek, a inny, Harold Robbins, malarzem pokojowym, i to on pomalował większość mebli w naszym domu. Po pierwszym zamachu na mojego dziadka zaczęli nam pomagać ochroniarze meksykańscy.


Zanim przyjechał pan do Meksyku, pana dziadek mieszkał w Niebieskim Domu, razem z meksykańskimi malarzami - Fridą Kahlo i Diego Riverą.
- Tak, Diego był niezwykłym malarzem, ale bardzo często zmieniał poglądy i w pewnym momencie poparł w wyborach prezydenckich Juana Andreu Almazana, prawicowego i proamerykańskiego polityka. W ten sposób polityka przestała ich łączyć. Sekretarz mojego dziadka znalazł w pobliżu dom do wynajęcia, który w całości wyremontowano i się przeprowadzili. Odtąd dziadek nie miał już kontaktu z Diego Riverą.
Postać Lwa Trockiego została też przedstawiona w nagrodzonym Oscarami filmie „Frida”. Scenarzyści zasugerowali, że przyczyną konfliktu pomiędzy Trockim a Diego Riverą był romans pana dziadka z Fridą Kahlo, żoną malarza.
- Fridę Kahlo poznałem kilka lat po śmierci mojego dziadka na spotkaniu u jej siostry, Cristiny, która miała cały czas kontakt z Natalią. Potem zaprosiła mnie też do Niebieskiego Domu, ale nigdy nie rozmawialiśmy na temat mojego dziadka. Natomiast Frida była bardzo ciepłą osobą, o niezwykłej osobowości. Bardzo ją lubiłem.

Jak wyglądał dzień Lwa Trockiego?
- Dziadek miał w ogrodzie przy domu małą farmę, gdzie hodował króliki i kury, żeby zapewnić nam jedzenie. Wstawał około siódmej rano i szedł je karmić, bo dla niego to była forma aktywności fizycznej. Należy pamiętać, że nie mógł swobodnie poruszać się poza domem. Zawsze jeździł po mieście samochodem. Na samym przedzie, albo z tyłu, jechał drugi samochód z ochroniarzami.
Następnie dziadek jadł śniadanie, zawsze proste potrawy i lekkie, nie rozkoszował się jedzeniem. Po posiłku szedł do swojego gabinetu, gdzie spędzał cały poranek, dyskutując, ucząc się i czytając. Po południu jedliśmy z dziadkiem i wszystkimi towarzyszami wspólny posiłek. Trocki odpoczywał przez około 20 minut i znów siadał przy biurku, gdzie pracował do wieczora. Po pracy szedł karmić swoje zwierzęta. Czasem mu pomagałem, na przykład mieliłem kukurydzę. Dyskutowaliśmy ze sobą po francusku.
Również o polityce albo rewolucji w Rosji?
- Wręcz przeciwnie. Dużo później rozmawiałem z jego ochroniarzami i sekretarzami, którzy mi powiedzieli, że dziadek zakazał im ze mną rozmawiać o polityce. Cała moja rodzina była prześladowana i wolał, żebym zachował spokój.


Pierwszy atak na życie pańskiego dziadka w Meksyku miał miejsce w maju 1940 roku.
- Mój dziadek spodziewał się, że to nastąpi. Na początku 1940 roku on i Natalia zauważyli wzmożony atak na mojego dziadka ze strony prasy komunistycznej w Meksyku, opłacanej przez Kreml. Mój dziadek twierdził, że jeszcze trochę i dziennikarze zamienią pióro na karabin. Powiedział to w styczniu, a 24 maja nastąpił pierwszy atak na niego. Był środek nocy, spokojnie spałem i nagle wybudził mnie ze snu hałas. Ktoś ciągnął za drzwi od naszego ogrodu. Były to drewniane drzwi z witrażami, które trzeszczały, gdy się je poruszało. Widziałem sylwetkę człowieka w jasnym ubraniu i pomyślałem, że to jeden z ochroniarzy lub towarzyszy. Nie przyszło mi na myśl, że może to być ktoś nieznajomy. Myliłem się. Po chwili usłyszałem wystrzały i poczułem zapach prochu w powietrzu. Rzuciłem się na ziemię i schroniłem w rogu pokoju, co mnie uratowało. W pokoju obok spali dziadkowie. Natalia okazała się bardzo szybka i jak tylko usłyszała strzały, wypchnęła mojego dziadka z łóżka. Schronili się w najmniej widocznym, południowo-wschodnim rogu pokoju. Ich sypialnia została ostrzelana pod trzema różnymi kątami - od strony gabinetu, mojego pokoju i wejścia od ogrodu. Cudem przeżyli.
Pod koniec wystrzałów ktoś wszedł z ogrodu do mojego pokoju i jeden z napastników podał swojemu koledze jakieś puszki. Słyszałem, jak mówi do niego, że to jest koktajl Mołotowa. Wpadłem w panikę, myśląc, że dom zostanie wysadzony w powietrze. Wyszedłem z ukrycia i wybiegłem do ogrodu. Prawie wpadłem na jednego z atakujących, na szczęście nie zauważyli mnie. Szybko zawróciłem, minąłem w biegu bibliotekę, jadalnię i schroniłem się w pokoju Harolda Robbinsa. Zostałem tam, aż w domu zapanowała cisza i mogłem zobaczyć się z moim dziadkiem. Dziadek ucieszył się na mój widok, bo myślał, że mnie porwali. Trudno opisać stan euforii, w jakiej się znajdował, gdy udało mu się ujść z życiem.
Celem zamachowców było spalić szafy w pokoju, w którym spałem. Na pewno myśleli, że w nich znajduje się archiwum. To samo powiedział mój dziadek: Bomby były częścią wizyty Stalina, tylko jego mogło interesować moje archiwum. Kiedy w pokoju pojawiły się płomienie, Natalia próbowała je ugasić i w ten sposób poparzyła sobie ramię.
Ochroniarze w żaden sposób nie zareagowali?
- Nie, bo operacja była bardzo dobrze zaplanowana. Na zewnątrz domu, na wysokości pokojów ochroniarzy, znajdował się gigantyczny eukaliptus. Atakujący planowali wejść do środka, więc żeby im to umożliwić, pozostali schowali się za eukaliptusem i otworzyli ogień. Gdyby któryś z ochroniarzy próbował wyjść ze swojego pokoju, zginąłby na miejscu. W sumie w domu znaleźliśmy ponad 200 dziur po kulach. Wycofali się, myśląc, że moi dziadkowie nie żyją. Chcieli uciec przed przyjazdem policji.

Napastników było ponad 20 i policja później ich odnalazła. Byli to członkowie Partii Komunistycznej na czele z muralistą Davidem Alfaro Siqueiros, który był agentem Stalina. Dostali rozkaz z Rosji, żeby zlikwidować mojego dziadka i musieli to zrobić, bo inaczej groziłoby im i ich rodzinom niebezpieczeństwo.

Po nieudanym ataku na mojego dziadka Robert Sheldon Harte, młody Amerykanin, który tej nocy pilnował drzwi, przestał się pojawiać. Fanny Yanovitch, rosyjska sekretarka mojego dziadka, wspominała później, że Harte wypytał ją, jak Trockiemu idzie praca nad biografią Stalina.
Książkę zamówiło u Trockiego wydawnictwo ze Stanów Zjednoczonych. Dziadek nie był tym tematem za bardzo zainteresowany, ale ponieważ zaproponowali mu dobre wynagrodzenie w dolarach, a potrzebowaliśmy pieniędzy, to się zgodził. Pisał na podstawie własnego doświadczenia i przeglądając materiały innych autorów. Krok po kroku rekonstruował wydarzenia.
Dzień przed pierwszym atakiem na nasz dom Robert Sheldon Harte bardzo nalegał, żeby Fanny zwróciła mu długopis, który często jej pożyczał. Sekretarka podejrzewała, że był on człowiekiem NKWD. Tak, mój dziadek zawsze miał zaufanie do ludzi.
Na pewno Roberta obarczono odpowiedzialnością za nieudany atak i dlatego postanowili się go pozbyć. A może nie wiedzieli, co z nim zrobić, bo był Amerykaninem? Jakieś dwa miesiące po ataku znaleziono jego ciało pokryte wapnem w wiejskiej chacie w Desierto de Los Leones.
Spodziewaliście się kolejnego ataku?
- Dziadek zdawał sobie sprawę z tego, że nastąpi kolejny atak, i mówił o tym swoim towarzyszom. Partia Komunistyczna ze Stanów Zjednoczonych, która była liczniejsza i miała więcej pieniędzy, zrobiła u siebie składkę na wykup domu, w którym mieszkaliśmy. Potem zrobiliśmy umocnienia, zamurowaliśmy okna do połowy i powstawialiśmy kraty. Mój dziadek podchodził sceptycznie do remontu, bo był prawie pewien, że Stalin po raz kolejny nie zaatakuje w taki sam sposób. I miał rację.
Kim był zamachowiec?
- Zamachowcem okazał się Ramon Mercader, hiszpański komunista i agent Stalina, który przeniknął w nasze środowisko, rozkochując w sobie pochodzącą ze Stanów trockistkę, Silvię Ageloff. Poznał ją w Paryżu przez Marka Zborowskiego. Wszystkim mówił, że nazywa się Frank Jackson.
Silvia dobrze znała mojego dziadka, bo jej siostra była sekretarką Trockiego w czasie prac Komisji Dewey w 1937 roku. W komisji zasiadali intelektualiści różnej narodowości, z filozofem Johnem Deweyem na czele. On miał inne poglądy od mojego dziadka, ale czuł respekt wobec prawdy i dlatego zgodził się przewodniczyć pracom komisji. Ta komisja miała za zadanie przeanalizować zarzuty Stalina przeciwko mojemu dziadkowi, które zostały użyte w procesach moskiewskich. Stalin oskarżał Trockiego między innymi o organizowanie spisku na jego życie. Mój dziadek podjął się samoobrony, udowadniając, że zarzuty były sfałszowane.
Jakie dowody na swoją niewinność mógł przedstawić Lew Trocki?
- W swoim archiwum miał mnóstwo materiałów, dlatego zamachowcy chcieli je spalić. Później, żeby chronić dokumenty, sprzedaliśmy je Uniwersytetowi Harvarda. Przez długi czas część archiwum nie ujrzała światła dziennego, aby nie narażać niczyjego życia. Wśród dokumentów dziadka można znaleźć interesujące rzeczy. Na przykład puste kartki z podpisem Lenina, które udowadniają, jakim zaufaniem cieszył się Trocki, jak również tysiące listów.
Na tej podstawie Komisja Deweya wydała werdykt, że mój dziadek nie był winien czynów, które zarzucał mu Stalin.
Czy Lew Trocki osobiście poznał zamachowca?
Po przyjeździe do Meksyku Ramon zaprzyjaźnił się z naszymi ochroniarzami, zapraszał ich na obiad w mieście i zaczął robić małe przysługi. Przed nami udawał, że jest handlowcem, dziennikarzem, oraz że nie interesuje go polityka. Czasem bywał w naszym domu, więc dziadek pozdrawiał go w ogrodzie.
Kiedy małżeństwo Rosmerów było jeszcze w Meksyku, zabrał nas na jednodniową wycieczkę do Salazar w Stanie Meksyk, i pomógł mi wspiąć się na najwyższe wzniesienie. Co więcej, kiedy Rosmerowie wracali do Europy, to było już po pierwszym zamachu, Ramon zawiózł ich do Veracruz, skąd statek zabrał ich do Europy. Towarzyszyła im też Natalia.
Mój dziadek słyszał o tym wszystkim, więc kiedy Ramon poprosił go o przeczytanie artykułu, jaki napisał, to nie widział powodu, dla którego miałby mu odmówić. Poza tym uważał, że w ten sposób może zdobyć kolejną osobę dla organizacji. Oczywiście prośba Ramona była dziwna, bo on nigdy nie wykazywał zainteresowania polityką.
Ramon umówił się na prywatne spotkanie z moim dziadkiem w jego gabinecie. W czasie pierwszej wizyty wydał się mojemu dziadkowi trochę dziwny, bo usiadł za stołem i nawet nie zdjął kapelusza, co było niegrzeczne. Dziadek przeczytał jego artykuł, który uważał za naiwny i dał mu kilka wskazówek. Umówili się, że Ramon przyjdzie do niego ponownie z poprawionym tekstem. Gdy Trocki pochylił się nad jego tekstem, Ramon zadał mu cios czekanem w tył głowy. Czekan zdołał ukryć w płaszczu przeciwdeszczowym, który miał na sobie. Tak, agenci Stalina byli mistrzami kamuflażu.
Był pan w domu w dniu zabójstwa Lwa Trockiego?
- Wracałem po południu spokojnie ze szkoły i z dużej odległości zauważyłem ruch wokół naszego domu. Drzwi były otwarte, na zewnątrz stali policjanci i był zaparkowany samochód policyjny. Wydało mi się to dziwne, bo zwykle popołudnia były bardzo spokojne. Miałem przeczucie, że coś się stało. Wszedłem do ogrodu i spotkałem Harolda Robbinsa, naszego ochroniarza. Był wyczerpany, w prawej dłoni trzymał rewolwer. Co się dzieje? - zapytałem. Jackson! Jackson! - tylko z siebie wydusił. Zacząłem iść w kierunku domu i po mojej prawej stronie zobaczyłem mężczyznę. Jego twarz była cała zakrwawiona. Wył jak szczur. Już nie przypominał człowieka.
Wszedłem do biblioteki i przez uchylone drzwi do jadalni zobaczyłem leżącego na podłodze dziadka z zakrwawioną głową. Był otoczony przez ochroniarzy i Natalia przykładała do jego głowy lód. Widząc mnie, zdołał powiedzieć: Nie pozwólcie się chłopcu zbliżyć, on nie powinien tego widzieć.
Później dowiedziałem się, co się stało. Kiedy mój dziadek otrzymał uderzenie, wydał z siebie przeraźliwy krzyk, który dało się usłyszeć w całym domu. Natychmiast pojawili się ochroniarze, unieruchomili Jacksona i zaczęli go bić. Jeden z ochroniarzy ze Stanów Zjednoczonych od uderzeń złamał sobie rękę. Natalia od razu znalazła się przy dziadku. On, jeszcze będąc na nogach, wskazał na Ramona i powiedział do niej: „Jackson”, dając do zrozumienia, że stało się to, czego się spodziewali. Prosił też ochroniarzy: Nie zabijajcie go, musi mówić. Miał dużo racji, bo dzięki temu dowiedzieliśmy się, że Stalin wydał rozkaz zabójstwa. W przeciwnym razie byłoby to tajemnicą na zawsze i nie dowiedzielibyśmy się, kim naprawdę był zamachowiec. Kiedy ochroniarze go zatrzymali i zaczęli bić, jeden, jedyny raz powiedział: Mają moją matkę, zmusili mnie, żebym to zrobił. Dziadka przewieziono do szpitala i następnego dnia zmarł.

Jego pogrzeb odbył się w Mieście Meksyk.
- Tak, wielu ludzi w Meksyku go podziwiało. Na jego pogrzebie w Mieście Meksyk pojawiło się 300 tysięcy osób, a miasto liczyło wtedy dwa miliony mieszkańców. Dzisiaj prochy mojego dziadka znajdują się w Muzeum Lwa Trockiego, które powstało w latach 80. Rząd meksykański chciał, żeby historia przetrwała i ogłosił, że muzeum jest pomnikiem narodowym. Jestem jego kustoszem i żywą relikwią, jako że nikt w mojej rodzinie nie dożył moich lat.
Ramon Mercader został skazany na dwadzieścia lat pozbawienia wolności. Kiedy wyszedł z więzienia, wyjechał na Kubę. W 1961 roku pojechał do Rosji, gdzie został odznaczony najwyższym odznaczeniem radzieckim - Orderem Lenina - oraz tytułem Bohatera Związku Radzieckiego. Potem zmarł w Hawanie, ale jego prochy spoczywają na cmentarzu moskiewskim.
- Lenin, wiedząc o tym, przewróciłby się w grobie. Gdyby żył, to też stałby się ofiarą represji, zresztą wdowa po nim powiedziała to samo. Jednak umarł wcześnie, więc mógł się stać symbolem rewolucji i idolem mas.
Pan i Natalia zostaliście w Meksyku.
- Wróciliśmy do naszego domu. Kiedy byłem nastolatkiem, nasz kontakt nie był łatwy, ale wszystko się zmieniło, gdy założyłem rodzinę i Natalia została przyszywaną prababcią. Mieszkała w Meksyku do 1981 roku, potem pojechała do Francji, gdzie zmarła na raka.
Ożeniłem się z Hiszpanką z Madrytu, która odeszła 18 lat temu. Mam cztery wspaniałe córki. Najstarsza jest pisarką, poetką oraz wykłada na uniwersytecie. Bardzo ją interesuje Meksyk. Druga mieszka w Waszyngtonie i jest szefową Narodowego Instytutu Uzależnienia Narkotykowego. Dwie najmłodsze są bliźniaczkami. Jedna jest chirurgiem, druga doktorem ekonomii. Mam też pięcioro wnuków.
Był pan świadkiem tylu tragedii... Jak po tym wszystkim można normalnie żyć?
- Jestem chemikiem. Obserwując procesy chemiczne, można odnieść wrażenie, że coś jest niemożliwe, jednak analizując szczegóły, okazuje się, że zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. Tylko śmierci nie da się uniknąć.

Esteban Volkov. Urodzony 7 marca 1926 roku w Jałcie. Syn Zinaidy Lwownej Bronstein i Ivanovicha Volkova. Wnuk Lwa Trockiego. Jedyny żyjący świadek ataków na życie swojego dziadka w Meksyku. Z zawodu chemik. Ma cztery córki i pięcioro wnuków. Mieszka w Mieście Meksyk.

Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl