Spotkałam się z wieloma krzywdzącymi opiniami, że kobiety idą do wojska, żeby znaleźć sobie męża. Pięć lat studiowałam na kierunku, na którym były tylko trzy panie, ale go tam nie znalazłam - mówi porucznik Sylwia Klimkiewicz, jedna z ciągle nielicznych kobiet w polskim wojsku. Nam opowiada m.in. o misji pokojowej w Kosowie, wystrzeliwaniu rakiet i kobiecym uporze, który sprawił, że dziś nosi mundur.
Ma pani trzech braci. Czy któryś z nich też wstąpił do wojska?
- Nie, tylko ja zostałam żołnierzem. Ostatnio mój chrześniak stwierdził, że też chce iść do wojska. Odwiedziłam go nawet w przedszkolu, bo koledzy nie wierzyli, że jego ciocia jest żołnierzem. Przyjechałam do nich w mundurze, z kilkoma gadżetami i miałam tam swoje pięć minut.
Ludzie dziwią się, słysząc, czym się pani zajmuje?
- Jestem filigranową osobą, mam niecałe 155 cm wzrostu i ważę 45 kg. Kiedy mówię nieznajomemu, że jestem żołnierzem, to widzę zaskoczenie na twarzy. Moi przyjaciele nie chcieli uwierzyć, że dostałam się do wojska. - Dziewczyno, po co tam idziesz? - pytali. Albo: - No jasne, za mundurem panny sznurem. - Tak, za mundurem, żebyście wiedzieli, ale nie za tymi chłopami, tylko za tym beretem z orłem - odpowiadałam.
Spotkałam się z wieloma krzywdzącymi opiniami, że kobiety idą do wojska, żeby znaleźć sobie męża. Pięć lat studiowałam na kierunku, na którym były tylko trzy panie, ale go tam nie znalazłam. Mój partner nie jest związany z armią, bo dwóch żołnierzy pod jednym dachem to według mnie niezbyt dobry pomysł. Ktoś musi ustąpić.
Kiedy podjęła pani decyzję o wstąpieniu do wojska?
- Kiedy kończyłam szkołę podstawową, oświadczyłam rodzicom, że pójdę do wojska. Stwierdzili, że tyle lat nauki przede mną, więc pewnie jeszcze się rozmyślę. Jednak wszystkie decyzje, jakie podejmowałam, zmierzały w tym kierunku.
Maturę zdawałam z matematyki i języka rosyjskiego, bo wiedziałam, że w szkole wojskowej potrzebna jest właśnie matematyka i język obcy. Potem złożyłam dokumenty na pięcioletnie studia do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu. Traf chciał, że tuż przed egzaminami Ministerstwo Obrony Narodowej odwołało nabór z powodu braku funduszy. Zaczęłam więc studiować automatykę i robotykę na Wydziale Mechanicznym Politechniki Białostockiej. Zdawałam sobie sprawę, że istnieje coś takiego jak dwunastomiesięczne studium oficerskie i z tytułem inżyniera łatwiej mi będzie się tam dostać. W wojsku potrzebują przecież inżynierów, którzy znają się na sprzęcie elektronicznym.
Jak przygotowywała się pani do egzaminów do studium?
- Chodziłam na intensywny kurs języka i trenowałam fizycznie pod okiem mojego taty. Przez krótki czas był żołnierzem, ale po wprowadzeniu stanu wojennego odszedł z wojska. Opowiadał o służbie, ale nigdy nie nakłaniał mnie, żebym poszła w jego ślady. To był mój pomysł. Tata biegał ze mną, ćwiczył, pomagał podnosić ciężary. Próbował mi pokazać, że życie w mundurze nie jest proste, i udzielił kilku cennych wskazówek. Mówił na przykład, żeby w niektórych sytuacjach bardziej myśleć głową niż sercem. Nie bez powodu w wojsku często używa się powiedzenia: „Jak ma się miękkie serce, to trzeba mieć twardą...”.
Na egzaminach były testy sprawnościowe, test z języka angielskiego i rozmowa kwalifikacyjna. Zapamiętałam je jako najbardziej stresujący moment w moim życiu, bo nigdy wcześniej nie położyłam tyle na szali. Udało mi się dostać do szkoły i to było spełnienie moich najskrytszych marzeń.
Ten zawód jest taki, jak sobie pani wymarzyła? Nie rozczarowała się pani?
- Dla mnie bycie żołnierzem to przede wszystkim służba ojczyźnie. Pójście do wojska to rodzaj podziękowania za to, że mogłam studiować to, co chciałam, że mam prawo głosu. Obydwoje rodzice starali się we mnie, mojej siostrze i braciach zaszczepić ducha patriotyzmu. Powtarzali, że powinniśmy cieszyć się z tego, że żyjemy w wolnym kraju, i należy za to dziękować naszym pradziadkom i dziadkom. Miałam szczęście poznać moją prababcię, która urodziła się jeszcze przed pierwszą wojną światową i nieraz wspominała straszne wojenne czasy. A ja bardzo ją podziwiałam za odwagę i poświęcenie. Stwierdziłam, że muszę docenić to, co daje mi kraj. Dlatego wstąpiłam do wojska.
Wojsko jest instytucją, która przygotowuje nas do wojny. Tu każdy dzień musi być spożytkowany tak, jakby był ostatnim, w którym panuje pokój. Jutro ktoś może do mnie zadzwonić z rozkazem stawienia się w jednostce, bo właśnie rozpoczęła się mobilizacja.
Wojsko zapewnia też przywileje.
- Tak. Ktoś może stwierdzić, że wszystko, co mówię, jest trochę na wyrost, bo patrząc na pracę w wojsku z innej strony, widać same korzyści: jest stała, dostaje się mieszkanie, dodatkowe dni wolne, dodatkowe pieniądze, wcześniejszą emeryturę. Jednak tak naprawdę wiąże się z nią mnóstwo wyrzeczeń, z których człowiek niezwiązany z wojskiem nie zdaje sobie sprawy: poligony, ćwiczenia, misje, egzaminy ze sprawności fizycznej... Poza tym mnie jako kobiecie jest ciężko ze względu na to, jak postrzegane są w wojsku kwestie płci. Uważa się, że kobieta nie powinna być żołnierzem, nie nadaje się do tej pracy, byłoby lepiej, gdyby pracowała w bardziej „damskim” zawodzie, np. jako nauczyciel. Mam takie odczucie, że przez 12 miesięcy w studium oficerskim musiałam bardziej niż panowie udowadniać, że nadaję się do służby. Kobiet było mało, więc rzucałyśmy się w oczy.
Największym problemem była dla pani właśnie rywalizacja o bycie na równi z mężczyznami?
- Trudne były różne sytuacje, także takie, które na pierwszy rzut oka cywilowi mogłyby wydać się banalne. Choćby brak trzewików desantowych w moim rozmiarze. Z tego powodu przysięgę wojskową po sześciotygodniowym przeszkoleniu miałam składać w sali tradycji, a nie na placu apelowym, razem z innymi żołnierzami. To oznaczałoby, że koledzy będą na mnie patrzeć jak na tę „inną”. W dodatku jeśli ktoś nosił obuwie miękkie, to wszyscy myśleli, że ma problem ze stopami albo próbuje się wykręcić. Na szczęście buty w porę się znalazły.
Jak każdego podchorążego nie ominęło mnie noszenie skrzynek z amunicją, setne układanie ubrań w kostkę czy zaścielenie łóżka bez żadnego zagięcia. Może teraz to brzmi zabawnie, ale wtedy kosztowało mnie wiele cierpliwości. A jeśli zrobiło się coś źle, to wszyscy musieli powtarzać zadanie.
Poza tym na każdym kroku starano się udowodnić, że jestem za słaba na wojsko. To były działania w sferze psychologicznej. Różne uwagi, przytyki, które tak naprawdę miały na celu wyrobienie we mnie silnego charakteru, wytrzymałości, odporności na stres, ból i przede wszystkim nauczenie mnie pokory. Im bardziej ktoś próbował mnie złamać, tym usilniej starałam się pokazać, że moje miejsce jest w wojsku. Przyszłam tu, żeby służyć, i byłam gotowa dać z siebie wszystko, choćbym miała paść na twarz. Bywało naprawdę trudno, ale dziś, z perspektywy czasu, wspominam ten okres jako jeden z najlepszych.
Po tak ciężkim szkoleniu mianowanie na stopień podporucznika na zakończenie studium oficerskiego musiało być szczególnie wzruszające...
- Promocja na pierwszy stopień oficerski odbyła się na rynku we Wrocławiu. Klęczałam i w pewnym momencie poczułam dotyk szabli na ramieniu. Po chwili usłyszałam, jak ktoś mówi: Pani porucznik Sylwia Klimkiewicz. Byłam z siebie dumna. Zgodnie z tradycją, podchodząc do promocji oficerskiej, miałam zakryte pagony z wyhaftowanymi dwiema gwiazdkami oznaczającymi stopień podporucznika. Kiedy wstąpiłam do szyku, podeszli do mnie rodzice i odsłonili mi pagony. Łzy zakręciły mi się w oczach, bo tak naprawdę dzięki ich wychowaniu tam stałam.
Gdzie wysłano panią po zaprzysiężeniu?
- Pierwszy przydział wojskowy otrzymałam do 15. Pułku Przeciwlotniczego w Gołdapi na stanowisko dowódca plutonu - dowódca obsługi wyrzutni rakiet. Po czterech latach awansowano mnie na stopień porucznika i rozpoczęłam służbę jako zastępca dowódcy baterii - dowódca stacji. Moimi podwładnymi byli żołnierze kontraktowi. Sami mężczyźni.
Jakie obowiązki ma dowódca plutonu?
- Odpowiada za wyszkolenie. Musiałam m.in. przekazać swoim żołnierzom wiedzę teoretyczną i praktyczną z budowy i eksploatacji sprzętu, pracy bojowej na sprzęcie, taktyki, terenoznawstwa itd. Niestety, w ciągu 12 miesięcy szkoła wojskowa nie była w stanie przygotować mnie do wszystkiego. Sama musiałam się wielu rzeczy nauczyć od innych żołnierzy, dokształcać się, czytając instrukcje i poradniki.
Żołnierze byli zaskoczeni, że ich dowódcą jest kobieta?
- Bardzo. Spotykali się już wcześniej z paniami w wojsku, ale nigdy nie dowodziła nimi kobieta. W dodatku sporo od nich niższa. Mnie z kolei było bardzo ciężko, bo to był mój pierwszy pluton. Dopiero sprawdzałam się w roli dowódcy i żołnierza. Dowódca innej baterii nauczył mnie, jak mam rozmawiać z mężczyznami, oraz uczulił, żebym nie brała do siebie wszystkiego, co mówią. To, co może być żartem dla nich, nie musi wydać się śmieszne kobiecie. Nie ma co się oszukiwać, dwóch mężczyzn tworzy lożę szyderców i trzeba umieć się przed tym obronić. Nie wolno schylać głowy. Należy wyrazić swoje zdanie i potrafić z taktem, ale dosadnie odpowiedzieć na zaczepkę. Szczególnie w wojsku.
A co takiego mówili?
- Na początku zdarzyło mi się słyszeć, że powinnam w domu siedzieć i dzieci rodzić. Innym razem ktoś powiedział: Pani porucznik pewnie zmęczona, to może by już sobie poszła i odpoczęła. Mnie takie uwagi motywowały do jeszcze cięższej pracy. Ponieważ lubię biegać, żołnierze musieli biegać razem ze mną podczas zajęć z wychowania fizycznego. Czułam satysfakcję, że to oni wtedy marudzili, a nie ja.
Musiała pani na ich szacunek zasłużyć?
- Zawsze wychodziłam z założenia, że na szacunek trzeba sobie ciężko zapracować. Żeby zdobyć szacunek żołnierzy, musiałam im pokazać, że mogą na mnie liczyć, na swojego dowódcę. Podczas naszej pierwszej zbiórki powiedziałam, że wymagam od siebie tego samego, co od nich. I chciałabym, żeby nasza współpraca dobrze funkcjonowała. A jeżeli zaczną mi rzucać kłody pod nogi, to muszą liczyć się z tym, że nie będę pobłażliwa tylko dlatego, że jestem kobietą.
Kiedy przychodził czas ćwiczeń czy obsługiwania sprzętu, nie migałam się od pracy. Nie byłam tylko nadzorcą. Przebierałam się w mundur czołgisty, czyściłam sprzęt w garażu ramię w ramię ze swoimi żołnierzami. Zdali sobie sprawę z tego, że mogą na mnie polegać w każdej sytuacji i nie boję się pobrudzić rąk.
Zbliżały nas przede wszystkim poligony. Wiadomo, że w koszarach jest się od 7.00 do 15.30, a potem wszyscy wracają do swoich rodzin, do własnych spraw. Na poligonie byliśmy przez miesiąc lub dwa skazani na siebie przez całą dobę. Zdarzało się, że znajdowaliśmy czas na rozmowę. Poruszaliśmy wtedy nie tylko tematy związane ze służbą, ale również te prywatne. Po dwóch latach miałam już nawet sytuacje, że moi żołnierze przychodzili do mnie, żeby pokazać zdjęcia dzieci i zapytać, co kupić żonie czy dziewczynie na urodziny.
Mówili pani też komplementy?
- Czasami zażartowali: - O, pani porucznik zmieniła kolor włosów. Nieraz ja ich komplementowałam: - Chłopaki pościnali włosy, bo pewnie na jakieś randki idą.Natomiast nie zostały przekroczone granice przełożony - podwładny. Żartowaliśmy w taki sposób, żeby nikogo nie urazić.
Jakie obowiązki miała pani na poligonie?
- Jako dowódca plutonu odpowiadałam przede wszystkim za zgranie obsług wyrzutni w drużynie i plutonie. Poligony były czasem intensywnej nauki. Bez względu na warunki atmosferyczne ćwiczyliśmy załadunki i rozładunki wyrzutni rakietami, przestawianie sprzętu z położenia marszowego w bojowe i odwrotnie, działanie w składzie baterii, zajmowanie stanowisk startowych. Wszystkie czynności były sprawdzane przez dowódcę baterii, który oceniał, jak pluton wywiązał się z postawionych zadań.
Miała pani okazję wystrzelić rakietę?
- Strzelania rakietowe w pułkach przeciwlotniczych wypadają raz na trzy lata. Podsumowujące szkolenie odbywa się na poligonie w Ustce. To bardzo stresujące wydarzenie dla całego plutonu, wymaga długich przygotowań. Sama nie miałam okazji wystrzelić rakiety. Komenda do startu rakiety z wyrzutni, na której byłam dowódcą, „przychodzi” ze stacji radiolokacyjnej i to właśnie dowódca tej stacji fizycznie wciska „guzik”. Po doprowadzeniu komendy rakieta schodzi z prowadnic wyrzutni. Jednym z zadań dowódcy wyrzutni jest wyciągnięcie zawleczki. Momentowi zejścia rakiety towarzyszy chmura ognia i pyłu - to wiem z opisów żołnierzy, którzy obserwowali strzelanie.
Dlaczego zdecydowała się pani na wyjazd na misję pokojową do Kosowa?
- Zawsze chciałam pojechać na misję i sprawdzić, jak pracuje się w środowisku NATO-wskim. Poza tym to była misja pokojowa, więc tak bardzo się nie stresowałam. Gdybym miała jechać do Afganistanu, pewnie by mnie to kosztowało więcej nerwów. Chciałam też przekonać się, czy podołam psychicznie, bo na misji praktycznie przez pół roku jest się odizolowanym od wszystkiego.
W Kosowie trafiłam do komórki wielonarodowej, w której moim przełożonym był żołnierz z USA. Tam przekonałam się, że wojska sojusznicze mają dobre zdanie o polskich żołnierzach. Uważa się, że reprezentujemy wysoki poziom wyszkolenia, ceni się nas za fachowość i rzetelne wykonywanie zadań.
Co robiła pani na misji?
- Odpowiadałam za planowanie i terminową realizację ćwiczeń wojsk wchodzących w skład Wielonarodowej Grupy Bojowej Wschód. Zajmowałam się również pisaniem rozkazów do przemieszczenia wojsk oraz uczestniczyłam w spotkaniach z przedstawicielami armii serbskiej oraz kosowskiej. Organizowaliśmy też różne wydarzenia, na przykład mecz piłki nożnej między żołnierzami NATO-wskimi a żołnierzami kosowskimi. Były biegi czy uroczyste apele z defiladą wojska. Za bramę jednostki wyjeżdżaliśmy z bronią i amunicją, ale w Kosowie nie było sytuacji zagrożenia naszego życia. Raczej musieliśmy uważać na kolizje. Mieszkańcy upodobali sobie stłuczki z pojazdami wojskowymi, aby uzyskać wysokie odszkodowanie.
Zauważyła pani wyraźne różnice pomiędzy armią polską i innymi armiami NATO-wskimi?
- Żołnierz armii amerykańskiej jest postrzegany jako bohater narodowy. Do mojego przełożonego przychodziły paczki z przedszkola w Stanach z cukierkami, golarkami, kapciami itp. W środku znajdowały się także odręcznie rysowane przez przedszkolaków laurki z napisem: „Jesteś moim bohaterem”, „Wróć szczęśliwie do domu”. Powiem szczerze, że mnie to wzruszyło, a w USA jest to całkiem naturalne. Choć w Kosowie żołnierze amerykańscy nie walczą przecież w obronie ojczyzny, to szerzą pokój na Ziemi i dlatego są postrzegani jako bohaterowie. Byłam w pewnym sensie o to zazdrosna, bo u nas brakuje takiego podejścia. Jeśli polski żołnierz mówi, że jedzie na misję, to zaraz słyszy: „Jedzie, bo chce zarobić”. Nie ma się co oszukiwać - na misji korzysta się z przywilejów takich jak dodatkowa wypłata, ale porównując zarobki żołnierzy ze Stanów, Niemiec czy nawet z Turcji, to my naprawdę jesteśmy na szarym końcu. Pieniądze to nie jest priorytet.
Ile kobiet służyło na misji?
- Z mojego kontyngentu pojechało 220 osób, w tym sześć kobiet żołnierzy. Dla porównania - wśród Amerykanów stanowiły aż 1/3. Było ich mnóstwo, więc jak się przychodziło do ich kontyngentu, to nie robiło to na nikim wrażenia. Z kolei Turcy, Marokańczycy czy Ukraińcy byli zaskoczeni obecnością płci przeciwnej, bo u nich kobiety raczej do armii nie wstępują. Dlatego też ciężko było od nich coś wyegzekwować. Niektórzy nie słuchali, co się do nich mówi. Czasami musiałam wysłać do nich maila przypominającego z wykrzyknikami.
Kobiety w armii mają jakieś udogodnienia? Na przykład w kwestii stroju?
- Dowódca kompanii jeszcze w szkole wpoił mi punkt z Regulaminu Ogólnego Sił Zbrojnych, w którym mowa jest o wyglądzie żołnierza. Powtarzał, że kobieta żołnierz nie nosi kolczyków, jaskrawych gumek do włosów, włosy ma upięte tak, by nie dotykały munduru. Poza tym nie może mieć wyraźnego makijażu, jaskrawo umalowanych paznokci. Jedyną dopuszczalną biżuterią jest pierścionek zaręczynowy, obrączka albo sygnet. Żołnierz nie ma prawa rozpraszać i rzucać się w oczy.
Na co dzień ubieram się w mundur polowy - spodnie moro, koszulka khaki, bluza i buty wojskowe. Do tego zielony beret. Kiedy mam na sobie mundur, zmienia się mój ton głosu, staję wyprostowana i jestem bardziej pewna siebie. Znajomi śmieją się, że takiej mnie nie znają.
Tego chyba wymaga przebywanie w męskim świecie.
- Tak. I dotyczy to nie tylko wojska. Jeśli kobieta zajmuje stanowisko w miejscu, w którym mężczyzn jest ponad 80 procent, to musi dostosować się do sytuacji. Nie chodzi o to, żebym upodobniła się do mężczyzny, absolutnie nie. Urodziłam się kobietą i w każdej sytuacji powinnam nią być. Nie chodzi też o to, żeby stać i płakać, ale nie mogę robić z siebie terminatora, którym nigdy nie będę. Nie zacznę przeklinać, lecz jeśli trzeba odpowiedzieć twardo, to nie mogę bać się mieć własnego zdania. Nie wolno mi jednak zapomnieć, że w wojsku jest hierarchia i trzeba znać swoje miejsce w szyku.
Panowie często przeklinają?
- Śmieją się, że jak my, kobiety, przyszłyśmy do wojska, to zaczęli mniej przeklinać.
Słyszałam, że kością niezgody między kobietami i mężczyznami w wojsku są różne normy fizyczne w czasie egzaminów sprawnościowych. Być może nie jesteśmy tak samo silne fizycznie, ale moim zdaniem kobiety są lepiej zorganizowane, co chyba przydaje się w wojsku?
- Jesteśmy przede wszystkim twarde, bardziej wytrzymałe na ból niż mężczyźni. Wśród nich zdarzają się tacy, którzy mdleją na widok krwi. Potrafimy walczyć o przetrwanie. Kiedyś kobiety nie mogły służyć w wojsku, a gdy mężczyźni ginęli na wojnie, to na ich barki spadała opieka nad rodziną. Myślę, że dzięki tej sile bardzo dużo wnosimy do armii. Jesteśmy wytrwałe, zawzięte, walczymy o swoje. To typowe cechy charakteru kobiet.
Nie jestem zwolenniczką taryfy ulgowej podczas ćwiczeń fizycznych, bo gdybym była mężczyzną, to chciałabym, żeby kobieta wyciągnęła mnie z pola walki. W końcu na polu walki nie jest kobietą, tylko żołnierzem. Jednak biologia tak nas uwarunkowała, że pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Musimy mierzyć siły na zamiary. Zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę komandosem, bo - nie ma się co oszukiwać - fizycznie temu nie podołam. Skoro nie mogę być komandosem, to chcę być jak najlepszym żołnierzem.
Porucznik Sylwia Klimkiewicz. Ukończyła automatykę i robotykę na Politechnice Białostockiej, następnie Roczne Studium Oficerskie w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu - specjalność przeciwlotnik. Od października 2010 do marca 2015 służyła w 15. Gołdapskim Pułku Przeciwlotniczym na stanowisku dowódca plutonu - dowódca obsługi oraz zastępca dowódcy baterii - dowódca stacji. Od marca 2015 roku przeniesiona na stanowisko młodszego oficera w sekcji prasowej w Dowództwie 16. Dywizji Zmechanizowanej. Pasjonatka piłki ręcznej oraz tańców klasycznych.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl