piątek, 16 stycznia 2015

Łukasz Górczyński, strażak: "Dobry ratownik to żywy ratownik"

- Zawsze gdy uchylam drzwi, mam nadzieję, że w mieszkaniu zastanę osobę chorą lub co najwyżej nieprzytomną, ale często znajdujemy osoby martwe. Takie, które odeszły w samotności - opowiada nam Łukasz Górczyński, od czterech lat strażak Państwowej Straży Pożarnej w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 11 w Łodzi.
Pamięta pan swoją pierwszą akcję?
- Dostaliśmy wezwanie w rejon ogródków działkowych. Przed jednym z nich działkowicz zostawił małego fiata i ktoś dla zabawy przewrócił jego samochód na bok. Sytuacja wydawała mi się zabawna, ale dla właściciela nie był to miły obrazek. Przekręciliśmy auto na koła, a następnie zabezpieczyliśmy paliwo i płyny eksploatacyjne, które wylały się z samochodu, za pomocą sorbentu. Jest to specjalny granulat, który wysypujemy w miejscu, w którym nastąpił rozlew - jego cząsteczki wchłaniają niepożądane substancje.
Chociaż straż pożarna kojarzy się wielu ludziom wyłącznie z gaszeniem pożarów, to wyjazdów niezwiązanych z pożarami mamy bardzo dużo, co zresztą na początku było dla mnie sporym zaskoczeniem. Pożary to około 30 proc. wszystkich interwencji.
A zdarzyło się panu zdejmować kota z drzewa?
- Kiedy rozpocząłem służbę w straży pożarnej, niejednokrotnie byłem o to pytany, i zawsze wydawało mi się, że to zwykła uszczypliwość. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia otrzymaliśmy zgłoszenie wyjazdu do „uwięzionego” kota. Uciekł on pewnej kobiecie w czasie spaceru. Oparliśmy drabinę o drzewo, na którym wisiał, a kot sam z niego zeskoczył. Jego właścicielka była nam bardzo wdzięczna za pomoc.
Jaka akcja najbardziej zapadła panu w pamięć?
- Najtrudniejsze są dla mnie akcje z udziałem dzieci. Utkwiło mi w pamięci zdarzenie z ubiegłego roku, kiedy zostaliśmy przekierowani do zabezpieczenia miejsca lądowania dla śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Po przyjeździe okazało się, że na miejsce przybył wcześniej Zespół Ratownictwa Medycznego i w pobliskim domu znajdują się już ratownicy. Dowódca wyznaczył mnie, żebym wszedł z nim do środka i zobaczył, jak wygląda sytuacja. Widok ratowników reanimujących pięciomiesięcznego niemowlaka, który leżał na dywanie z podłączoną kroplówką, był dla mnie wstrząsający. Zza ściany pokoju dochodził przeraźliwy krzyk matki dziecka, jakby ktoś zadawał jej fizyczny ból. Staraliśmy się pomóc ratownikom. Przez dłuższą chwilę trzymałem kroplówkę nad niemowlakiem i pomogłem przełożyć go na nosze, żeby mógł zostać zabrany do śmigłowca. Wcześniej miałem do czynienia z taką sytuacją jedynie podczas szkoleń medycznych na fantomach do resuscytacji dzieci.

Czy często uczestniczy pan w akcjach, w których poszkodowanymi są dzieci?
- Na szczęście podobnych przypadków jak ten nie doświadczyłem, choć zdarzały się inne akcje z udziałem maluchów. Kiedyś pewna babcia wyszła z mieszkania i zatrzasnęły się za nią drzwi, a w środku znajdował się jej dwuletni wnuczek. Zszokowana całą sytuacją najpierw wezwała ślusarza, żeby otworzył zamek, a dopiero później zadzwoniła po nas. Mieszkanie znajdowało się na ósmym piętrze, więc wjechaliśmy na górę drabiną. Na szczęście drzwi balkonowe były uchylone, dzięki temu dostaliśmy się do środka bez żadnych szkód. Wchodząc do mieszkania, spodziewałem się, że zastaniemy tam przestraszone dziecko, które będzie zdezorientowane całą sytuacją. Tymczasem dwulatek siedział przed telewizorem, oglądał wiadomości i bawił się autem. Spojrzał na nas z uśmiechem, jakby chciał nas zaprosić do zabawy. W ogóle nie bał się obcych osób w dziwnych ubraniach i hełmach na głowie.
Podobna sytuacja przydarzyła się, kiedy mniej więcej czteroletnie dziecko niechcący uwięziło mamę na balkonie. Chłopiec zamknął drzwi i nie potrafił ich otworzyć. Mama krzyczała do sąsiadów z drugiego piętra, żeby zadzwonili po pomoc. Mogliśmy wejść na balkon i rozbić szybę w oknie lub dostać się do środka, wyważając drzwi. Okazało się jednak, że okno od strony klatki schodowej jest uchylone, więc przystawiliśmy drabinę i weszliśmy do mieszkania.
Dlaczego został pan strażakiem?
- Zawsze marzyła mi się praca w służbach mundurowych. Moje największe zainteresowania budziła kryminalistyka, więc myślałem raczej o policji. W szkole średniej zastanawiałem się nawet nad wstąpieniem do wojska jako ochotnik, ale wybrałem studia. Studiowałem administrację na Uniwersytecie Łódzkim, byłem przedstawicielem handlowym, jednak tak naprawdę widziałem swoją przyszłość jedynie w mundurze. Mój brat, który również jest strażakiem, bardzo sobie chwalił służbę w straży pożarnej i namówił mnie, żebym spróbował swoich sił w naborze. Udało się za drugim podejściem. Jak się okazało, był to bardzo dobry wybór, bo służba w tej formacji daje mi ogromną satysfakcję i nie zamieniłbym jej na żadną inną.
Jak wygląda nabór do straży pożarnej?
- Do służby można dostać się na trzy sposoby. Pierwszy to rozpoczęcie nauki w Szkole Aspirantów, po ukończeniu której uzyskuje się tytuł technika pożarnictwa. Innym sposobem jest podjęcie studiów i rozpoczęcie służby kandydackiej w Szkole Głównej Służby Pożarniczej, która kształci kadrę oficerską. Z kolei ja przeszedłem nabór ogłoszony przez komendę miejską straży pożarnej. Żeby zostać przyjętym, musiałem przejść badania lekarskie, odbyć rozmowę z psychologiem, reprezentantami komendy i zdać testy sprawnościowe. Należy do nich podciąganie się na drążku, bieg na 50 metrów i na 1000 metrów. Co roku muszę zaliczyć te same ćwiczenia. Następnie zostałem skierowany na trzymiesięczne szkolenie podstawowe w formie skoszarowanej.
Odbyłem kurs podstawowy dla szeregowych, który trwał trzy miesiące, a po trzech latach służby ukończyłem trzymiesięczny kurs podoficerski. Obecnie nowo przyjęci do służby kierowani są od razu na jednoetapowy sześciomiesięczny kurs podoficerski. Na szkoleniu uczyłem się podstaw dotyczących funkcjonowania straży pożarnej i ochrony przeciwpożarowej. Poczułem namiastkę służby wojskowej, bo dużą rolę podczas szkolenia odgrywa zdyscyplinowanie, gotowość do działania oraz poszanowanie praw i obowiązków służbowych. Podobnie jak w wojsku z biegiem lat awansujemy, mamy nadawane stopnie i przydzielane stanowiska. Jednak najważniejsze było dla mnie zapoznanie się ze sprzętem, którego używamy w działaniach ratowniczo-gaśniczych oraz nauka udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej.
Straż pożarna jest obecnie bardzo wyspecjalizowaną służbą. Kiedyś większość wyjazdów dotyczyła pożarów, natomiast teraz jesteśmy dysponowani także do tak zwanych miejscowych zagrożeń. Należą do nich zarówno interwencje wynikające ze złej pogody, tj. silne wiatry, podtopienia, jak i interwencje związane z zagrożeniami chemicznymi, ekologicznymi i budowlanymi. Do tego dochodzą wypadki w transporcie drogowym i kolejowym. Poza tym zajmujemy się ratownictwem wysokościowym i wypadkami na akwenach. W straży funkcjonują cztery wyspecjalizowane grupy - ratownictwa wysokościowego, poszukiwawczo-ratownicza, ratownictwa wodnego oraz ratownictwa chemiczno-ekologicznego, które dysponują jeszcze bardziej zaawansowanym sprzętem w swojej dziedzinie, jednak każdy strażak musi znać przynajmniej podstawowy sprzęt mający zastosowanie w każdej z nich.
Po kursie trafiłem do jednostki, w której akurat był wolny etat. Na początku musiałem przyzwyczaić się do specyfiki służby, ale bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie, że nikt nie traktował mnie z góry. Pamiętam słowa, które usłyszałem: „Zawsze służymy pomocą, bo razem będziemy jeździć na akcje i za siebie odpowiadać, więc musimy stworzyć jedną drużynę”.
Co w pierwszej kolejności musi pan zrobić po przyjściu do pracy?
- Służbę rozpoczynam o ósmej rano. Przed jej rozpoczęciem wraz z całą zmianą musimy sprawdzić i przyjąć sprzęt od zmiany, która miała służbę przed nami. Zgłaszamy dowódcy, że sprzęt działa, albo informujemy o usterkach i przystępujemy do zmiany służby. Potem jest czas na zajęcia teoretyczne i praktyczne. Mamy z góry ustalony harmonogram doskonalenia zawodowego na dany miesiąc, który przewiduje różnego rodzaju szkolenia.
W ramach tego szkolenia wyjeżdżamy również na ćwiczenia obiektowe w rejonie naszego działania. Odwiedzamy firmy, budynki użyteczności publicznej, żeby wiedzieć, jak w razie potrzeby poruszać się w danym miejscu. W przypadku firm produkcyjnych uzupełniamy naszą wiedzę m.in. o to, jakie niebezpieczne substancje mogą znajdować się w środku, aby mieć świadomość, jakie zagrożenia mogą na nas czekać. Uczestniczymy również w próbnych ewakuacjach. Tak nasz dzień wygląda oczywiście w teorii, bo nigdy nie wiemy, kiedy zaświeci się czerwone światło.

Ile czasu zazwyczaj mija od włączenia się alarmu do wyjazdu na akcję?
Niezależnie od pory dnia mamy na to mniej niż minutę. Możemy w nocy spać, ale to jest bardzo czujny sen. Zanim zadzwonią dzwonki alarmowe, zapala się czerwone światło i to już powoduje, że zrywamy się na równe nogi. Częściowo śpimy w ubraniu - w spodniach i koszulce. Do założenia pozostaje jedynie bluza. Jest to nasze ubranie koszarowe, w którym chodzimy na co dzień po jednostce i które zakładamy do akcji pod ubranie specjalne. Kiedy ześlizgujemy się po ześlizgu na garaż, zakładamy gumowce, do góry podciągamy znajdujące się na nich spodnie z szelkami, kurtkę, rękawice, hełm i ruszamy do akcji.
Jakie emocje panu towarzyszą, gdy rusza pan w teren?
- Każdy alarm powoduje przyspieszone bicie serca i zawsze towarzyszy mi adrenalina. Pojawia się również stres, ale taki w pozytywnym wydaniu, który pozwala mi skupić się na zdarzeniu, do którego jesteśmy wezwani. Wypadki kończą się mniej lub bardziej szczęśliwie, więc pojawiają się również takie emocje jak radość, smutek czy nawet przygnębienie, ale docierają one do mnie zazwyczaj dopiero po powrocie do jednostki, a niekiedy nawet następnego dnia.
Zdarza się, że wzywa nas policja, np. do pomocy przy otwarciu mieszkania, bo zaniepokojona rodzina lub sąsiedzi nie mają kontaktu z osobą, która w nim zamieszkuje. Zawsze, gdy uchylam drzwi, mam nadzieję, że w mieszkaniu zastanę osobę chorą lub co najwyżej nieprzytomną, ale często znajdujemy osoby martwe. Takie, które odeszły w samotności. W rejonie, w którym pracuję, jest sporo wieżowców i takich przypadków jest bardzo dużo.
Jesteśmy wzywani również do wypadków samochodowych, w których ludzie są często mocno poszkodowani, i to też nie jest przyjemne, ale musimy działać. Śmierć przy akcjach to największa tragedia i zawsze później przychodzi refleksja. Nie mogę jednak zbyt długo rozpamiętywać takich zdarzeń, bo w przeciwnym razie ciężko by mi się pracowało.
Na czym polega pomoc straży pożarnej na miejscu wypadku?
- Nasze działania rozpoczynamy zawsze od zabezpieczania miejsca zdarzenia. W pierwszej kolejności musimy zadbać o własne bezpieczeństwo, a następnie dotrzeć do poszkodowanych. Rozpoznać, jakie zagrożenia pojawiły się w związku z wypadkiem, takie jak np. rozlane paliwo, i ocenić kto najbardziej potrzebuje pomocy. Jeżeli nie można poszkodowanych wydobyć z samochodu, to przy użyciu specjalistycznego sprzętu musimy uzyskać do nich dostęp, aby można im było udzielić niezbędnej pomocy, a następnie przekazać załodze pogotowia ratunkowego.
Ostatnio uczestniczyłem w akcji, w której nastąpiło zderzenie samochodu osobowego z motocyklem. Kierowcy samochodu osobowego nic się nie stało, natomiast 30 metrów od miejsca zdarzenia na chodniku leżał człowiek. Świadkowie powiedzieli, że jest to motocyklista. Okazało się, że motocykl poleciał 15 metrów w przeciwnym kierunku. Mężczyzna był mocno poturbowany, miał potłuczony bark i otwarte złamanie nogi. Nasza pomoc polegała m.in. na ustabilizowaniu poszkodowanego w pozycji, w której go zastaliśmy. Założyliśmy mu kołnierz ortopedyczny, aby zabezpieczyć odcinek szyjny kręgosłupa, położyliśmy opatrunek na ranę, udzieliliśmy wsparcia psychicznego i czekaliśmy na pogotowie.
Często się zdarza, że straż pożarna przyjeżdża na miejsce wypadku przed pogotowiem?
- Trudno to ocenić. Zazwyczaj jesteśmy na miejscu w tym samym czasie lub zaraz po sobie. Jeżeli chodzi o jednostki straży pożarnej, które znajdują się w miastach, to pogotowie przyjeżdża zazwyczaj przed nami. Często zależy to od tego, pod jaki numer alarmowy trafi zgłoszenie.
Nieco inaczej może to wyglądać w powiatach. Niemniej pamiętam, że raz wezwano nas do dziewczyny, która zasłabła na przystanku tramwajowym, bo karetka pogotowia miała być z opóźnieniem. Okazało się, że to nie było nic groźnego, mogliśmy powiadomić pogotowie, w jakim stanie znajdowała się dziewczyna, i po naszej interwencji karetka zabrała ją do szpitala.
Zdarza się także, że jedziemy z pomocą załogom pogotowia. Kiedyś młody mężczyzna nabawił się w domu urazu kręgosłupa, a że był dość słusznych rozmiarów, to dwóch ratowników nie byłoby w stanie znieść go po schodach do karetki. Razem z trzema innymi strażakami i ekipą pogotowia znieśliśmy chorego na noszach. Takich sytuacji również nie brakuje.
Jakie akcje są najbardziej niebezpiecznie?
- W zasadzie wszystkie zdarzenia, do których jedziemy, niosą ze sobą duże zagrożenie dla naszego życia i zdrowia. W przypadku pożaru trudno przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja.
Pożar - w zależności od tego, co znajduje się w danym obiekcie - może zacząć się szybko rozprzestrzeniać. Mimo że nasze działania opierają się na ściśle określonych procedurach, których musimy przestrzegać, począwszy od przyjazdu na miejsce zdarzenia i ustawienia wozu pożarniczego, to nie są one w stanie w pełni uchronić nas przed niebezpieczeństwem.
Wydawałoby się, że drewniana, kilkumetrowa komórka nie stanowi zagrożenia. Natomiast ludzie w środku mogą przechowywać substancje łatwopalne, butle z gazem czy inne niebezpieczne materiały. Zwykło się u nas mawiać: „Dobry ratownik to żywy ratownik”.  Dlatego w czasie akcji trzeba być zawsze bardzo ostrożnym i nigdy nie kierować się rutyną.

Co jest najczęstszą przyczyną pożarów?
- Zazwyczaj wynikają one z braku ostrożności i niewłaściwego posługiwania się ogniem przez osoby dorosłe. Mam tu na myśli np. pozostawianie bez nadzoru potraw na kuchenkach gazowych, co jest częstą przyczyną pożarów mieszkań. Bardzo niebezpieczne jest również używanie otwartego ognia w różnego rodzaju budynkach magazynowych, w których przechowuje się produkty łatwopalne, oraz w pomieszczeniach produkcyjnych i usługowych. Do częstych przyczyn pożarów należy również nieprawidłowe użytkowanie instalacji elektrycznej oraz urządzeń grzewczych.
Bardzo dużo zdarza się również pożarów samochodów z powodu niesprawnej instalacji elektrycznej, ale znacznie łatwiej jest je ugasić niż ogień, który rozprzestrzenia się w zamkniętych pomieszczeniach.
W jakich warunkach pracuje się panu najciężej?
- Nie ukrywam, że najtrudniejsze są dla mnie akcje związane z niesprzyjającymi warunkami pogodowymi. Jeśli nastąpił pożar albo doszło do wypadku, a do tego załamała się pogoda, to akcja daje nam się jeszcze bardziej we znaki. Pamiętam, że w grudniu 2013 roku cała Polska zmagała się ze skutkami huraganu „Ksawery". Pierwsze wezwanie mieliśmy o dziewiątej rano i potem przez cały dzień jeździliśmy od zdarzenia do zdarzenia, bo musieliśmy uporać się z powalonymi drzewami, pozrywanymi dachami, a do tego w międzyczasie gasiliśmy duży pożar poddasza. Po południu przyszły śnieżyca i mróz, warunki były katastrofalne. Do akcji jechaliśmy bardzo powoli, bo na jezdniach był lód. Do jednostki wróciliśmy około północy wyczerpani do granic możliwości.
Najciężej pożary gasi się zimą. Dla mnie jest to też męczące fizycznie, bo gasimy wodą, która szybko zamarza, i niejednokrotnie jestem przemoczony, a temperatura nie sprzyja nam w żaden sposób. Kiedy akcja trwa kilka godzin, muszę w tym stanie wytrwać, bo nie ma możliwości powrotu do jednostki. Z kolei przez to, że nasze specjalne ubrania są dość grube, a do tego zakładamy rękawice i hełm, to latem przy 30-stopniowym upale muszę uważać, żeby się nie odwodnić.
Która interwencja sprawiła panu największą satysfakcję?
- Do tej pory były to chyba działania w trakcie powodzi na południu Polski, w których brałem udział w czasie kursu podoficerskiego. Jeżeli woda przerwie wał i zaleje posesje oraz domy, to w pierwszych godzinach akcji uruchamiane są jednostki, które posiadają odpowiedni sprzęt, czyli wszelkiego rodzaju łodzie, pontony, dzięki którym można ewakuować mieszkańców. Natomiast gdy woda opada i widać ogrom zniszczeń, zaczyna się drugi etap naszych działań. Do akcji, w zależności od jej rozmiarów, mogą zostać wysłane bardzo duże siły. Rozpoczyna się wówczas m.in. umacnianie wałów, dostarczanie żywności i wody pitnej, wypompowywanie wody z posesji oraz pomoc w sprzątaniu i usuwaniu skutków po wodzie, która przeszła.
Jesteśmy służbą, która zajmuje się ratowaniem życia, zdrowia i mienia. Dysponujemy przy tym specjalistycznym sprzętem, wiedzą i umiejętnościami, dlatego jeśli ludzie są w stanie zagrożenia i nie potrafią dać sobie rady sami, to mogą liczyć na naszą pomoc. Gdy opadła woda, wielu ludzi na widok strat, które ponieśli, się załamało. W niektórych domach błota było po kolana, więc pomagaliśmy wynosić meble i inne wyposażenie, które dało się jeszcze uratować. Możliwość pomocy w takich sytuacjach, w których ludzie stracili niekiedy dorobek życia, daje bardzo dużą satysfakcję.
Jak na działania strażaków reagują poszkodowani? W końcu zazwyczaj są wystawieni na ekstremalny stres, przez co mają prawo nie kontrolować swoich emocji...
- Reakcje są bardzo pozytywne. Często w którymś momencie pada słowo „dziękuję”, co przekłada się na to, że straż pożarna cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Gdy jest się zmęczonym i nie ma się na nic więcej ochoty, to słowa uznania dodają skrzydeł.

Łukasz Górczyński. Ukończył administrację na Uniwersytecie Łódzkim, pracował jako przedstawiciel handlowy w firmie farmaceutyczno-kosmetycznej, od czterech lat strażak Państwowej Straży Pożarnej w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 11 w Łodzi. Pasjonat piłki nożnej, motocykli i dobrej muzyki.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz