poniedziałek, 17 października 2016

"W PRL-u fryzury były ciekawsze. Dzisiaj fryzury zeszły na psy"

Zbigniew Kuty, mistrz fryzjerstwa, swój zakład prowadzi w centrum Łodzi.                Od niemal sześćdziesięciu lat obserwuje zmieniającą się modę.                                     - W PRL-u fryzury były ciekawsze - twierdzi. - Z jednego zawinięcia                     można było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj     fryzjerstwo zeszło na psy.
Ciężko jest panu rozczesać moje włosy.
- Włosy po myciu z reguły rozciągają się o jedną trzecią długości. Jednak                     farbowane nie są tak elastyczne i przy rozczesywaniu końcówki się strzępią.
Może powinnam używać farby bez amoniaku?
- Jeśli jakaś firma sprzedaje farbę bez amoniaku, to zastępuje go substancją                   pochodną. Doradzić farby nie mogę, bo to, że jakaś jest droga, wcale nie znaczy,                       że jest dobra. Kiedyś były lepsze. Kolor trzymał się na włosach. Dzisiaj wypłukuje                     się po paru umyciach i znowu trzeba chemię nakładać. Jednak reklamodawcy             zachwalają je, twierdząc, że odrostów nie widać.
Jest pan fryzjerem od ponad 57 lat. Jakie kolory były modne na początku                     pana drogi zawodowej?
- Było dwóch fryzjerów - Zbyszek i Hirek. Przed świętami szła kobieta do Zbyszka                         i pytała:- Jaki kolor jest modny w tym sezonie? Zbyszek odpowiadał, że wszystkie           odcienie czerwieni. Inna pani pytała o to samo Hirka. - Zimne, niebieskie - mówił.                Dlatego że jeden mógł dostać czerwoną farbę, a drugi niebieską. Taka inspiracja.
Został pan fryzjerem z przypadku?
- Ojciec kiedyś zapytał: - Zbychu, chcesz być fryzjerem? - Mogę być - odparłem.                       Nie wiedziałem na co się decyduję, bo w życiu nie byłem u fryzjera. Tata miał                 maszynkę ręczną, którą mnie strzygł. Trzeba było siły, żeby jej użyć. Dzisiaj wisi na           ścianie w moim salonie.
Podstawówkę skończyłem w czerwcu '59, a w lipcu już poszedłem do terminu.                   Miałem wtedy 13 lat. Praktyki trwały trzy lata i po egzaminach zostałem                     najmłodszym czeladnikiem w Izbie Łódzkiej od przeszło pięćdziesięciu lat.
Jak wyglądały pana praktyki?

- Zakład fryzjerski należał do mojego wujostwa. Mieścił się w tym samym domu co             dzisiaj, ale po drugiej stronie bramy. Stałem i przyglądałem się temu, co robi mój                 wujek. Musiałem nauczyć się trzymać nożyczki w garści, a to nie jest takie proste.               Śrubę trzeba mieć na zewnątrz, ostrza poziomo, ruch zgrać z grzebieniem.                  Godzinami stałem przy ścianie i ćwiczyłem, żeby ręce się wprawiły.









Pamięta pan pierwsze cięcie włosów?
- To nie było od razu całe ścięcie. Najpierw baczek mogłem odciąć, potem                     wyrównać włosy z tyłu głowy. Ciężko szło. Kiedyś wujek kazał mi namydlić butelkę           pędzlem. Postawiłem ją na szyjce i delikatnie zbierałem brzytwą pianę. Innym                     razem musiałem namydlić balon i go ogolić. Czasem się udawało.
Ciężko goliło się brzytwą?
- Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do zakładu i zobaczyłem błyszczące ostrze             niemieckiej brzytwy, to aż oczy zamknąłem ze strachu. Dzisiaj wciąż ją mam                               w szufladzie, tylko stal ściemniała.
Wujek prosił swoich klientów: - Przyjdź pan na golenie. Chłopak się będzie uczył                           i najwyżej panu ucho utnie. No to miałem trzech, czterech, czasem pięciu panów                      na dzień. Ja się uczyłem, majster był zadowolony, że robię postępy, a oni mieli                   usługę za darmo. Szybko nauczyłem się golić, ale bywało wesoło.
Zaciął pan kogoś?
- A to raz? Przyszedł kiedyś facet po kielichu. Ja już wtedy goliłem. W zakładzie               mieliśmy radio Szarotkę na baterię. Pamiętam, że był Wyścig Pokoju, wszyscy                   słuchali sprawozdania. Do Poznania był etap. Jeden kolarz uciekał, Gazda go                       gonił. Namydliłem klienta, wziąłem brzytwę, naostrzyłem na skórzanym pasie,             pojechałem po policzku i chciałem pojechać pod ustami. Nagle sprawozdawca                 krzyczy: - Gazda pierwszy! Facet podnosi się z fotela, a brzytwa mu prosto w                        zęby. Boże kochany, jak ta krew tryskała! Nawet nie miał pretensji, bo sam                           podskoczył. Ale kaleczyło się czasem... Raz chłopakowi końcówkę ucha                         obciąłem. Nawet nie poczuł.
Niebezpieczne narzędzie.
- Pewnie, że niebezpieczne. Wiadomo co kiedy fryzjerowi odbije? Krew lała się                            z wargi, z ucha, z nosa. Z brodawki leciała mocno. Panowie przychodzili do mnie                      na golenie codziennie, co drugi, trzeci dzień. Jeden dziadek odwiedzał mój zakład                     w każdą sobotę. W Łodzi mieszkało dużo Żydów. Mieli bladą skórę, prawie siną,                          i czarny zarost. Jeśli jakiś pan mecenas golił się rano, a randkę miał wieczorem,                       to wpadał do mnie po raz drugi po południu, bo jego twarz wyglądała już na brudną.

Wtedy mężczyźni przychodzili do fryzjera na golenie, bo nie było dobrych żyletek.                     Od kilkunastu lat już się tego nie robi z obawy przed AIDS, "wątróbką". Zostało                 strzyżenie. Chłopaki często sami się strzygą, dziewczyny noszą długie włosy.                     Roboty nie ma.







Kiedyś miał pan więcej pracy?
- Kiedyś ludzie bardziej o siebie dbali. Kobiety częściej przychodziły do fryzjera,                 ubierały się elegancko. W piątek, w sobotę pełno było pań w moim zakładzie,                             bo szykowały się na niedzielę. Tak się też mówiło: - Jutro niedziela, to mięso na                    obiad i biała koszula. Nie robiłem zapisów, musiały czekać w kolejce.
W latach 50., 60. pensje w Łodzi też nie były wysokie, ale była praca. Żona zrobiła               sobie fryzurkę, mąż kupił pół litra i oprócz tego mogli pójść do kawiarni czy na                 dancing. Kawaler się ogolił, po pracy stanął na rogu i się rozglądał. Miał własne             pieniądze i może nie miał za to co kupić, ale czuł się wolnym człowiekiem.
Zmiany w Polsce obserwuję, patrząc na liczbę klientów w salonie. Po '89 jeszcze                 przez kilka lat ludzie mieli pracę, potem wydali oszczędności, nie wiedzieli, gdzie                 mogą zarobić, a życie było coraz droższe. Teraz wielu łodzianom ledwo starcza                        do pierwszego. Dzielnica Stare Polesie zrobiła się kiepska. Zresztą Łódź jest                       biedna w stosunku do innych dużych miast w Polsce. Przyleci taka pani do fryzjera             zrobić sobie fryzurkę? A gdzie z tym uczesaniem pójdzie? Do restauracji?                                Nie stać jej na to. Woli kupić buty chińskie za 20 złotych, które zaraz się rozlecą.
Tymczasem na Zachodzie jest wiele zakładzików, w których pracują jedna bądź                     dwie dziewczyny. Otwierają je wcześnie rano i kobiety - zamiast same męczyć                           się w domu - wpadają do nich przed pracą na czesanie. Tam również mężczyźni                         dbają o zarost. W Polsce młodzieńcy chodzą po ulicy w dziurawych spodniach i                         wyglądają, jakby trzy dni siedzieli w śmietniku, bo taka moda. Jakby dziewczyna                      nie dała się przytulić, to od razu by się ogolił.
W czasach pańskiej młodości bród nie nosili?
- Zawsze nosili brody lub wąsy, ale to była ozdoba. Zarost miał kształt, był ładny.                 Dzisiaj jeden kolega zapuści, drugi, dziesiąty, to ja też. I wygląda potem, jakby                        miał myjkę do kąpieli na twarzy. W Łodzi jest parę zakładów, które się nazywają                 Barber Shop, bo po polsku źle by to brzmiało. Tam strzygą wąsy, bródkę, myją                     brody i smarują je jakimś kosmetykiem. Taka usługa kosztuje kilkadziesiąt złotych.                  Nie każdy ma forsę na takie głupoty. Fryzjerki w zakładach najczęściej na męskim                            zaroście się nie znają, bo tego ich na kursach nie uczą. Jeśli jakaś dziewczyna                       trafi na takiego dziadka jak ja, to może jeszcze czegoś się dowie, bo ja tym               zajmowałem się na co dzień.

Kiedyś każdy fryzjer męski miał u siebie golenie, strzyżenie, wąsy, brodę. Klienci                mówili, czy chcą spiczastą bródkę, na łopatkę, krótszą czy dłuższą. Wąsy długie                      lub podkręcane. Co kilka lat moda się zmieniała. Raz strzygłem na "księcia Józefa",           innym razem "na Stalina".













Pan strzygł, a klient zwierzał się z problemów?
- Fryzjer jest jak spowiednik. Ludzie przychodzą do mnie ze wszystkimi                       problemami. Jeśli znam kobietę kilka lat, a bywa też, że strzygę jej rodziców,                       męża, dzieci, a potem wnuki, to wiem, o czym rozmawiać. Kiedy przychodzi do                     mnie po raz pierwszy i mówi o sprawach osobistych, wtedy muszę słuchać i                 przytaknąć. A przytaknij w momencie, który jej nie pasuje!
Na ścianie w pana salonie wisi dyplom za zdobycie czwartego miejsca na               ogólnopolskim konkursie fryzjerskim w Poznaniu.
- Kiedy zostałem czeladnikiem, musiałem iść do wojska. Ze służby wróciłem                                w 1966 roku. Rok później umarł mój wujek i ciocia przepisała zakład na mnie.               Zdobyłem tytuł mistrzowski i zacząłem brać udział w różnych konkursach.                     Wygrałem kiedyś mistrzostwo Łodzi za pokaz fryzur w Izbie Rzemieślniczej                                w Łodzi, innym razem zająłem czwarte miejsce w Polsce. Potem ożeniłem                               się i przyszły dzieci. Musiałem z czegoś zrezygnować.
Zrezygnował pan z konkursów.

- Tak, bo wcale nie było łatwo się do nich przygotować. W każdym konkursie brało               udział kilkudziesięciu uczestników. Musiałem zrobić mojej modelce dwa lub trzy           uczesania, tj. dzienne, wieczorowe i fantazyjne. Do każdej z fryzur wkładała inną           sukienkę. Te kreacje czasem wypożyczałem w teatrze. Potem przechadzała się                           z ułożonymi włosami po wybiegu, uśmiechała się do kamery. Przed pokazem                 wszystkie uczesania musiałem trenować po kilkanaście razy. Wiadomo, że                               nie robiłem tego przy klientach, tylko zostawałem po pracy.













Jakie fryzury były modne w PRL-u?
- Różne. Ale trzeba przyznać, że były ciekawsze. Robiło się strzyżenie brzytewką,               potem włosy nawijało się na wałki i rozczesywało. Z jednego zawinięcia można                       było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj fryzjerstwo zeszło                  na psy.
A dlaczego?
- Klub Fryzjerstwa Artystycznego się rozleciał. Cech nikogo nie obchodzi. Jakaś           dziewczyna skończyła praktykę fryzjerską i poszła pracować do fabryki. Potem                 przyszła przemiana, fabryka rozleciała się w latach 90. Ona - mając 50                                      lat - przypomniała sobie, że jest fryzjerką. Gdy ja zaczynałem, trudno było dostać               lokum od miasta. Z tego powodu w Łodzi działało około 300 salonów fryzjerskich.                Teraz wszędzie są lokale do wynajęcia.
Taka pani kupi krzesła, postawi lustro i już ma zakład. Co chwilę ktoś otwiera nowy                      i po kilku miesiącach plajtuje, bo właścicielowi się wydaje, że wystarczy pomachać     nożyczkami, żeby zarobić pieniądze.
Teraz każdy może być fryzjerem?

- Tak. Ty też możesz otworzyć salon fryzjerski. Nikt o doświadczenie nie pyta.                     Kiedyś trzeba było mieć dyplom czeladniczy. Po trzech latach nauki zdawało się       kilkugodzinny egzamin z teorii, praktyki, golenia, strzyżenia męskiego i damskiego                 oraz czesania. Pamiętam, że zrobiłem ondulację żelazkową. Szczypce z żelaza         podgrzewało się nad palnikiem i tym zakręciłem loki francuskie. Po trzech latach                        od egzaminu czeladniczego przystąpiłem do egzaminu mistrzowskiego.













Wszyscy mistrzowie, którzy mieli swoje zakłady, musieli należeć do cechu.                                Na zebrania przychodziło około dwustu, ledwo w świetlicy się mieścili. Cech poza          sprawami administracyjnymi dbał o poziom egzaminów fryzjerskich. Organizowali                   też różne szkolenia, np. z BHP, higieny. Prawie wszyscy się znaliśmy. Czasem po               kursie chodziliśmy na wódkę.
Obecnie nie trzeba należeć do cechu. W Łodzi jest prawie dwa tysiące zakładów          fryzjerskich i większość z nich stoi pusta. Dzisiaj miałem dwóch klientów. Co                         prawda teraz mam problemy ze zdrowiem i już nie pracuję przez cały dzień.                                  Jednak dawniej w moim salonie czworo, pięcioro fryzjerów pracowało i mieliśmy                      60 głów do zrobienia na dzień.
Czym zajmował się Klub Fryzjerstwa Artystycznego?
- Później zmieniono jego nazwę na Klub Postępu i Techniki. Powstał w 1958 roku,                   rok przed tym, jak zacząłem uczyć się na fryzjera. W całej Polsce takie kluby                   otwierali, żeby podnieść poziom pracy. Lata 70. to był najlepszy okres w całej                     historii fryzjerstwa polskiego. Nawet jak klientka poszła do fryzjera na wsi, to włosy               miała dobrze ostrzyżone. A teraz... Jak można człowieka oszpecić i mu powiedzieć,                  że wygląda "trendy"?
W naszym klubie stało ze 20 aparatów do suszenia włosów, takich jak ten, który                         u mnie widzisz. Byliśmy podzieleni na podgrupy - kadra, instruktorzy, grupa               wojewódzka, łódzka i uczniowie. Uczniowie co dwa tygodnie przychodzili na naukę                     z modelkami oraz modelami. Było paru przedwojennych mistrzów, np. Pietrzak,                   Kabat, Wierzbicki, którzy ich szkolili. Ja też dzięki nim poznałem nowe fryzury,               nauczyłem się lepszej techniki i innego spojrzenia. To była taka sztuka dla sztuki.










Nie można było za bardzo podróżować. Gdzie podpatrywaliście fryzury?
- W latach 60., 70. nie było żadnego żurnala fachowego dla fryzjerów. Wychodziła                 tylko "Uroda", a potem "Uroda i Zdrowie". Ten magazyn był o wszystkim, ale                       można było w nim znaleźć m.in. kilka zdjęć fryzur.
Kiedyś do cechu w Łodzi przyszedł jeden żurnal ze zdjęciem fryzury wymyślonej                   przez brytyjskiego geniusza, Vidala Sassoona. Nazywała się "na grzybka". Była to            pierwsza geometryczna fryzura. Niestety, w środku nie znaleźliśmy żadnego opisu     technicznego i nie wiedzieliśmy, jak należy strzyc. Jeden rysownik z cechu               rozrysowywał fryzurę na tablicy szkolnej przez kilka tygodni. W końcu doszliśmy                       do tego, że nie możemy ścinać po zewnętrznej, tylko po wewnętrznej stronie.                       Moda przychodziła też do nas z telewizji. Do Opola przyjeżdżali artyści z Zachodu                       i tak kobiety zaczęły szaleć na punkcie "mokrej Włoszki".
Jest to trwała, po której włosy są mocno skręcone i wyglądają jakby były               wilgotne.
- To była trwała z Francji. Niby robiło się ją w ten sam sposób, ale Francuzi                       utrwalali u siebie fryzury specjalnymi płynami i żelami. U nas był tylko jeden Pewex                     w Warszawie, gdzie za bony można było kupić żel do "mokrej Włoszki". Koledzy                       po niego jeździli, ale ja się w to nie bawiłem, gdyż moim zdaniem trwała powinna                    być imitacją naturalnego skrętu. Potem dziewczyna wyszła od nich z salonu                           cała w skowronkach, wróciła do domu, wyspała się w nocy, żel wytarł się w                     poduszkę i rano chciało jej się płakać, bo wyglądała jak straszydło.
Pierwszą trwałą ondulację na gorąco zrobił Karl Nessler z Niemiec w 1905                    roku.
- Tak, a potem powstały inne. Na zimno, elektryczna, kompresowa czy kierunkowa,                    w której włosy nakręcało się na wałki w różnych kierunkach. Niestety, efekt był                podobny.

W latach 70. dwóch moich znajomych pojechało na jakiś pokaz do Wiednia.                       Wrócili stamtąd z dyplomem i przywieźli trochę płynu do trwałej. Zaczęli ją robić.           Wyjmowali walizkę wielkości nesesera, grzali klamerki, a potem nakładali je na                      włosy. Ile oni za to brali pieniędzy! A jak popalili włosy! Było dużo skarg do cechu                       od ich klientek. Potem płyn im się skończył, a w stanie wojennym nikt nie mógł                          pojechać po nowy na Zachód. Znajomi fryzjerzy zaczęli kupować płyn do trwałej                       na zimno i mieszali go z wodą. Przecież interes się kręcił, więc nie mogli łatwo                            z niego zrezygnować.













Jaka była pana ulubiona trwała?
- Trwała na zimno, bo kobieta u mnie w salonie nie trzymała na głowie ciężarów                           i była bezpieczna. Przyszła do nas pod koniec lat 20., ale dopiero po wojnie                       nastąpił jej rozkwit. Zwłaszcza stała się popularna w latach 50., bo już u nas nie                      było nowych urządzeń do robienia trwałych ondulacji. Musiałem umyć głowę                    klientki, ostrzyc włosy, podzielić na pasemka i wtedy smarowałem je płynem.                          Ten płyn włosy rozpuszczał, dzięki czemu dało się je uformować. Zakręcało się                kosmyki na wałek i nastąpiło trwałe przekształcenie z prostego włosa na falisty.                             Teraz trwałej prawie nikt nie robi. Młode dziewczyny same włosy prasują                     prostownicą lub robią fale.
A jak lubią się u pana czesać?
- Rzadko przychodzą się czesać, jeśli już, to przed weselem. Na imprezę rodzinną                 typu chrzest, imieniny to najczęściej tylko babcia przychodzi ze zrobioną fryzurką,                       bo jej się wydaje, że musi się ogarnąć, żeby nie urazić gospodarzy. Tak została           wychowana. Młoda dziewczyna jak na taką okazję głowę umyje, to już jest dużo.
Zbigniew Kuty. Mistrz fryzjerstwa. Swój zakład prowadzi od prawie sześćdziesięciu                   lat przyulicy 1 Maja 20 w Łodzi (róg z Żeromskiego). Ma żonę i dwoje dzieci.

Wywiad ukazał się na gazeta.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz