Zbigniew Kuty, mistrz fryzjerstwa, swój zakład prowadzi w centrum Łodzi. Od niemal sześćdziesięciu lat obserwuje zmieniającą się modę. - W PRL-u fryzury były ciekawsze - twierdzi. - Z jednego zawinięcia można było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj fryzjerstwo zeszło na psy.
Ciężko jest panu rozczesać moje włosy.
- Włosy po myciu z reguły rozciągają się o jedną trzecią długości. Jednak farbowane nie są tak elastyczne i przy rozczesywaniu końcówki się strzępią.
Może powinnam używać farby bez amoniaku?
- Jeśli jakaś firma sprzedaje farbę bez amoniaku, to zastępuje go substancją pochodną. Doradzić farby nie mogę, bo to, że jakaś jest droga, wcale nie znaczy, że jest dobra. Kiedyś były lepsze. Kolor trzymał się na włosach. Dzisiaj wypłukuje się po paru umyciach i znowu trzeba chemię nakładać. Jednak reklamodawcy zachwalają je, twierdząc, że odrostów nie widać.
Jest pan fryzjerem od ponad 57 lat. Jakie kolory były modne na początku pana drogi zawodowej?
- Było dwóch fryzjerów - Zbyszek i Hirek. Przed świętami szła kobieta do Zbyszka i pytała:- Jaki kolor jest modny w tym sezonie? Zbyszek odpowiadał, że wszystkie odcienie czerwieni. Inna pani pytała o to samo Hirka. - Zimne, niebieskie - mówił. Dlatego że jeden mógł dostać czerwoną farbę, a drugi niebieską. Taka inspiracja.
Został pan fryzjerem z przypadku?
- Ojciec kiedyś zapytał: - Zbychu, chcesz być fryzjerem? - Mogę być - odparłem. Nie wiedziałem na co się decyduję, bo w życiu nie byłem u fryzjera. Tata miał maszynkę ręczną, którą mnie strzygł. Trzeba było siły, żeby jej użyć. Dzisiaj wisi na ścianie w moim salonie.
Podstawówkę skończyłem w czerwcu '59, a w lipcu już poszedłem do terminu. Miałem wtedy 13 lat. Praktyki trwały trzy lata i po egzaminach zostałem najmłodszym czeladnikiem w Izbie Łódzkiej od przeszło pięćdziesięciu lat.
Jak wyglądały pana praktyki?
- Zakład fryzjerski należał do mojego wujostwa. Mieścił się w tym samym domu co dzisiaj, ale po drugiej stronie bramy. Stałem i przyglądałem się temu, co robi mój wujek. Musiałem nauczyć się trzymać nożyczki w garści, a to nie jest takie proste. Śrubę trzeba mieć na zewnątrz, ostrza poziomo, ruch zgrać z grzebieniem. Godzinami stałem przy ścianie i ćwiczyłem, żeby ręce się wprawiły.
Pamięta pan pierwsze cięcie włosów?
- To nie było od razu całe ścięcie. Najpierw baczek mogłem odciąć, potem wyrównać włosy z tyłu głowy. Ciężko szło. Kiedyś wujek kazał mi namydlić butelkę pędzlem. Postawiłem ją na szyjce i delikatnie zbierałem brzytwą pianę. Innym razem musiałem namydlić balon i go ogolić. Czasem się udawało.
Ciężko goliło się brzytwą?
- Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do zakładu i zobaczyłem błyszczące ostrze niemieckiej brzytwy, to aż oczy zamknąłem ze strachu. Dzisiaj wciąż ją mam w szufladzie, tylko stal ściemniała.
Wujek prosił swoich klientów: - Przyjdź pan na golenie. Chłopak się będzie uczył i najwyżej panu ucho utnie. No to miałem trzech, czterech, czasem pięciu panów na dzień. Ja się uczyłem, majster był zadowolony, że robię postępy, a oni mieli usługę za darmo. Szybko nauczyłem się golić, ale bywało wesoło.
Zaciął pan kogoś?
- A to raz? Przyszedł kiedyś facet po kielichu. Ja już wtedy goliłem. W zakładzie mieliśmy radio Szarotkę na baterię. Pamiętam, że był Wyścig Pokoju, wszyscy słuchali sprawozdania. Do Poznania był etap. Jeden kolarz uciekał, Gazda go gonił. Namydliłem klienta, wziąłem brzytwę, naostrzyłem na skórzanym pasie, pojechałem po policzku i chciałem pojechać pod ustami. Nagle sprawozdawca krzyczy: - Gazda pierwszy! Facet podnosi się z fotela, a brzytwa mu prosto w zęby. Boże kochany, jak ta krew tryskała! Nawet nie miał pretensji, bo sam podskoczył. Ale kaleczyło się czasem... Raz chłopakowi końcówkę ucha obciąłem. Nawet nie poczuł.
Niebezpieczne narzędzie.
- Pewnie, że niebezpieczne. Wiadomo co kiedy fryzjerowi odbije? Krew lała się z wargi, z ucha, z nosa. Z brodawki leciała mocno. Panowie przychodzili do mnie na golenie codziennie, co drugi, trzeci dzień. Jeden dziadek odwiedzał mój zakład w każdą sobotę. W Łodzi mieszkało dużo Żydów. Mieli bladą skórę, prawie siną, i czarny zarost. Jeśli jakiś pan mecenas golił się rano, a randkę miał wieczorem, to wpadał do mnie po raz drugi po południu, bo jego twarz wyglądała już na brudną.
Wtedy mężczyźni przychodzili do fryzjera na golenie, bo nie było dobrych żyletek. Od kilkunastu lat już się tego nie robi z obawy przed AIDS, "wątróbką". Zostało strzyżenie. Chłopaki często sami się strzygą, dziewczyny noszą długie włosy. Roboty nie ma.
Kiedyś miał pan więcej pracy?
- Kiedyś ludzie bardziej o siebie dbali. Kobiety częściej przychodziły do fryzjera, ubierały się elegancko. W piątek, w sobotę pełno było pań w moim zakładzie, bo szykowały się na niedzielę. Tak się też mówiło: - Jutro niedziela, to mięso na obiad i biała koszula. Nie robiłem zapisów, musiały czekać w kolejce.
W latach 50., 60. pensje w Łodzi też nie były wysokie, ale była praca. Żona zrobiła sobie fryzurkę, mąż kupił pół litra i oprócz tego mogli pójść do kawiarni czy na dancing. Kawaler się ogolił, po pracy stanął na rogu i się rozglądał. Miał własne pieniądze i może nie miał za to co kupić, ale czuł się wolnym człowiekiem.
Zmiany w Polsce obserwuję, patrząc na liczbę klientów w salonie. Po '89 jeszcze przez kilka lat ludzie mieli pracę, potem wydali oszczędności, nie wiedzieli, gdzie mogą zarobić, a życie było coraz droższe. Teraz wielu łodzianom ledwo starcza do pierwszego. Dzielnica Stare Polesie zrobiła się kiepska. Zresztą Łódź jest biedna w stosunku do innych dużych miast w Polsce. Przyleci taka pani do fryzjera zrobić sobie fryzurkę? A gdzie z tym uczesaniem pójdzie? Do restauracji? Nie stać jej na to. Woli kupić buty chińskie za 20 złotych, które zaraz się rozlecą.
Tymczasem na Zachodzie jest wiele zakładzików, w których pracują jedna bądź dwie dziewczyny. Otwierają je wcześnie rano i kobiety - zamiast same męczyć się w domu - wpadają do nich przed pracą na czesanie. Tam również mężczyźni dbają o zarost. W Polsce młodzieńcy chodzą po ulicy w dziurawych spodniach i wyglądają, jakby trzy dni siedzieli w śmietniku, bo taka moda. Jakby dziewczyna nie dała się przytulić, to od razu by się ogolił.
W czasach pańskiej młodości bród nie nosili?
- Zawsze nosili brody lub wąsy, ale to była ozdoba. Zarost miał kształt, był ładny. Dzisiaj jeden kolega zapuści, drugi, dziesiąty, to ja też. I wygląda potem, jakby miał myjkę do kąpieli na twarzy. W Łodzi jest parę zakładów, które się nazywają Barber Shop, bo po polsku źle by to brzmiało. Tam strzygą wąsy, bródkę, myją brody i smarują je jakimś kosmetykiem. Taka usługa kosztuje kilkadziesiąt złotych. Nie każdy ma forsę na takie głupoty. Fryzjerki w zakładach najczęściej na męskim zaroście się nie znają, bo tego ich na kursach nie uczą. Jeśli jakaś dziewczyna trafi na takiego dziadka jak ja, to może jeszcze czegoś się dowie, bo ja tym zajmowałem się na co dzień.
Kiedyś każdy fryzjer męski miał u siebie golenie, strzyżenie, wąsy, brodę. Klienci mówili, czy chcą spiczastą bródkę, na łopatkę, krótszą czy dłuższą. Wąsy długie lub podkręcane. Co kilka lat moda się zmieniała. Raz strzygłem na "księcia Józefa", innym razem "na Stalina".
Pan strzygł, a klient zwierzał się z problemów?
- Fryzjer jest jak spowiednik. Ludzie przychodzą do mnie ze wszystkimi problemami. Jeśli znam kobietę kilka lat, a bywa też, że strzygę jej rodziców, męża, dzieci, a potem wnuki, to wiem, o czym rozmawiać. Kiedy przychodzi do mnie po raz pierwszy i mówi o sprawach osobistych, wtedy muszę słuchać i przytaknąć. A przytaknij w momencie, który jej nie pasuje!
Na ścianie w pana salonie wisi dyplom za zdobycie czwartego miejsca na ogólnopolskim konkursie fryzjerskim w Poznaniu.
- Kiedy zostałem czeladnikiem, musiałem iść do wojska. Ze służby wróciłem w 1966 roku. Rok później umarł mój wujek i ciocia przepisała zakład na mnie. Zdobyłem tytuł mistrzowski i zacząłem brać udział w różnych konkursach. Wygrałem kiedyś mistrzostwo Łodzi za pokaz fryzur w Izbie Rzemieślniczej w Łodzi, innym razem zająłem czwarte miejsce w Polsce. Potem ożeniłem się i przyszły dzieci. Musiałem z czegoś zrezygnować.
Zrezygnował pan z konkursów.
- Tak, bo wcale nie było łatwo się do nich przygotować. W każdym konkursie brało udział kilkudziesięciu uczestników. Musiałem zrobić mojej modelce dwa lub trzy uczesania, tj. dzienne, wieczorowe i fantazyjne. Do każdej z fryzur wkładała inną sukienkę. Te kreacje czasem wypożyczałem w teatrze. Potem przechadzała się z ułożonymi włosami po wybiegu, uśmiechała się do kamery. Przed pokazem wszystkie uczesania musiałem trenować po kilkanaście razy. Wiadomo, że nie robiłem tego przy klientach, tylko zostawałem po pracy.
Jakie fryzury były modne w PRL-u?
- Różne. Ale trzeba przyznać, że były ciekawsze. Robiło się strzyżenie brzytewką, potem włosy nawijało się na wałki i rozczesywało. Z jednego zawinięcia można było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj fryzjerstwo zeszło na psy.
A dlaczego?
- Klub Fryzjerstwa Artystycznego się rozleciał. Cech nikogo nie obchodzi. Jakaś dziewczyna skończyła praktykę fryzjerską i poszła pracować do fabryki. Potem przyszła przemiana, fabryka rozleciała się w latach 90. Ona - mając 50 lat - przypomniała sobie, że jest fryzjerką. Gdy ja zaczynałem, trudno było dostać lokum od miasta. Z tego powodu w Łodzi działało około 300 salonów fryzjerskich. Teraz wszędzie są lokale do wynajęcia.
Taka pani kupi krzesła, postawi lustro i już ma zakład. Co chwilę ktoś otwiera nowy i po kilku miesiącach plajtuje, bo właścicielowi się wydaje, że wystarczy pomachać nożyczkami, żeby zarobić pieniądze.
Teraz każdy może być fryzjerem?
- Tak. Ty też możesz otworzyć salon fryzjerski. Nikt o doświadczenie nie pyta. Kiedyś trzeba było mieć dyplom czeladniczy. Po trzech latach nauki zdawało się kilkugodzinny egzamin z teorii, praktyki, golenia, strzyżenia męskiego i damskiego oraz czesania. Pamiętam, że zrobiłem ondulację żelazkową. Szczypce z żelaza podgrzewało się nad palnikiem i tym zakręciłem loki francuskie. Po trzech latach od egzaminu czeladniczego przystąpiłem do egzaminu mistrzowskiego.
Wszyscy mistrzowie, którzy mieli swoje zakłady, musieli należeć do cechu. Na zebrania przychodziło około dwustu, ledwo w świetlicy się mieścili. Cech poza sprawami administracyjnymi dbał o poziom egzaminów fryzjerskich. Organizowali też różne szkolenia, np. z BHP, higieny. Prawie wszyscy się znaliśmy. Czasem po kursie chodziliśmy na wódkę.
Obecnie nie trzeba należeć do cechu. W Łodzi jest prawie dwa tysiące zakładów fryzjerskich i większość z nich stoi pusta. Dzisiaj miałem dwóch klientów. Co prawda teraz mam problemy ze zdrowiem i już nie pracuję przez cały dzień. Jednak dawniej w moim salonie czworo, pięcioro fryzjerów pracowało i mieliśmy 60 głów do zrobienia na dzień.
Czym zajmował się Klub Fryzjerstwa Artystycznego?
- Później zmieniono jego nazwę na Klub Postępu i Techniki. Powstał w 1958 roku, rok przed tym, jak zacząłem uczyć się na fryzjera. W całej Polsce takie kluby otwierali, żeby podnieść poziom pracy. Lata 70. to był najlepszy okres w całej historii fryzjerstwa polskiego. Nawet jak klientka poszła do fryzjera na wsi, to włosy miała dobrze ostrzyżone. A teraz... Jak można człowieka oszpecić i mu powiedzieć, że wygląda "trendy"?
W naszym klubie stało ze 20 aparatów do suszenia włosów, takich jak ten, który u mnie widzisz. Byliśmy podzieleni na podgrupy - kadra, instruktorzy, grupa wojewódzka, łódzka i uczniowie. Uczniowie co dwa tygodnie przychodzili na naukę z modelkami oraz modelami. Było paru przedwojennych mistrzów, np. Pietrzak, Kabat, Wierzbicki, którzy ich szkolili. Ja też dzięki nim poznałem nowe fryzury, nauczyłem się lepszej techniki i innego spojrzenia. To była taka sztuka dla sztuki.
Nie można było za bardzo podróżować. Gdzie podpatrywaliście fryzury?
- W latach 60., 70. nie było żadnego żurnala fachowego dla fryzjerów. Wychodziła tylko "Uroda", a potem "Uroda i Zdrowie". Ten magazyn był o wszystkim, ale można było w nim znaleźć m.in. kilka zdjęć fryzur.
Kiedyś do cechu w Łodzi przyszedł jeden żurnal ze zdjęciem fryzury wymyślonej przez brytyjskiego geniusza, Vidala Sassoona. Nazywała się "na grzybka". Była to pierwsza geometryczna fryzura. Niestety, w środku nie znaleźliśmy żadnego opisu technicznego i nie wiedzieliśmy, jak należy strzyc. Jeden rysownik z cechu rozrysowywał fryzurę na tablicy szkolnej przez kilka tygodni. W końcu doszliśmy do tego, że nie możemy ścinać po zewnętrznej, tylko po wewnętrznej stronie. Moda przychodziła też do nas z telewizji. Do Opola przyjeżdżali artyści z Zachodu i tak kobiety zaczęły szaleć na punkcie "mokrej Włoszki".
Jest to trwała, po której włosy są mocno skręcone i wyglądają jakby były wilgotne.
- To była trwała z Francji. Niby robiło się ją w ten sam sposób, ale Francuzi utrwalali u siebie fryzury specjalnymi płynami i żelami. U nas był tylko jeden Pewex w Warszawie, gdzie za bony można było kupić żel do "mokrej Włoszki". Koledzy po niego jeździli, ale ja się w to nie bawiłem, gdyż moim zdaniem trwała powinna być imitacją naturalnego skrętu. Potem dziewczyna wyszła od nich z salonu cała w skowronkach, wróciła do domu, wyspała się w nocy, żel wytarł się w poduszkę i rano chciało jej się płakać, bo wyglądała jak straszydło.
Pierwszą trwałą ondulację na gorąco zrobił Karl Nessler z Niemiec w 1905 roku.
- Tak, a potem powstały inne. Na zimno, elektryczna, kompresowa czy kierunkowa, w której włosy nakręcało się na wałki w różnych kierunkach. Niestety, efekt był podobny.
W latach 70. dwóch moich znajomych pojechało na jakiś pokaz do Wiednia. Wrócili stamtąd z dyplomem i przywieźli trochę płynu do trwałej. Zaczęli ją robić. Wyjmowali walizkę wielkości nesesera, grzali klamerki, a potem nakładali je na włosy. Ile oni za to brali pieniędzy! A jak popalili włosy! Było dużo skarg do cechu od ich klientek. Potem płyn im się skończył, a w stanie wojennym nikt nie mógł pojechać po nowy na Zachód. Znajomi fryzjerzy zaczęli kupować płyn do trwałej na zimno i mieszali go z wodą. Przecież interes się kręcił, więc nie mogli łatwo z niego zrezygnować.
Jaka była pana ulubiona trwała?
- Trwała na zimno, bo kobieta u mnie w salonie nie trzymała na głowie ciężarów i była bezpieczna. Przyszła do nas pod koniec lat 20., ale dopiero po wojnie nastąpił jej rozkwit. Zwłaszcza stała się popularna w latach 50., bo już u nas nie było nowych urządzeń do robienia trwałych ondulacji. Musiałem umyć głowę klientki, ostrzyc włosy, podzielić na pasemka i wtedy smarowałem je płynem. Ten płyn włosy rozpuszczał, dzięki czemu dało się je uformować. Zakręcało się kosmyki na wałek i nastąpiło trwałe przekształcenie z prostego włosa na falisty. Teraz trwałej prawie nikt nie robi. Młode dziewczyny same włosy prasują prostownicą lub robią fale.
A jak lubią się u pana czesać?
- Rzadko przychodzą się czesać, jeśli już, to przed weselem. Na imprezę rodzinną typu chrzest, imieniny to najczęściej tylko babcia przychodzi ze zrobioną fryzurką, bo jej się wydaje, że musi się ogarnąć, żeby nie urazić gospodarzy. Tak została wychowana. Młoda dziewczyna jak na taką okazję głowę umyje, to już jest dużo.
Zbigniew Kuty. Mistrz fryzjerstwa. Swój zakład prowadzi od prawie sześćdziesięciu lat przyulicy 1 Maja 20 w Łodzi (róg z Żeromskiego). Ma żonę i dwoje dzieci.
Wywiad ukazał się na gazeta.pl