Dominik Połoński to była wtedy marka sama w sobie - doskonale brzmiąca wiolonczela, najlepsze interpretacje i ogromna sprawność techniczna. Zapamiętałem też, że nagle wykryto u niego guza mózgu i zniknął z życia publicznego. Potem próbował wrócić na scenę, ale grał już inaczej, tylko prawą ręką. Kompozytorzy zaczęli pisać utwory specjalnie dla niego. Pomyślałem, że skoro pokonał śmiertelny nowotwór, to musiał się zmienić. Na pewno wygrał życie, ale co jeszcze? Chciałem spotkać się z nim i zadać mu najzwyklejsze pytanie na świecie: "Co słychać?" - tak Bartosz Panek opowiada o początkach pracy nad zwycięskim reportażem "Chcę więcej".
Jesteś laureatem prestiżowej nagrody Prix Italia 2014 w kategorii oryginalność i innowacja, która przez środowisko międzynarodowe uznawana jest za radiowego Oscara. Twój reportaż „Chcę więcej” o utalentowanym wiolonczeliście Dominiku Połońskim został uznany za najlepszy spośród prawie 40 zakwalifikowanych prac.
- Sam fakt, że mój materiał pojechał na Prix Italia, to już jest spore wyróżnienie, bo każda rozgłośnia wysyła na konkurs produkcje, które uważa za najlepsze w danym roku. Cieszę się z wygranej, chyba każdy w radiu i w telewizji marzy, że kiedyś taką nagrodę dostanie. Oczywiście nagroda też zobowiązuje, choćby do tego, żeby przypomnieć sobie o ludziach, dzięki którym jestem tu, gdzie jestem. Zobowiązuje też, by publicznie podziękować Tomaszowi Perkowskiemu, który zrealizował reportaż, i Januszowi Deblessemowi, mojemu opiekunowi artystycznemu.
Dlaczego Dominik Połoński?
- To był splot szczęśliwych przypadków. Wygrałem konkurs imienia Jacka Stwory, który Polskie Radio organizuje dla ludzi poniżej 35. roku życia, i dostałem stypendium na zrealizowanie reportażu. Przy tej okazji powołuje się komisję artystyczną, mogłem wybrać opiekuna artystycznego, realizatora dźwięku i musiałem zgłosić dwa, trzy tematy audycji. Potem wszyscy rozmawialiśmy o tych tematach i przy okazji wyszło, że należy słuchać starszych i bardziej doświadczonych od siebie.
Najpierw pomyślałem o reportażu, który zrealizowałbym we Włoszech. Chciałem zasadzić się na Ferruccia Soleriego. To znany aktor, dziś ma 85 lat i od ponad pół wieku gra rolę Arlekina w słynnym Strehlerowskim przedstawieniu „Sługa dwóch panów”, wystawianym w teatrze Piccolo w Mediolanie. Na scenie skacze, podryguje, mówi w dialekcie weneckim, którego musiał się nauczyć specjalnie do tej roli. Komisja artystyczna powiedziała: „Jedź, ale nie wróżymy ci sukcesu, bo potem to trzeba jeszcze sensownie przetłumaczyć”. Ale ja jestem uparty. Dopóki nie sprawdzę, to nie będę wiedzieć, czy to na pewno poprowadzi mnie na manowce. Pojechałem do Soleriego, zadaję mu pierwsze pytanie i on mówi: „Tak”. Zadaję mu drugie pytanie i on mówi:„Nie”. Zadaję mu trzecie pytanie i on mówi: „Tak, to prawda”. Dopiero potem dowiedziałem się, że Soleri właśnie tak rozmawia z dziennikarzami. Kilku chciało napisać jego biografię i w pewnym momencie musieli się poddać. Mogłem sprawdzić to wcześniej, ale tak byłem jego historią nakręcony, że w ogóle nie przyjmowałem tego do świadomości. Wróciłem przeświadczony, że ten temat należy zostawić i zająć się tym, co jest bliżej, a co być może jest o wiele bardziej pasjonujące niż odległe historie. Drugi na mojej liście był właśnie Dominik.
Słyszałeś o nim już wcześniej?
- Z tyłu głowy miałem historię wybitnego wiolonczelisty, który wygrał mnóstwo konkursów w Polsce i za granicą, nagrywał, miał świetne recenzje. Najbardziej zapamiętałem moment, kiedy dostał Paszport „Polityki”, bo wtedy też trafiła w moje ręce płyta z utworami laureatów. Jedna była czerwona - to ta z muzyką popularną, a druga niebieska - z muzyką klasyczną. Do tej pory mam je gdzieś na półce.
Dominik Połoński to była wtedy marka sama w sobie - doskonale brzmiąca wiolonczela, najlepsze interpretacje i ogromna sprawność techniczna. Zapamiętałem też, że nagle wykryto u niego guza mózgu i zniknął z życia publicznego. Potem próbował wrócić na scenę, ale grał już inaczej, tylko prawą ręką. Kompozytorzy zaczęli pisać utwory specjalnie dla niego. Pomyślałem, że skoro pokonał śmiertelny nowotwór, to musiał się zmienić. Na pewno wygrał życie, ale co jeszcze? Chciałem spotkać się z nim i zadać mu najzwyklejsze pytanie na świecie: „Co słychać?”.
I rzeczywiście od tego pytania zaczęła się wasza rozmowa?
- Zaczęło się banalnie. Spotkałem Dominika, kiedy akurat kończył próbę i oczyszczał struny z kalafonii, więc najpierw nagrałem te wszystkie zabiegi pielęgnacyjne i uchwyciłem ogromną czułość, z jaką traktuje wiolonczelę. Przy tym dźwięki były takie, że uszy pękają. Uznałem, że w reportażu też powinno zachrobotać. Z jednej strony Dominik potrafi wydobyć z wiolonczeli aksamitną barwę, jak to czasami opisywali krytycy, a z drugiej ten sam instrument może wydać szorstki, surowy dźwięk, który rozdziera cię od środka.
Na początku Dominik traktował mnie z pewnym dystansem, bo miał już kilka mało przyjemnych doświadczeń z dziennikarzami, którzy za szybko i za dużo chcieli wiedzieć o jego najintymniejszych sprawach. Trochę bałem się jego reakcji na moje pytania, ale zapamiętałem radę, którą dostałem od Hanny Bogoryi-Zakrzewskiej, jednej z członkiń mojej komisji artystycznej. Powiedziała, żebym wczuł się w sytuację, bo wtedy łatwiej będzie mi o pewnych rzeczach rozmawiać. W ten sposób od muzyki powoli przechodziliśmy do choroby. Nie chcieliśmy z Dominikiem robić audycji o tym, jak walczy i wygrywa z rakiem mózgu, żeby pokazać, jakim wielkim jest herosem. Takich reportaży było już mnóstwo. Jednak okazało się, że choroba na tyle wpłynęła na sposób, w jaki teraz funkcjonuje i tworzy muzykę, że nie można od tematu uciec. Zbliżaliśmy się do tego momentu stopniowo. Wiedziałem, że nie mogę od razu zapytać: „No, jak to jest na tej onkologii? Jak to jest, gdy się traci jedną czwartą mózgu?”.
On sam w audycji opowiada o niemieckim reporterze, który zapytał go wprost, jak to jest żyć na krawędzi śmierci.
- To pokazuje, że media na całym świecie chorują na tabloidyzację, gonią za sensacją. Ja staram się zatrzymać. Sądzę też, że takie pytania, zadane komukolwiek, spłycają rzeczywistość. Dominik mówi, że nigdy nie dopuścił do siebie myśli, że jest na granicy życia i śmierci. Jak twierdzi, to go uratowało.
Rozmawiałeś z Dominikiem po odebraniu nagrody Prix Italia w Turynie?
- Tak, Dominik cieszy się razem ze mną. Wysłałem mu SMS-a, że jestem na krótkiej liście nominowanych. Potem, kiedy już miałem odbierać nagrodę, połączyłem się ze studiem „Dwójki”. Prowadząca naszą popołudniówkę Katarzyna Nowak pogratulowała mi na antenie i powiedziała, że ma dla mnie pewną niespodziankę. Po chwili usłyszałem w studiu Dominika. Mówił, że jest wzruszony i bardzo mi dziękuje, bo w czasie prac nad reportażem dowiedział się o sobie wielu rzeczy. Potem okazało się, że Dominik był nagrany, ale ja o tym nie wiedziałem i zwróciłem się do niego bezpośrednio, dziękując mu za to, że pokazał mi, jak walczy się do ostatniej kropli krwi o życie i o to, co w nim najważniejsze.
To bardzo ważne, żeby mówić swoim bohaterom, że w reportażu radiowym, o wiele bardziej niż w prasowym, naprawdę dużo od nich zależy. Gdyby Dominik nie opowiadał w tak pasjonujący sposób o swoim życiu, reportaż „Chcę więcej” brzmiałby inaczej. Kiedy piszesz, możesz sama tworzyć zdania z informacji uzyskanych od bohatera. W radiu jest tylko słowo, dźwięk. Musi brzmieć prawdziwie, wiarygodnie.
Dzięki Dominikowi sam się dowiedziałem paru rzeczy o sobie. Pamiętasz moment, kiedy on opowiada w reportażu, że pokłócił się z lekarzem i powiedział mu, że siedzenie na wózku to dla niego nie jest życie? On żyje wtedy, kiedy może tworzyć.
Rozumiesz go?
- Tak, ja go rozumiem. Jeśli wiesz, że potrafisz coś stworzyć, to wkładasz w to całego siebie i chcesz się temu poświęcić. Dla mnie ważne jest, że w Polskim Radiu mam warunki do tego, żeby robić coś więcej, niż gonić za newsem - co oczywiście też jest ważne. Ale „Dwójka” daje mi szansę tworzenia radia artystycznego. Sprzyja temu atmosfera, którą tworzy zespół ludzi o nieprzeciętnych zainteresowaniach i specjalistycznej wiedzy.
To banał, ale go powtórzę: radio jest ulotne. Jeśli chcesz przeczytać gazetę sprzed lat, idziesz do biblioteki, bierzesz do ręki „Wyborczą” sprzed piętnastu lat i czytasz teksty Lidii Ostałowskiej o Bałutach. Radio działa inaczej, z wielu powodów. W sieci jest tylko część audycji, i to w nie najwyższej jakości. Ale nawet jeśli można tylko usłyszeć konkretne zdania i starać się je zapamiętać, to audycje zostawiają w nas jakiś ślad, jakieś wrażenie, wzbudzają emocje, które trzeba przepuścić przez siebie i zastanowić się np., co byśmy zrobili na miejscu Dominika? W archiwum mamy kilometry taśm, teraz setki terabajtów. I tam naprawdę można znaleźć cudowne rzeczy, o których nikt już nie pamięta. Właśnie ostatnio wyciągnąłem reportaż o garncarzu nagrany w połowie lat 60. Garncarz jest już wtedy stary, nie ma dzieci, a jego jedyny uczeń znalazł lepszą pracę i jest pomocnikiem, jak to mówi, „maszynistego”. Za to jest mistrzem w swoim fachu, robi piękne garnki, siwaki, i mówi z akcentem, który do dzisiaj jeszcze słychać na Podlasiu. Wiesz jaka to jest radość, gdy trafiasz na taki niesamowity materiał, którego być może nikt od pół wieku nie emitował, i możesz go bez żadnych obiekcji ze strony swoich szefów przypomnieć słuchaczom? Tam jest melodia, rytm, wszystko co powinno być w reportażu radiowym, a gwarantuję, że nie zabrzmiałoby w tekście.
Tak samo jest z twoim reportażem „Chcę więcej”?
- Chciałem zrobić reportaż, który najlepiej zabrzmi w radiu. W przypadku Dominika jestem przekonany, że telewizja pokazałaby ciut za dużo i nie potrafiłaby skupić się na tym, co najważniejsze, czyli na dźwięku, a w druku trudno byłoby te dźwięki ponazywać. Jak byś opisała, jak ta wiolonczela zgrzyta? Najlepiej to usłyszeć.
Jak polski reportaż radiowy wypada na tle Europy?
- Polski reportaż zawsze był mocny, a jest coraz lepszy. Wiele zachodnich reportaży radiowych opiera się na poszukiwaniu nowej formy i zdarza się, że coraz mniej jest w nich treści. Natomiast my cały czas mamy mnóstwo historii do opowiedzenia. Przez lata naszą słabszą stroną była kwestia techniczna, ale teraz mamy doskonałe konsolety, studia, mikrofony i najnowsze programy do montażu dźwięku. Zawsze mieliśmy świetnych reporterów i realizatorów. Kiedyś zarzucano nam, że za dużo opowiadamy o wojnie, czego zachodnia publiczność nie umiała zrozumieć. Teraz to się zmienia. W tym roku do Barcelony, na bardzo ważny konkurs Premios Ondas, jedzie znakomity reportaż „Człowiek i góra” Anny Sekudewicz z Radia Katowice, opowiadający o kontrowersjach związanych ze zdobywaniem najwyższych szczytów. A na Prix Europa do Berlina audycja Agnieszki Czyżewskiej-Jacquemet z Radia Lublin „Zamknięty dom”, dźwiękowy thriller o relatywności dobra i zła. Myślę, że gdybyśmy stworzyli antologię najlepszych i najciekawszych reportaży radiowych, takie wydawnictwo musiałoby się składać z co najmniej kilkunastu płyt.
Od dawna robisz reportaże radiowe?
- Od kilku lat, i to nieregularnie, gdy mam mniej obowiązków. Na co dzień prowadzę audycje w radiowej „Dwójce” i bardzo to lubię, poznaję fantastycznych ludzi, z którymi mogę rozmawiać w zasadzie o wszystkim. I choć pracuję chyba ciut za dużo, to radio nadal sprawia mi dziecięcą radość. Ciągle jestem na wysokich obrotach, czytam, oglądam, słucham, przetwarzam, uczę się od innych. To fascynujące.
Ale reportaż to dla dziennikarzy radiowych taki Święty Graal. Każdy chce go robić, jednak tylko niektórym wystarcza siły, zawziętości, dnia i nocy. Ja trafiłem na znakomitych nauczycieli. Do tej pory pamiętam zajęcia dziennikarskie Czesławy Borowik z Radia Lublin, na które chodziłem jeszcze jako licealista. Słuchaliśmy reportaży, analizowaliśmy je bardzo dokładnie. Czesława w pewnym momencie powiedziała, że reportaż sam ma się opowiadać obrazami. Nie ukrywała przy tym, że tworzenie reportaży radiowych jest także niemiłosiernie czasochłonne, a czasem nieopłacalne. Takie myśli, które przekazują ci mistrzowie, to fundament, to bagaż, który albo zgubisz, albo w odpowiednim momencie rozpakujesz.
Czy masz jakiś ulubiony reportaż radiowy?
- Jest wiele takich reportaży. Wielkim olśnieniem była dla mnie klasyczna już audycja „Czwarty takt po C literze” Jacka Stwory. Jest to dźwiękowa opowieść o jego rodzinnym Krakowie i o tym, jak powstaje utwór. Nagrywał próbę „Dies irae” w Filharmonii Krakowskiej i sprawdzał, co tam za oknem słychać. Czasem z prostych rzeczy można zrobić coś niezwykle głębokiego.
W 1966 roku Witold Zadrowski jako pierwszy Polak dostał Prix Italia za reportaż „Śmierć słonia”. Jest to historia Polaka, który poluje na słonie. Od samego początku wiesz, że padnie strzał i ten słoń zaryczy, zanim wyzionie ducha. Tak narasta napięcie, że w trzydziestej minucie jesteś rozedrgana i staje ci przed oczami umierający, monumentalny zwierz. Im więcej się słucha, tym więcej się dostaje.
Kto może zostać bohaterem twojego reportażu?
- Mnie interesują ludzie, którzy tworzą coś niezwykłego albo zmieniają podejście do różnych spraw. Tak było w przypadku mojego reportażu „Mocarze, wadliwe egzemplarze” o Łukaszu Żelechowskim i Piotrze Pogonie. Pierwszy z nich jest niewidomy, drugiemu rak zjadł płuco, ale obaj wspinają się na najwyższe szczyty, weszli na Kilimandżaro, Aconcaguę i Elbrus. Zdobyli się na szczerość, żeby opowiedzieć ludziom o tym, co ich spotkało i pokazać, że można cieszyć się z tego, co się ma. Piotrek nie ma płuca, żona go zostawiła, z synem ma słaby kontakt, ale biega w maratonie i może udowodnić swojemu synowi, że jest coś wart. Łukasz uczy informatyki w szkole integracyjnej i w pewnym momencie przyznaje, że za miesięczną pensję może sobie kupić jeden but, żeby pójść w góry na sześć tysięcy metrów. Ktoś pomyślałby, że jest nieudacznikiem, bo nie jest w stanie zarobić na rodzinę, ale on walczy sam ze sobą o to, co jest dla niego najważniejsze.
To nie muszą być wielkie sprawy. Parę lat temu nagrałem dokument o Ireneuszu Gugulskim, zjawiskowym poloniście z warszawskiego Liceum im. Reytana. Zaintrygował mnie tym, że z obozu dla internowanych w Jaworzu wysłał przejmujący list do swoich maturzystów. Był pełen sprzeczności - zdobył wielki szacunek i autorytet wśród uczniów, z których wielu jest dzisiaj profesorami, a z drugiej strony przegrał z nałogiem. Przyznał się do niego dopiero pod koniec życia, wiedząc, że niedługo umrze. Do ostatnich chwil pozostał nauczycielem.
Nigdy nie zakładam z góry, jaki efekt wywoła mój materiał, bo to jest myślenie tabloidowe i oznaczałoby, że robię reportaż z tezą, a ja przede wszystkim chcę wykonać moją pracę rzetelnie i zgodnie z zasadami sztuki radiowej. Mam nadzieję, że na to liczą ci, którzy płacą abonament. Myślenie o tym, czy moja audycja będzie wzruszać, wstrząsać, śmieszyć, przychodzi później.
Dominik w twoim reportażu mówi: „Mogę tworzyć sztukę na jednej strunie”. Reportaż radiowy to też sztuka?
- Niektórzy mówią, że jest to rzemiosło, czasem artystyczne, a inni, że jest to sztuka. Dla mnie to przede wszystkim gatunek dziennikarski, ale taki, który ma największą szansę, żeby być sztuką. Nigdy nie wiesz, czy z historii, którą nagrywasz, powstanie materiał, który nadasz raz i być może ktoś nawet umieści o tym komentarz w internecie, czy jednak coś więcej. Właśnie po to jest Prix Italia, Premios Ondas, Prix Europa, żeby pokazać, co może być sztuką w radiu.
On dalej mówi: „Jak się pracuje nad dźwiękiem, szuka się kolorów, barwy, jakiejś nuty, to dla kogoś, kto się na tym skupia i koncentruje tylko na tej nucie, żeby znaleźć ten jedyny, najpiękniejszy dźwięk, różnica kalafonii na strunie jest bardzo ważna”. A ty co jesteś w stanie zrobić, żeby zdobyć ten jeden upragniony dźwięk?
- Bardzo dużo czasu poświęcam na słuchanie muzyki, która może mi się przydać jako oprawa reportaży. Czasami przez dwa dni na okrągło czegoś szukam, aż udaje mi się znaleźć tych pięć wymarzonych sekund w dwudziestominutowym utworze. Tego nauczyła mnie moja szefowa, Małgorzata Małaszko. Moje szukanie dźwięku to również szukanie mikrofonu, na który się nagrywa. Nie mogę mieć na własność wszystkiego, co bym chciał, natomiast potrafię ze sprzętu, który jest dostępny w radiu, wygrzebać niesamowite skarby. Historię Dominika nagrywałem na wysłużony 20-letni mikrofon stereofoniczny, który wciąż pięknie brzmi. Jest na tyle czuły, że bez przerwy musiałem uważać, żeby nie nagrały się dźwięki zupełnie niepożądane, różne stuki, tak zwane brudy.
Zachodni reporterzy pracują na nowoczesnym sprzęcie. Dla ciebie to nie ma znaczenia?
- Nie jestem gadżeciarzem i nie poluję na złote końcówki do kabli. Gdybym chciał, mógłbym nagrywać na bardziej wypasionym sprzęcie. Na razie tego nie potrzebuję. Wiem też, że efekt końcowy nie zależy od tego, jak nowoczesnego sprzętu używasz, ale przede wszystkim od pomysłu, bohatera i jego historii. Najwidoczniej jestem trochę oldschoolowy, równie dobrze mógłbym funkcjonować w radiu analogowym. Kiedy przyjechałem do Warszawy na studia, to tutaj w radiu większość rzeczy robiło się jeszcze na taśmie. Wcześniej, w Radiu Lublin, montowałem już na komputerze, więc pierwsze dwa miesiące poświęciłem na to, żeby opanować te wszystkie ruchy, zrozumieć jak te taśmy się przekręca, że tu jest głowica, tam nożyk, jak należy to skleić, żeby było równo i nie było słychać sklejki. Była to wielka przygoda, bardzo pouczająca.
„Ja widzę świat dźwiękami. Patrzę na drzewo i słyszę jakiś dźwięk. Słyszę dźwięk, widzę jakieś drzewo. Słyszę barwy, słyszę kolory, nawet słyszę strukturę” - mówi Dominik. Podobnie patrzysz na świat?
- Również odbieram świat dźwiękami, pewnie dlatego przeprowadziłem się na wieś. Tam w ciągu dnia hałasują traktory, kosiarki, jeżdżą samochody, ale gdy wychodzę wieczorem na taras, panuje głucha cisza. Zamiauczy kot, czasami przeleci bażant albo sarna. I już. Natomiast jeśli chodzi o radio, to w tym roku zrozumiałem, że w dźwięku najważniejsza jest prawda, on nie musi być idealnie studyjnie czysty.
Z Dominikiem większość rozmów nagrywaliśmy w Akademii Muzycznej w Łodzi, która teraz jest remontowana. A poza tym tam cały czas coś gra - skrzypce, fortepian. Na początku bardzo się głowiłem, jak to wszystko zmontuję. Dominik mówił: „Nie martw się, na pewno nikt nie usłyszy”. W pewnym momencie odpowiadał na bardzo ważne pytanie o tym, jak dowiedział się o chorobie i wiedziałem, że on mi to powie tylko raz. Nagle zaczęła pracować jakaś maszyna na ulicy, mój sprzęt zwariował i pomyślałem, że z tego już nie wybrnę. Przerwałem, powiedziałem z czym mam problem i podałem Dominikowi słuchawki. On założył je na głowę i stwierdził: „To mi się podoba, to jest jak basso continuo albo pedał basowy w organach!”. I po chwili opowiedział, że miał otwierać festiwal w Łańcucie, ale kilka dni przed wyjazdem zemdlał i obudził się dopiero w szpitalu.
Przecież mogłeś jeszcze raz nagrać tę scenę.
- Mikrofon to broń i tarcza, wyłapie każdy fałsz. Jeśli chcesz udawać kogoś, kim nie jesteś, zostaniesz od razu zdemaskowana.
Parę razy w czasie nagrania skończyła mi się bateria w dyktafonie i trzeba było powtórzyć daną kwestię. Zawsze brzmiało to gorzej niż za pierwszym razem. Podobnie jest przed mikrofonem w studiu, jeśli nie jesteś sobą, przybierasz pewną pozę, wcześniej czy później to wyjdzie. Tego z kolei nauczyła mnie Ewa Dados, która od ponad 20 lat prowadzi w Radiu Lublin program dla dzieci „Jasiek”. Kiedy miałem dziewięć lat, przyszedłem do jej audycji jako gość, a tam kręciły się taśmy na wielkich talerzach, świeciły się czerwone lampki, wydawało mi się, że mikrofony skrywają jakąś tajemnicę. Wtedy postanowiłem, że kiedyś do radia wrócę.
Dominik mówi, że nikt go nie zepchnie ze sceny, bo po prostu wie, że to, co robi, ma wartość. Też tak czujesz?
- Podobno Prix Italia jest jak habilitacja, ale mam dopiero 31 lat To nie znaczy, że mogę sobie odpuścić. Właśnie jestem po lekturze książki reporterskiej „Abchazja” Wojciecha Góreckiego. Kończy tę opowieść tekstem z czasów, kiedy został zaproszony na międzynarodową konferencję w roli eksperta. Goście zatrzymali się w drogim hotelu, stamtąd prawie nie wychodzili, prelegenci opowiadali rzeczy dość oczywiste, które powtarza się wszędzie na świecie. W pewnym momencie autor opuścił hotel, żeby pochodzić po mieście. Podszedł do niego paroletni chłopczyk i pokazał mu swoje rysunki. Chciał mu je sprzedać. On popatrzył na te rysunki, zobaczył, że na jednym perspektywa jest niedobra, na innym proporcje zaburzone. Chłopiec powiedział:„Proszę pana, mówię siedmioma językami Moja rodzina jest biedna, na życie chcę zarobić”. On dał chłopcu równowartość 20 złotych i wrócił do hotelu. A potem złapał się na tym, że nie zapytał go nawet skąd pochodzi, kim jest, jakie zna języki Otoczenie go uśpiło. Górecki napisał mądre i szalenie odważne zdanie, że nie wolno bezkarnie mieszać roli reportera z jakąkolwiek inną rolą. Reporter nie może spać w czterogwiazdkowych hotelach, on musi być blisko ludzi. Zapamiętałem to. Jeżdżę do pracy pociągiem i mam kilka tematów, za które teraz chcę się zabrać. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Czy tak jak Dominik chcesz więcej?
- On chce grać jeszcze lepsze utwory, więcej koncertować A ja nie wiem, czy chcę lepszych, bo historia Dominika to naprawdę coś, ale na pewno równie dobrych tematów i pasjonujących bohaterów. Poza tym mam pracę, którą autentycznie kocham, cudowną żonę, córkę, dom na wsi Pewnie czegoś mogę chcieć więcej, no ale czego?
Bartosz Panek. Radiowiec. Skończył lubelskie LO im. Staszica i stosunki międzynarodowe na UW. W radiu od początku liceum (najpierw Radio Lublin, potem Radio Bis i Jedynka). Od 2006 pracuje w Dwójce, gdzie prowadzi audycje publicystyczne („Spotkania po zmroku”, „O wszystkim z kulturą”) oraz podróżnicze (niedzielny cykl „Słuchaj świata” wraz z Kubą Borysiakiem). Reportaż „Chcę więcej” powstał dzięki stypendium im. Jacka Stwory przyznawanemu młodym reporterom przez Polskie Radio. Audycję zrealizował Tomasz Perkowski, opiekę artystyczną sprawował Janusz Deblessem, a nad całością czuwała komisja w składzie: Irena Piłatowska, Janina Jankowska, Hanna Bogoryja Zakrzewska, Anna Dudzińska, Katarzyna Michalak.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz