Mirka Czerna budowała studnie w Sudanie, a teraz jako delegat Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża pomaga imigrantom, którzy trafili do więzień w krajach Zatoki Perskiej. Nam opowiada, jak odnalazła się w arabskiej kulturze. - Zawsze jestem traktowana tu z szacunkiem - przekonuje.
Przeglądając twój profil na Facebooku odniosłam wrażenie, że cały czas jesteś w podróży. W jakim kraju znajdujesz się obecnie?
- Teraz służbowo jestem w Katarze. Tutaj dzień pracy zaczyna się około szóstej rano i trwa mniej więcej do pierwszej po południu. Dlatego dzisiaj już o siódmej rano byliśmy ze współpracownikami z Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża w więzieniu. W tej chwili jestem znów w hotelu i siedząc przy basenie, sprawdzam służbowe e-maile. Mogę to robić w pokoju hotelowym, ale wolę tutaj.
Nie za dobrze ci?
- Pamiętaj, że musiałam wstać wcześniej, żeby dotrzeć do więzienia. Ludzie w Katarze są do takich godzin pracy przyzwyczajeni. Funkcjonują trochę inaczej niż Polacy. Najczęściej po pracy wracają do domu, ucinają sobie drzemkę, potem budzą się i wieczorem, gdy jest już chłodniej, znów wychodzą z domów. W ciągu dnia temperatura może dochodzić tu do czterdziestu kilku stopni. Nie sposób wtedy spacerować po ulicy.
Przywykłaś do takich temperatur?
- W Kuwejcie, gdzie obecnie mieszkam na stałe, jest jeszcze goręcej. Na szczęście prawie wszędzie mamy klimatyzację. Próbuję namawiać moich znajomych na aktywności na świeżym powietrzu, ale większość osób ma przed tym opory.
Kraje arabskie odwiedzam od wielu lat, więc czuję się tutaj dobrze i nie miałam problemów z zaaklimatyzowaniem się także w nowej kulturze. Myślę, że masz podobnie z Meksykiem.
Pewne rzeczy na początku mnie dziwiły. Na przykład to, że Meksykanie nie umieją odmawiać i przez to są niesłowni.
- Nadal ci to przeszkadza?
Teraz już rozumiem meksykańską kulturę. A ciebie zaskoczyły jakieś sytuacje?
- Niektóre zachowania mi przeszkadzają, na przykład brak punktualności. Natomiast mam wrażenie, że chcesz, żebym powiedziała, że Arabowie mnie denerwują i że trudno było mi się przystosować do życia tutaj. Ale ja naprawdę jestem bardzo szczęśliwa.
Spodziewasz się pewnie, że jako kobieta jestem dyskryminowana, albo że mężczyźni nie chcą mnie słuchać. Zupełnie tego nie zauważam. W Katarze znajdujemy się teraz na tzw. wizycie więziennej z koleżanką i dwoma kolegami. I tak naprawdę to my, kobiety, jesteśmy liderami tej wizyty, zadajemy więźniom pytania i wyrażamy rekomendacje w imieniu naszej organizacji. Zazwyczaj ja prowadzę samochód, a panowie siedzą z tyłu i nie mają z tym problemu. Nie jesteśmy w żaden sposób dyskryminowane.
Czy twoi znajomi z krajów arabskich pytają o Polskę?
- Moi znajomi sporo podróżują i mają pewne wyobrażenie na temat Europy. Rzadko jednak jeżdżą do naszej części kontynentu, więc najczęściej pytają mnie o to, jaka jest Polska w porównaniu z krajami zachodnimi i co u nas można zobaczyć.
I co im odpowiadasz?
- Mówię im, że warto przyjechać do Polski ze względu na naszą kulturę, ale wspominam też, że niektóre kraje Europy Zachodniej, np. Francja, Hiszpania czy Włochy, mają więcej zabytków. W Polsce wyjątkowo piękna jest przyroda - jeziora, góry, lasy. Chociaż szczerze mówiąc nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ludzie z Kataru czy z Kuwejtu zaczęli chodzić po naszych górach. Prowadzą dość leniwy tryb życia i raczej nie zrozumieliby naszej potrzeby pieszych wycieczek, skoro można przejechać się na punkty widokowe samochodem.
W jaki sposób odpoczywają?
- Kuwejtczycy są zamożni i mają swoje domki nad morzem, do których jadą wiosną lub jesienią. W lecie, gdy jest za gorąco, by być na zewnątrz, ci bardziej aktywni wkładają sportowe buty, dresy i idą na spacer do centrum handlowego. Niektóre z centrów są tak olbrzymie, że można w nich spędzić cały dzień. Dziewczyny wkładają najmodniejsze ubrania i spacerują ze sobą pod rękę, patrząc z oddali na chłopców.
Jakie ubrania są modne?
- Bardziej religijne dziewczyny noszą czarne abaje, ale strój ten może być też ozdobiony cekinami i falbankami. Zdarza się, że mają na sobie spodnie oraz bluzki z długim rękawem, a na głowie hidżab. Ale są i modnisie, które chodzą w spódnicach, z ładnie ułożonymi włosami i nie mają z tego powodu problemów.
Czy ty musiałaś zmienić swój sposób ubierania się?
- Staram się wyczuwać, co wypada włożyć i jak się zachować, bo nie mam ochoty gorszyć ludzi swoim sposobem bycia. Natomiast nie jest tak, że ktoś mi coś narzuca. Na strzeżoną plażę wychodzę w bikini. Miejscowe kobiety tak by się nie ubrały, bo nie chcą.
Poza tym w każdym kraju muzułmańskim są odmienne wymagania co do stroju. W wielu krajach arabskich kobiety zakrywają całkowicie włosy, natomiast w Iranie hidżab sięga do połowy głowy. Kiedy przyjechałam do Iranu, na początku próbowałam założyć chustę w taki sam sposób, ale cały czas mi się zsuwała. Owinęłam ją więc dookoła głowy na arabską modłę i było mi widać tylko twarz. Irańczycy zaczęli mi tłumaczyć: -Nie musisz zakrywać wszystkich włosów. W końcu kobiety mi pokazały, że powinnam zrobić koka i na nim zawiesić chustę, bo dzięki temu się trzyma.
Od czego zaczęło się twoje zainteresowanie krajami arabskimi?
- Gdy byłam mała, podróżowaliśmy z rodzicami po naszej części Europy, wówczas oddzielonej od reszty świata żelazną kurtyną. Po upadku komunizmu zaczęliśmy jeździć samochodem po Europie Zachodniej. Nie spaliśmy w drogich hotelach, nie jedliśmy w ekskluzywnych restauracjach, byliśmy zaopatrzeni tylko w mapę i konserwy. W 1996 roku po raz pierwszy pojechaliśmy na Bliski Wschód, do Palestyny, Izraela i Egiptu. W czasie tej podróży obchodziłam czternaste urodziny. Właśnie wtedy ta całkiem inna kultura bardzo mnie zainteresowała. Podobało mi się, że ludzie pytają, czy wszystko u mnie dobrze i zapraszają do siebie. Niektórzy określiliby to jako zaczepianie, a dla mnie jest to po prostu otwartość. Czasami zastanawiam się, czy gdybyśmy wtedy pojechali z rodzicami do Indii albo do Chin, to zainteresowałabym się kulturą indyjską lub chińską? Nie wiem.
Po powrocie z wycieczki zaczęłam szukać informacji na temat krajów arabskich. Czytałam książki, bo internetu wtedy nie było, oglądałam programy w telewizji. Mama kupiła mi samouczek do nauki arabskiego, próbowałam poznać język na własną rękę. Moja pasja rozwijała się i kiedy skończyłam szkołę średnią, zaczęłam studiować arabistykę. W czasie studiów coraz częściej przebywałam w krajach arabskich, a teraz od kilku lat mieszkam tutaj i pracuję.
Który kraj arabski najbardziej polubiłaś?
- Syrię, ale ta Syria, jaką znałam, już nie istnieje. Był to kraj gościnnych ludzi, niesamowitych zabytków architektury, dobrego jedzenia. Spokojne miejsce, w którym byłam szczęśliwa. Naprawdę pęka mi serce, gdy czytam o tym, co się tam teraz dzieje.
Po pierwszym roku studiowania arabistyki poleciałam do Syrii na letni kurs języka arabskiego. Nie załatwiłam sobie wcześniej zakwaterowania, więc od razu z lotniska w Damaszku pojechałam na Stare Miasto. Miałam nadzieję znaleźć jakiś tani hotel. Była godzina piąta rano, szłam uliczkami z dużym plecakiem na plecach, a z mniejszym z przodu. Wtedy zatrzymał mnie jakiś starszy mężczyzna. Zaczęliśmy rozmawiać. Zaprosił mnie do domu na herbatę. Byłam zmęczona po podróży, więc się zgodziłam. Gdy usłyszał, że będę szukała jakiegoś miejsca do zamieszkania, od razu powiedział: - Zatrzymaj się u nas w domu. - Ile miałabym zapłacić za wynajęcie pokoju? - zapytałam. A on mówi: - Nic. I tak ten pokój stoi pusty, możesz się do nas wprowadzić.Skorzystałam z tej oferty na kilka tygodni. Tak naprawdę nie jestem sobie w stanie wyobrazić, żeby podobna sytuacja zdarzyła się w Polsce.
Dziwne, przecież nadarzyła się okazja, żeby zarobił dodatkowe pieniądze.
- Oczywiście, w krajach arabskich niektórym bardzo zależy, żeby zarobić pieniądze na przybyszach, ale są też ludzie, którzy zwyczajnie chcą pomóc i poznać podróżników. Po prostu są nas ciekawi. Sami nie mogą jeździć po świecie, więc świat do nich przyjeżdża. Poza tym zależy im, żeby turyści mieli dobrą opinię o ich kraju. Słynna arabska gościnność wciąż jest częścią ich kultury.
Pewnie niektórzy dziwią się, widząc na ulicy blondynkę z niebieskimi oczami. W dodatku mówiącą po arabsku.
- Rzeczywiście, ludzie zwracają na mnie uwagę. W Darfurze na mój widok mówią między sobą po arabsku cudzoziemka. Czasami matka pokazuje mnie swojemu dziecku. Jednak zawsze jestem traktowana z szacunkiem.
Masz też rację, że często ich zaskakuje, że mówię w ich języku. Pamiętam nawet taką sytuację, gdy w jednej z małych wiosek w Darfurze rozmawiałam z mieszkańcami w tym języku i jakaś starsza kobieta zapytała mnie w pewnym momencie: - Ty nie jesteś stąd. Jesteś z Chartumu? Dla niej najprawdopodobniej Chartum jest końcem świata.
Mówisz, że nowo poznani ludzie często cię do siebie zapraszają. A nie boisz się wejść do domu nieznajomego?
- Zazwyczaj jest tam cała rodzina. Przebywanie w arabskim domu, gdzie są kobiety i dzieci, jest bezpieczne. Zdecydowanie bardziej boję się podczas pobytu w niektórych dużych europejskich miastach niż na Bliskim Wschodzie.
Raz w samolocie z Trypolisu do Bengazi w Libii poznałam mężczyznę, który również zaprosił mnie do swojego domu w gościnę. Zamieszkałam tam z jego ojcem, matką, drugą żoną jego ojca oraz z jego siostrami i braćmi. Rodzina bardzo sympatycznie mnie przywitała. Z gospodarzem i jego bratem pojechaliśmy w góry, a siostry pokazały mi miasto i nawet zabrały mnie do lokalnego fryzjera na strzyżenie.
Jego siostry nie próbowały cię swatać?
- Czasem kobiety mnie pytają, dlaczego nie mam męża i dzieci. Zawsze odpowiadam: -Potem, potem.
Co ciekawe, ich brata spotkałam dwa, trzy lata później w Damaszku w Syrii. Następnie podczas rewolucji libijskiej zaobserwowałam na jego Facebooku, że razem z rebeliantami jechał z Bengazi, by obalić reżim Kaddafiego.
Twierdzisz, że tamtejsi ludzie są otwarci, a tymczasem większość Polaków obawia się uchodźców z Syrii.
- W każdym kraju można zaobserwować różne postawy względem uchodźców i imigrantów - zarówno bardzo przyjazne, jak i wrogie. Zazwyczaj wrogo nastawieni są ludzie, którzy nie mieli żadnego kontaktu z innymi kulturami. Stąd bierze się ich strach.
My powinniśmy pamiętać, że w czasie drugiej wojny światowej do Iranu trafiło kilkadziesiąt tysięcy uchodźców z Polski. Znaleźli tam bezpieczne miejsce, w którym mogli przetrwać wojnę. Kiedyś otrzymałam od Irańczyka książkę na temat polskich uchodźców w Isfahanie. Naprawdę każdy z nas może się znaleźć po stronie, która pomaga, lub po stronie, która tej pomocy potrzebuje.
Masz pracę, w której pomagasz ludziom. Jak ją znalazłaś? A może ona sama cię znalazła?
- W czasie studiów pisałam pracę magisterską na temat sytuacji w obozach palestyńskich w Libanie i prowadziłam tam badania terenowe. Jednocześnie poczułam, że mam wystarczająco dużo czasu i energii, żeby jako wolontariuszka pomagać w lokalnych organizacjach pozarządowych, które tworzyły różnego rodzaju programy dla dzieci i młodzieży. Wykonywałam przede wszystkim pracę administracyjną przy pisaniu projektów.
I jak te obozy wyglądają?
- Często ludzie, słysząc „obóz dla uchodźców”, wyobrażają sobie rząd namiotów. Tymczasem obozy palestyńskie w Libanie istnieją już od lat 50. XX wieku i ludzie mieszkają tam w normalnych budynkach. Żyje w nich drugie, trzecie czy czwarte pokolenie uchodźców i cały czas ich liczba rośnie ze względu na duży przyrost naturalny. Ogromne skupisko Palestyńczyków znajduje się na bardzo małym terenie, więc uliczki między budynkami są wąskie i wszędzie widać zwisające kable elektryczne.
Ludzie starają się tam prowadzić normalne życie. Otwierają restauracje, sklepiki, kawiarnie, kawiarenki internetowe oraz sklepy z różnymi usługami, np. krawieckimi. Niektórzy pracują w budownictwie. W obozie biorą śluby, urządzają przyjęcia urodzinowe, mają cmentarze, a dzieci chodzą do szkół, gdzie uczą się m.in. historii. Niektórym udaje się nawet wyjechać na studia za granicę. Niestety, mają bardzo ograniczone możliwości, żeby znaleźć pracę w swoim zawodzie poza obozem i rozpocząć lepsze życie. Spotkałam szewca, który jest z wykształcenia inżynierem, albo lekarza zajmującego się robieniem kanapek z falafelem. Oczywiście, oni cały czas marzą, żeby powrócić do miejsca, z którego pochodzą. Do Palestyny.
Po studiach wyjechałaś z Polską Akcją Humanitarną do Darfuru. Czym się tam zajmowałaś?
- Przez półtora roku pracowałam przy projektach wodno-sanitarnych, które przede wszystkim polegały na wierceniu studni i instalowaniu pomp wodnych, żeby miejscowa ludność miała dostęp do wody. Poza tym w każdej wiosce tworzyliśmy komitety wodne i uczyliśmy mieszkańców, w jaki sposób mogą naprawiać pompy, żeby byli niezależni od organizacji pomocowych. Przeprowadzaliśmy też akcje spryskiwania terenów, na których rozmnażają się komary, żeby zwalczać malarię. Pieniądze na projekt pochodziły ze zbiórki pieniędzy organizowanej przez "Gazetę Wyborczą" i z MSZ-owskiego programu „Polska Pomoc”, który miał na celu wsparcie krajów rozwijających się.
Nadzorowałaś ten projekt?
- Byłam jedyną cudzoziemką i kobietą w zespole. Pozostali współpracownicy byli Sudańczykami. A ja zostałam ich szefową. Zdawałam sobie sprawę, że to może być trudne do zaakceptowania przez mężczyzn starszych ode mnie i pochodzących z kultury, w której raczej oni zarządzają. Natomiast miałam bardzo fajnego asystenta projektu i umówiliśmy się, że to on będzie wydawał polecenia innym pracownikom. Sam nie miał problemu z tym, że musiał mnie słuchać. Nasze relacje służbowe były bardzo dobre. Zresztą mój system zarządzania nie polega na wydawaniu rozkazów.
Jaka w Sudanie jest sytuacja z dostępem do wody?
- Darfur jeszcze sto lat temu był o wiele bardziej zielony i było łatwiej o wodę. Mieszkały tam plemiona zarówno osiadłe, zajmujące się uprawą ziemi, jak i nomadzi, którzy przenosili się ze zwierzętami z miejsca na miejsce. Kiedy nastąpiło ocieplenie klimatu, zaczęły się problemy. Plemiona osiadłe i nomadzi chcieli korzystać z tej samej wody i zamieszkiwać tę samą ziemię. Budowanie studni i zapewnienie dostępu do wody może więc w pewien sposób zlikwidować konflikty między mieszkańcami Sudanu.
Bardzo często kobiety albo dzieci muszą iść wiele kilometrów do punktów z wodą, która nadaje się do picia, i potem wracać z 20-litrowymi baniakami do swoich wiosek. Często w czasie tej drogi dochodzi do napadów lub gwałtów. Tak naprawdę w momencie stworzenia nowej studni zapewnialiśmy mieszkańcom także bezpieczeństwo i dostęp do edukacji. Tam, gdzie jest studnia, kobiety nie muszą spędzać wielu godzin na zdobywaniu wody, tylko mogą np. zrobić ogródek przy domu. A dzieci mogą pójść do szkoły.
Ludzie okazywali ci wdzięczność za pomoc?
- Często w jakiś sposób mi dziękowali. Zdarzyło się na przykład, że kobiety z jednej wioski przyszły pieszo osiem kilometrów do naszego biura i przyniosły mi w prezencie żywą kurę, ręcznie zrobione przykrywki na jedzenie i zioła.
Pomyślałam, że skoro już mam żywą kurę, to stworzę małe gospodarstwo domowe. Jednak poszłam tego dnia z moim asystentem na spotkanie i po powrocie do biura odkryłam, że nasza kucharka postanowiła z własnej inicjatywy zrobić mi przyjemność, więc moją kurę zabiła i przygotowała dla nas na obiad.
Musiałaś być zaskoczona... A gdzie spałaś w czasie swojej misji?
- Obok biura, w którym pracowałam, znajdował się jeden budynek z dwiema sypialniami i tam nocowałam. Budynek był murowany, ale szpary w oknach były takie, że wiatr wiał do środka. A w czasie pory deszczowej woda kapała na podłogę przez dach. Prąd mieliśmy w określonych godzinach i nie było go w nocy. W lecie w środku było gorąco, więc z pomocą któregoś ze współpracowników wynosiłam moje łóżko na zewnątrz i spałam na świeżym powietrzu. Oczywiście pod moskitierą.
Kiedy wyjechałaś z Sudanu?
- Moja praca w Darfurze zakończyła się niespodziewanie. W marcu 2009 roku Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał list gończy za prezydentem Sudanu. Omar Hasan Ahmed El-Baszir został oskarżony o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludności. Następnego dnia władze sudańskie wyrzuciły wielu pracowników humanitarnych, więc miałam kilka godzin na spakowanie walizek i musiałam zostawić wszystkie moje projekty. Niedługo po powrocie do Polski wyjechałam na kolejną misję z Polską Akcją Humanitarną do Palestyny, gdzie nadal pracowałam w resorcie wodno-sanitarnym.
Nie tęskniłaś za jakąś spokojną pracą blisko rodziny?
- W pewnym momencie zrobiłam sobie roczną przerwę i rozpoczęłam w Europie drugie studia magisterskie z międzynarodowej pomocy humanitarnej. Otrzymałam na nie stypendium Komisji Europejskiej. Potem pracowałam w Departamencie Pomocy Humanitarnej w ramach Komisji Europejskiej. Prawdopodobnie mogłabym zostać tam na długo, ale znów poczułam potrzebę wyjazdu do pracy w terenie. Aplikowałam do różnych organizacji humanitarnych i byłam zaskoczona, bo chcieli mnie przyjąć aż do pięciu z nich. Wybrałam Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża.
Czy właśnie taki jest twój pomysł na życie?
- Właśnie rano rozmawiałam z moją koleżanką na temat tego, jak długo jeszcze będziemy tak pracować. Co rok lub półtora przenosimy się z jednego kraju do drugiego. Jest to fajne i ciekawe, ale po jakimś czasie staje się uciążliwe, szczególnie jeśli chce się stworzyć rodzinę. Ja jednak nie wyobrażam sobie powrotu do Polski. Jeśli wrócę do Europy, to może do Brukseli lub Genewy, gdzie jest możliwość pracy w organizacjach międzynarodowych.
Czuję, że robię coś naprawdę ważnego: pomagam ludziom i jeszcze mi za to płacą. Tak naprawdę bardzo lubię moją pracę, chociaż spotykam się z różnymi trudnymi przypadkami. Ale świadomość, że jestem w stanie zmienić życie ludzi, daje mi dużą satysfakcję. Nie pracuję tylko dla pieniędzy, ale też po to, żeby innym było lepiej. Cieszę się, widząc rezultaty mojego wysiłku.
I radość ludzi.
- Tak. Pamiętam jak w Darfurze w jednej wiosce zainstalowaliśmy pompę i zaczęła płynąć woda. Na początku nie powinno się jej pić, tylko przepompować, żeby przeszła przez rury, ale mieszkańcy rzucili się na nią i każdy chciał się napić jako pierwszy.
Teraz najczęściej pomagam imigrantom, którzy trafili do więzień w krajach Zatoki Perskiej. Ostatnio miałam kilka takich sytuacji, że przychodzili oni do naszych biur w innych krajach, żeby przekazać informację Mirce w Kuwejcie, że są wdzięczni za pomoc.
Mirosława Czerna. Pracownik humanitarny, arabistka, podróżniczka. Obecnie pracuje dla Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Wcześniej była wysłanniczką Polskiej Akcji Humanitarnej. Pracowała m.in. w Palestynie, Sudanie, Iraku, Kuwejcie, Katarze, Bahrajnie, Libii. Na kolejną misję wyjeżdża do Liberii. Podwójna magister: arabistyki i islamistyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz Międzynarodowej Pomocy Humanitarnej na University College of Dublin. Jej wielką pasją są podróże, odwiedziła ponad 70 krajów. Podczas podróży zależy jej nie tylko na tym, by zobaczyć zabytki, ale także, żeby być jak najbliżej ludzi: zatańczyć na weselu, zjeść rodzinne śniadanie czy porozmawiać ze współpasażerami podczas podróży lokalnym transportem. Nurkuje, chodzi po górach, skacze ze spadochronem, pływa kajakiem, jeździ konno, lubi sporty walki.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz