czwartek, 3 sierpnia 2017

Działaczka Ligi Kobiet Polskich: Po pomoc przychodzi do nas sporo mężczyzn. Jeszcze kilka lat temu bali się naszej organizacji


Porzuceni mężowie, emeryci, którym nie wystarcza na czynsz, skonfliktowani małżonkowie, chorzy w finansowych kłopotach - w Lidze Kobiet Polskich szukają wsparcia osoby z najróżniejszymi problemami, często skrzywdzone przez bliskich. Marianna Skrobiszewska, działaczka LKP, przyznaje, że jest rozczarowana ludzkimi postawami, ale nie może przestać pomagać. - Jeśli my odpuścimy, to co będzie dalej? - pyta.


Marianna Skrobiszewska jest jednym z czterech mediatorów w łódzkim oddziale Ligi Kobiet Polskich. Dziesięć lat temu ukończyła kurs z zakresu mediacji i została wpisana na listę mediatorów sądów okręgowych. Na życzenie stron prowadzi negocjacje w konfliktach rodzinnych, sporach sąsiedzkich i pracowniczych.
Organizacja, w ramach której działa, ma ponad 100 lat i jest jedną z najstarszych tego typu w Polsce - pierwsze konspiracyjne spotkanie odbyło się w 1913 roku z inicjatywy Izabeli Moszczeńskiej-Rzepeckiej, publicystki i działaczki oświatowej. Polska była wtedy pod zaborami i głównym celem członkiń LKP było współdziałanie z kołami młodzieży przygotowującej się do walki zbrojnej z Rosją o niepodległość Polski. Drugim kierunkiem działań organizacji były starania na rzecz równouprawnienia kobiet. Obecna na tym spotkaniu pisarka Maria Dąbrowska notowała w swoich pamiętnikach, że ta organizacja "zaszczyt kobiecie przynosi", gdyż "mimo swej kobiecości Liga Kobiet nie była gadatliwa i nieostrożna i była to zapewne jedyna organizacja tajna, która się jako taka za czasów Moskali nie wysypała".
Dziś LKP ma oddziały w całym kraju i zgłaszają się do niej ludzie niezależnie od płci, wieku czy zasobności portfela. - W Łodzi prowadzimy poradnię wielospecjalistyczną i cały czas się rozwijamy, bo potrzeby są ogromne. Zajmujemy się szeroko pojętym doradztwem, opiekujemy seniorami, osobami niepełnosprawnymi, w tym dziećmi. Organizujemy dla nich wycieczki, turnusy rehabilitacyjne i spotkania okolicznościowe - mówi Marianna Skrobiszewska.
Udzielacie nieodpłatnych porad.
Tak, bo jesteśmy organizacją non profit. Oczywiście zdarza się, że ludzie to wykorzystują. Był taki okres, że jeden z naczelników urzędu skarbowego pomagał u nas wypełnić rozliczenia podatkowe. Zaczęli się do niego zgłaszać właściciele firm. Jak im nie było wstyd? Zapytana o to jedna z pań odpowiedziała: Jak można mieć coś za darmo, to czemu nie skorzystać?
A zdarza się, że ktoś stara się odwdzięczyć za otrzymaną od was pomoc?
Bywają takie sytuacje. Jeden z panów, którego wspieraliśmy, kiedy uporał się ze swoimi problemami, przyszedł do mnie i powiedział, że chciałby się odwdzięczyć. Zaoferował pomoc przy drobnych remontach w domu, zresztą wspólnie z kolegami. I faktycznie, kilka razy przydał się innym osobom.
Z czym trafił do Ligi Kobiet Polskich?
Pewnego dnia wrócił z pracy, w domu było zimno i czekały na niego dwie głodne córeczki, które przyprowadziła ze szkoły sąsiadka. Na stole leżała karteczka od żony: Wyprowadziłam się. Nie wiedział, co ma zrobić, więc poszedł po poradę do jakiegoś stowarzyszenia dla ojców. Stamtąd pędem przybiegł do nas, do LKP, i pierwsze, co powiedział, to: Proszę pani, tam nienawidzą kobiet! Wyjaśnił, że ma pretensje do swojej żony o to, jak się zachowała, ale nie może o nic obwiniać teściowej i szwagierki, bo one starają się mu pomóc przy dzieciach. Później porozmawiałam z mamą tej kobiety. Przyznała, że nic nie wskazywało na to, że coś złego dzieje się w rodzinie córki. Ona nie pracowała, ale nie dlatego, że on tego od niej oczekiwał. Uzgodnili między sobą, że zajmie się dziećmi, a mąż pójdzie do pracy na półtora etatu...


Co mu poradziliście?
Powiedzieliśmy, że powinien żonę prosić o alimenty. Nie wolno dopuszczać do takiej sytuacji, żeby rodzic nie czuł się odpowiedzialny za swoje dzieci. W trakcie jednej z rozmów z nim wspomniałam, że kiedyś zachowania takie, jak jego małżonki, były domeną mężczyzn, a teraz coraz częściej postępują w ten sposób kobiety - tak przynajmniej wynika z mojego doświadczenia. A on odpowiedział: Ale miały dobrych nauczycieli.
Wielu mężczyzn przychodzi do Ligi Polskich Kobiet po radę?
Obecnie - sporo. Jeszcze kilka lat temu bali się naszej organizacji, bo myśleli, że jesteśmy radykalnymi feministkami. Dziś, tak jak i kobiety, trafiają do nas z problemami w związkach. Czasami czują się zdominowani przez swoje partnerki, potrzebują porady, jak zachować się w określonej sytuacji, często są to sprawy związane z rozwodami.
Nawet jeśli my, w LKP, nie jesteśmy w stanie im pomóc, to kierujemy ich do doskonałych specjalistów. Na przykład zaprzyjaźnieni psycholodzy nigdy nie odmówią pomocy, nie są materialistami. Ich wsparcie jest bardzo ważne, zwłaszcza że od pewnego czasu obserwujemy niepokojący wzrost przypadków depresji u mężczyzn i kobiet, związanej z trybem życia i warunkami socjalnymi. Tempo życia jest niesamowite. Jednocześnie pracodawcy i partnerzy mają wobec nas coraz większe wymagania. Ludzie sobie z tym nie radzą. I nie umieją ze sobą rozmawiać. Widać to, gdy spotykamy się z małżonkami w ramach mediacji. Unikają trudnych tematów. Pytam, czy mówili swoim partnerom o problemie, a oni zaprzeczają.
Skoro nie umieją ze sobą rozmawiać, to co im pani radzi?
Żeby przynajmniej zaczęli pisać do siebie o tym, co ich boli.
Jeśli nie dostrzegamy, że w naszym domu z bliską osobą dzieje się coś złego, to tym łatwiej przeoczyć takie sytuacje na zewnątrz, wśród znajomych, sąsiadów...
Dlatego trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Ja mam to szczęście, że mieszkam na tym samym osiedlu od 35 lat. Gdyby coś mi się stało, mogę liczyć na sąsiedzką pomoc. A czasem naprawdę tej pomocy potrzeba.
U mnie, w budynku obok, mieszkała rodzina - małżeństwo z synem. Mężczyzna zachorował na raka. Syn był cały czas przy nim. Po śmierci ojca z 18-latkiem zaczęły dziać się fatalne rzeczy. Pojawili się dziwni koledzy i narkotyki. Jego mama kupiła sobie drugie mieszkanie, do którego się wyprowadziła, żeby odsunąć od siebie problemy. Zgłosiliśmy z sąsiadami sprawę do sądu, bo stwierdziliśmy, że jeśli nie zmusimy chłopaka, żeby zaczął się leczyć, to bardzo źle skończy. Ale jego mama zaangażowała adwokata, który poprosił nas, abyśmy wycofali pozew. Nie zgodziliśmy się. W trakcie rozprawy sędzia, przeglądając dokumenty powiedziała, że wynika z nich, że chłopiec był na odwyku w Krynicy. Ja to od razu sprostowałam, bo wiem, że nie ma tam ośrodka odwykowego. Okazało się, że mama nastolatka przedstawiła fałszywe zaświadczenie, za co dostała wyrok w zawieszeniu. Postanowieniem sądu jej syn musiał iść na terapię. Wytłumaczyłam mu po rozprawie, że nikt nie działa przeciwko niemu, tylko w jego interesie.
Co się z nim stało?
Wyszedł na prostą, podjął przerwaną naukę. Ale wtedy, w sądzie, było nam strasznie przykro, gdy sędzia zauważyła, że sąsiadom bardziej zależy na jego przyszłości niż własnej matce.


Z jakim sprawami ma pani jeszcze do czynienia jako mediator w LKP?
Raz przyszła do mnie kobieta, która zaciągnęła kredyt bankowy na leczenie, a potem nie była w stanie spłacać rat. Wysłałam do banku pismo w sprawie podjęcia mediacji. Zadzwonił do mnie dyrektor departamentu, żeby poinformować, że nie widzi możliwości przystąpienia do rozmów. Powiedział, że skoro tę panią stać na zatrudnienie mediatora, to ma też pieniądze na spłacenie rat. W tym momencie się we mnie zagotowało, bo ja przecież nie pobieram żadnego wynagrodzenia. Zadzwoniłam do prezesa banku, mówiąc, że proszę o zachowanie trybu formalnego w kontakcie ze mną i o decyzji należy mnie poinformować listownie. Pan prezes bardzo przepraszał, do mediacji doszło, ale bankowcy chcieli, żeby pośredniczył w niej ich mecenas. Nie zgodziłam się, bo w mediacji musi być równowaga stron - jeśli bank ma prawnika z dużym doświadczeniem, to ta pani też musiałaby mieć swojego reprezentanta. Na szczęście udało się obniżyć wysokość miesięcznych rat.
Mediacje są w Polsce popularne?
W tej chwili zaczyna być na nie nacisk. Często sędziowie proponują mediację i jest bardzo źle widziane, jeśli strony do niej nie przystąpią. W Austrii 80 proc. spraw cywilnych załatwia się w ten sposób i dzięki temu sądy nie są aż tak obciążone.
My prowadzimy mediacje m.in. z wydziałem gospodarki mieszkaniowej i komunalnej, gdy lokatorzy zalegają z płatnościami.
To duży problem?
Łódź nie jest miastem bogatym i najgorsze w tym wszystkim jest to, że ludzie się swojej biedy wstydzą. Nie chcą się przyznać, że nie stać ich, żeby na bieżąco regulować czynsz, płacić za prąd czy gaz.
Łódź jest też miastem seniorów. W dodatku nasi emeryci są nisko uposażeni, żyją na granicy ubóstwa. Wiele środowisk nie ma świadomości, jak jest im ciężko. Przed rokiem zapytałam na konferencji jedną z posłanek PO, czy wie, ile wynosi przeciętna łódzka emerytura. Powiedziała, że dwa tysiące. Sprostowałam, że niewiele ponad tysiąc. Mało jest krajów w Europie, gdzie emeryci odprowadzają podatek od tak niskiej emerytury.
Z kolei opłaty za mieszkania, w stosunku do tego, co otrzymują, są wysokie.
- Tak. Nieraz czynsze w lokalach spółdzielczych wynoszą mniej niż w komunalnych, chociaż te pierwsze są w dużo lepszej kondycji. Zbulwersowana jestem też tym, jak wysokie czynsze są w kamienicach prywatnych. Zwłaszcza że w zamian często lokator dostaje niewiele.
Wiele osób przychodzi do nas po pomoc przy zamianie mieszkań. Władze deklarują wsparcie, a potem różnie to wychodzi. Na przykład pamiętam, jak podczas wizyty w Łodzi Rzecznika Praw Dziecka pani prezydent Hanna Zdanowska zadeklarowała, że pomoże zdobyć mieszkania rodzinom zastępczym. Wkrótce przyszła do nas pani, która razem z mężem jest rodziną zastępczą dla swojego siedmioletniego wnuka. Mama dziecka nie żyje, a ojciec wyjechał do Wielkiej Brytanii i wyrzekł się syna. Chłopiec był poważnie chory, więc dziadkowie jeździli z nim z terapii na terapię, inwestując w niego wszystkie oszczędności. Mieszkali w dużym mieszkaniu komunalnym, ale nie było ich już stać na jego utrzymanie i chcieli zamienić je na mniejsze. To była droga przez mękę. W końcu nie wytrzymałam i poprosiłam dziennikarza o pomoc. Nagle okazało się, że sprawa jest załatwiona. Niestety, często musimy prosić media o interwencje.


Urząd Miasta nie chce z państwem współpracować?
- Bardzo trudno się z nimi współpracuje. W Łodzi nienagannie układa się jedynie współpraca z policją i ze strażą miejską. Oni do nas też kierują ludzi z różnymi sprawami.
Ostatnio taką drogą trafili do nas przedstawiciele wspólnoty mieszkaniowej w jednym z bloków. Mieszkańcy wysupłali ostatnie grosze, żeby wykupić mieszkania, ale został tam jeszcze jeden lokal komunalny. Zrobiono z niego melinę. Sąsiedzi mogli liczyć tylko na policję. Regularnie do tamtego mieszkania przychodzili dzielnicowy i pogotowie policyjne. Ale ile można? Musieliśmy zareagować, bo przecież ludzie nie mogli żyć w takich warunkach. Nasza interwencja sprawiła, że uciążliwa lokatorka zostanie eksmitowana.
Jaka była najtrudniejsza sprawa, jaką pani się zajmowała?
- Przypadek rodziców, którzy prawie pozabijali się, walcząc o opiekę nad dziećmi, a w ogóle nie byli nimi zainteresowani. Jedyne osoby, którym na nich zależało, to byli dziadkowie z obu stron. Sprawa toczyła się około trzech lat. W tym czasie mama i tata zaangażowali po dwóch adwokatów, przekupywali dzieci, porywali je. Coś okropnego. Wszystko po to, żeby zatruć sobie nawzajem życie. Badania psychologiczne ujawniły, że żadne z nich nie dorosło do roli rodzica. W końcu dzieci trafiły do rodziny zastępczej, do dziadków. Niestety, zanim to się stało, wyrządzono im ogromną krzywdę.
Niektórym rodzicom trudno wytłumaczyć, że partnerzy mogą się rozstać, ale z dziećmi rozwodu się nie bierze. Nie dociera to zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Poza tym często są nieprzygotowani. Przychodzą, żeby ustalić warunki opieki nad dziećmi, ja proszę ich, żeby wzięli kalendarz do ręki i zastanowili się, jak wszystko zaplanować. Po dwóch tygodniach wracają i w ośmiu na dziesięć przypadków niczego nie przemyśleli. Zapominają o tym, że dzieci mają ferie, wakacje, imieniny, urodziny, że są święta. I że mają dziadków, ciotki, a tych kontaktów nie powinno się zrywać dla ich dobra. Ja się wcale nie dziwię, że te związki się nie udały, skoro o elementarnych rzeczach nie pamiętają.
Na szczęście są też przykłady bardzo pozytywne. Kilka miesięcy temu miałam mediację z parą, która wszystko wcześniej uzgodniła, łącznie z tym, czy dzieci będą wychowywane w duchu religijnym oraz na jakie zajęcia pozalekcyjne będą chodzić. Chociaż ich związek się wypalił, zachowywali się wobec siebie z szacunkiem. Zrobienie protokołu z ugody to była czysta formalność.
Niektórzy mają rację, mówiąc, że z rodziną ładnie wychodzi się tylko na zdjęciach.
- Zajmuję się teraz sprawą pewnej starszej kobiety, która jest poważnie chora i jej córka robi wszystko, żeby się nią nie zajmować. Nie ma w sobie za grosz empatii. Ta pani lada dzień odejdzie, ale córki to nie interesuje.
Innym razem sąsiadka przysłała do mnie młodą dziewczynę, która miała problem z kuzynami. Oni uważali, że skoro jest bardzo spolegliwa, to można ją wykorzystać. Zaczęli czymś nielegalnie handlować i ona nagle dostała na swoje konto pieniądze. Nie przyjęła ich i bardzo dobrze postąpiła. Oczywiście oni mieli do niej pretensje. Później się dowiedziała, że ma wezwanie do sądu, bo oskarżano ją o oszustwa.
W trakcie naszej rozmowy okazało się, że ta młoda osoba jest po czterech operacjach guza mózgu. Jednak miała ogromny hart ducha, bo jeszcze po drugiej operacji skończyła szkołę średnią. Mało tego, zajmuje się starą, schorowaną babcią, która ją po śmierci matki wychowywała. Pomogłam jej przygotować się do rozprawy sądowej. Uchroniliśmy dziewczynę przed więzieniem. Ale to nie koniec.
Zaczęliśmy być z kolegami dociekliwi, bo zauważyliśmy, że ma trudną sytuację materialną. Z powodu choroby nikt nie chciał jej przyjąć do pracy. Okazało się jednak, że dostała po matce w spadku jedną trzecią gospodarstwa rolnego, w którym mieszkają jej siostra i ojczym. Oni w żaden sposób się z nią nie rozliczali. Gdyby nie nasza przytomność, jej rodzina najprawdopodobniej przejęłaby część jej spadku przez zasiedzenie.


Jak ta sprawa się potoczyła?
- Przyjechała do mnie na mediacje jej siostra z małżonkiem i zaproponowała 13 tys. zł jako spłatę za dwa i pół hektara ziemi z budynkami. Zapytałam, na jakiej podstawie ona z tatą pobierali dopłaty z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, skoro siostra jest współwłaścicielką ziemi i o niczym nie wiedziała. Ta pani odpowiedziała, że podpisała papiery za siostrę. Uświadomiłam ją, że to jest karalne, bo nie miała upoważnienia. Wysłaliśmy już do niej pismo, żeby zaproponowała jakąś sensowną kwotę za ziemię. W przeciwnym razie oddamy sprawę do sądu o podział majątku i nie tylko będzie musiała oddać wszystkie dotacje, ale też przez trzy lata nie dostanie na swoje gospodarstwo ani złotówki.
Nie jest pani rozczarowana ludźmi, kiedy spotyka pani takie sytuacje?
- Jestem rozczarowana, ale mnie to jeszcze bardziej mobilizuje. Ktoś powie, że powinniśmy z kolegami się zniechęcić. No dobrze, a jak my odpuścimy, to co dalej będzie? Ktoś to musi robić.
Dzisiaj ktoś od nas może chcieć pomocy, ale być może za jakiś czas my też jej będziemy potrzebować. Kiedy pracowałam w Wojewódzkim Urzędzie Pracy, właściciel jednej z firm ciągle zgłaszał wolne miejsca w swoim zakładzie i potem w skandaliczny sposób traktował bezrobotnych, których kierowaliśmy do niego do pracy. Zwracaliśmy mu na to uwagę. On stwierdził, że jest pracodawcą i może robić, co chce. Po roku przyszedł do urzędu i zarejestrował się jako osoba bezrobotna. Nie było to dla nas żadną satysfakcją. Jednak potwierdziło, że w życiu nic nie jest dane raz na zawsze i należy o tym pamiętać.
Marianna Skrobiszewska. Łodzianka. Mediator z listy Sądu Okręgowego w Łodzi, członek Rady Osiedla Śródmieście-Wschód, członek zespołu specjalistów - wolontariuszy z wielospecjalistycznej poradni przy Lidze Kobiet Polskich Łódzkim Oddziale Wojewódzkim.
Tekst ukazał się w ¨Weekendzie¨na gazeta.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz