czwartek, 3 sierpnia 2017

''Moja siostra i jej mąż starali się o dziecko przez 11 lat. W końcu adoptowali dziewczynkę''. A potem doszło do wypadku


Czteroletnia Lucia musi sobie poradzić z podwójną traumą. Jest wiele dzieci adoptowanych na świecie, ale ona była adoptowana podwójnie i może zadawać sobie pytanie: ''Co jest ze mną nie tak? Matka biologiczna mnie opuściła, a kiedy znalazła się kobieta, która mnie pokochała, to zaraz zabrała ją śmierć'' - opowiada Wiktoria*, która adoptowała Lucię po tragicznej śmierci siostry i jej męża.


Od czego zaczęła się historia twoja i Luci?
- Moja siostra, Agnieszka, starała się z mężem o dziecko przez 11 lat. Jeździli na różne badania, na które wydali dużo pieniędzy. Widziałam, jak Agnieszka się męczy. Mieszkałam wtedy we Francji, byłam arteterapeutką w szkole, która przystosowywała dzieci z krajów ogarniętych konfliktami do życia w nowej ojczyźnie. Wielu moich podopiecznych straciło rodzinę w czasie wojny. Niektórzy zostali zaadoptowani, inni czekali na nowych rodziców. Przedstawiałam te dzieci siostrze, bo chciałam, żeby zobaczyła, że adopcja jest i dla niej jedną z możliwości. Do tego momentu nie brała jej pod uwagę. We Francji tak się otworzyła, że po powrocie do Polski podjęli z mężem decyzję o adopcji dziecka.
Co wpłynęło na decyzję twojej siostry?
- We Francji widziała szczęśliwych rodziców, którzy różnili się od swoich dzieci np. kolorem skóry. Tam przekonała się, że można być matką, nawet jeśli nie jest się matką biologiczną. Kiedy złożyła papiery do polskiego ośrodka adopcyjnego, powiedziałam jej, że jak tylko dostaną dziecko, to do nich przyjadę. Zadzwoniła do mnie, gdy mieszkałam w Brazylii. Jak najszybciej przyleciałam do Polski. Chciałam poznać Lucię, miałam zostać jej matką chrzestną. Uroczystość odbyła się w gronie najbliższej rodziny. Nie pojawił się na niej teść Agnieszki, bo uznał, że to oni powinni go odwiedzić.
Dwa tygodnie po chrzcinach siostra z mężem zapakowali czteromiesięczną Lucię do samochodu i ruszyli do teścia Agnieszki. Byłam przeciwna tej podróży, ale rozumiałam ich decyzję. Bardzo chcieli podzielić się z nim swoim szczęściem. W czasie drogi wydarzył się wypadek, który przeżyła tylko ich córeczka.
Musiał to być dla ciebie szok.
- Byłyśmy z mamą w rozpaczy i nie wiedziałyśmy, co się wokół nas dzieje. Jednak przed wypadkiem przeprowadziłam z Agnieszką najważniejszą rozmowę w moim życiu. "Jeśli wam się coś stanie, co ma być z Lucią?" - zapytałam. Siostra zaczęła od tego, że mają być z mężem skremowani i ona na własną uroczystość pogrzebową chce mieć paznokcie pomalowane na czerwono. Zawsze o nie dbała. Po czym już bardziej poważnie dodała: "Chcemy, żeby Lucia była z tobą". Zdziwiłam się, ale siostra tłumaczyła, że ja dam jej szerokie horyzonty. Uważała, że dziecko adoptowane musi mieć więcej niż miłość. Dlatego hasłem przewodnim w moim życiu z Lucią jest: "Sama miłość nie wystarczy".
Co masz na myśli?
- Lucia musi sobie poradzić z podwójną traumą. Na świecie jest wiele dzieci adoptowanych, ale ona była adoptowana podwójnie i może zadawać sobie pytanie: "Co jest ze mną nie tak? Matka biologiczna mnie opuściła, a kiedy znalazła się kobieta, która mnie pokochała, to zaraz zabrała ją śmierć". Muszę uchronić ją przed fatalistycznym myśleniem. Chcę Luci dać narzędzia do tego, żeby sobie z tą stratą poradziła.


Przygotowujesz Lucię do tego, żeby poznała prawdę o swojej przeszłości?
- Nie przygotowuję jej, tylko mówię o tym od pierwszego dnia. Tłumaczę Luci, że ja jej nie urodziłam. Urodziła ją inna mama. Dla niej to jest normalne. Już moja siostra, kiedy Lucia miała miesiąc, powtarzała jej przed snem: "Mama cię odnalazła. Czekałam na ciebie i wiedziałam, że to jesteś ty".
Co musiałaś zrobić, żeby zostać matką adopcyjną Luci?
- W obliczu tragedii byłam zmuszona od razu zareagować i zderzyłam się ze ścianą. Nie byłam typowym przypadkiem. Nie pasowałam do wytycznych urzędowych. Żeby zaadoptować dziecko, trzeba spełniać pewne wymagania: mieć zatrudnienie, dobrze też być mężatką, bo bardzo rzadko pozwala się na adopcję osobom samotnym. Trzeba być osobą niekaraną, zdrową psychicznie i mieć stałe miejsce zamieszkania. Ja spełniałam tylko dwa warunki. Jestem niekarana i zdrowa psychicznie. Wszyscy prawnicy, a miałam ich 11w ciągu czterech lat, słysząc na początku moją historię, rozkładali ręce: "Jest to bardzo skomplikowana sprawa". Tyle to ja już wiedziałam. Jednak życie za granicą nauczyło mnie, żeby nigdy się nie poddawać i że warto działać poza schematami. To mnie uratowało.
W jaki sposób łamałaś schematy?
- Każdy z prawników mówił mi: "Pani nie ma pracy. Niech pani jutro znajdzie pracę". A ja mieszkałam z mamą, która była na emeryturze, miałam co jeść i postanowiłam, że nie będę szukać zatrudnienia tuż po wypadku. Musiałam być mądrzejsza od psychologów i kuratorów dziecięcych. W domu czekało na mnie czteromiesięczne maleństwo, które właśnie po raz drugi straciło mamę. Nosiłam Lucię na rękach owiniętą w sweter Agnieszki, bo miał jeszcze jej zapach. Jak miałam iść do pracy?
Ponieważ nie byłam nigdzie zatrudniona,  po wypadku moja mama złożyła wniosek o bycie rodziną zastępczą dla Luci. Nie chciała, żeby jej wnuczka po raz kolejny zmieniła dom. Wtedy okazało się, że kuzynka szwagra, która nigdy nie widziała Luci na oczy, złożyła wniosek o jej adopcję. W uzasadnieniu napisała, że kocha ją ponad wszystko i nie wyobraża sobie bez niej życia. My też nie. Na korytarzu sądu przez trzy godziny pisałam wniosek o przysposobienie. Żaden prawnik nie chciał się tego podjąć.
Udało ci się w końcu znaleźć dobrego prawnika?
- Nie miałam prawa do adwokata z urzędu, więc w prawnikach utopiłam sporą część swoich oszczędności.  Jeden zrezygnował ze współpracy, bo stwierdził, że mu nie ufam. Jak mogłam mieć do niego zaufanie, jeśli pytał mnie na sali rozpraw, czego dotyczy sprawa? Zaliczki nie oddał.
W pewnym momencie prosiłam sąd o zwolnienie mnie z kosztów za znaczki sądowe, bo tysiąc złotych to dużo jak na samotną matkę. W dodatku Lucia przez pierwsze dwa lata co miesiąc była w szpitalu z powodu astmy i miałyśmy z tego powodu dodatkowe wydatki. Sąd odpowiedział, że powinnam przewidzieć wydatki związane z adopcją.



Na sali sądowej musiałaś spotkać się z kuzynką szwagra, która chciała adoptować Lucię.
- Tamta kobieta była po czterdziestce, mieszkała z rodzicami oraz siostrą bliźniaczką, miała stabilną sytuację finansową i - co podkreślała - nadal była dziewicą. W trakcie rozprawy jej prawnik próbował udowodnić, że ja nie mam pieniędzy na dziecko, bo nigdy nie pracowałam w Polsce. We Francji udało mi się zaoszczędzić pieniądze i miałam to udokumentowane. Dzięki temu się wybroniłam. Potem starano się udowodnić, że jestem niestabilna psychicznie. Padło też pytanie, ilu miałam partnerów seksualnych w swoim życiu. Sprawa trwała rok. Na szczęście sędzia była mi przychylna.
Nie miałaś momentów zwątpienia, czy podjęłaś słuszną decyzję, decydując się na adopcję? Nagle musiałaś zmienić całe swoje życie.
- Gdybym wiedziała, co mnie czeka i ile trudności napotkam, pewnie bym się przestraszyła. Ale moja siostra w krótkim czasie okazała swojej córeczce tyle miłości, że dla mnie było naturalne, że muszę adoptować Lucię. Potrzebowałam jednak czasu, żeby się do Luci przywiązać. Nie byłam mentalnie do tego przygotowana i nikt mi w tym nie pomógł.
Mogłaś liczyć na wsparcie ze strony instytucji państwowych?
- Co jakiś czas przychodziły do nas panie z MOPS-u . Za pierwszym razem zapowiedziały, że będą wpadać na kontrolę rano, jak jeszcze jesteśmy nieprzygotowane. Minął miesiąc od wypadku, a one traktowały nas, jakby nic się nie stało. Chciały tylko wiedzieć, czy szafki są posprzątane, czy dziecko ma kaftaniki i pieluchy. Żaden pracownik z upoważnionych instytucji nie zapytał, czy umiem karmić i przewinąć małe dziecko, czy byłam z nim na szczepieniu. To jest podstawa w krajach rozwiniętych.
Czy dalsza rodzina okazała ci wsparcie?
- Wydawało mi się, że nasza rodzina jest solidarna, ale po wypadku wszyscy pochowali się po kątach. Kiedy poprosiłyśmy o pomoc przy posprzątaniu mieszkania po siostrze i jej mężu, usłyszałyśmy, że możemy rzeczy wystawić przed drzwi i ludzie je zabiorą. Najtrudniejsze okazało się opróżnienie lodówki w mieszkaniu Agnieszki. Moja siostra była wyśmienitą kucharką. Rozmroziłyśmy kurczaki, pierogi, żeberka i jedząc je, próbowałyśmy zapamiętać ich smak. W końcu to jedzenie Agnieszka zrobiła swoimi rękami, dzięki temu miałyśmy wrażenie, że wciąż jest przy nas obecna.


Mieszkacie w kilkutysięcznej miejscowości, więc wiele znajomych osób poznało historię Luci. Jaki mieli do niej stosunek?
- Kiedyś stałam przy kasie w Biedronce, a kasjerka, kasując pampersy, zatrzymała taśmę i zapytała: "Z dziewczynami zastanawiamy się, jak to jest, gdy trzeba wziąć na ręce obce dziecko i  je nakarmić". Byłam w szoku. Kolega mojej siostry, gdy zobaczył Lucię w wózeczku, zaczął krzyczeć z drugiej strony ulicy: "A ona jak do ciebie mówi?". Moja koleżanka z podstawówki zamartwiała się, jak ja teraz z dzieckiem znajdę sobie faceta.
Pomogli wam za to obcy ludzie, którzy wcale nie musieli tego robić.
- O wypadku pisano w internecie. Wiele osób o naszej sytuacji dowiedziało się pocztą pantoflową. W ciągu kilku tygodni dostałyśmy pięćdziesiąt paczek z ubraniami, zabawkami, pampersami, kaszkami. Niektórzy dołączyli listy z życzeniami. Młode mamy pisały, jak odżywiać Lucię, przesyłały kalendarze szczepień. Gosia z Zakopanego zaprosiła nas do swojego pensjonatu. Sylwia i Kasia wysłały wielkie kartony z dekoracjami do pokoju Luci. Syn Ani i Pawła był w śpiączce, a oni przyjechali do nas z drugiego końca Polski, żeby pójść z nami na grób mojej siostry. Gdy umarł ich synek, odwiedzili nas ponownie. Większość tych ludzi łączyło to, że mają za sobą doświadczenie straty i rozwiniętą empatię.
A ośrodek adopcyjny? Przygotowano cię do nowej roli?
- Nie. Gdy złożyłam wniosek o przysposobienie Luci, ośrodek adopcyjny stał się jej opiekunem prawnym aż do zakończenia sprawy. Chciałam, żeby uprawniona osoba poszła do banku i dowiedziała się, w jakiej wysokości moja siostra ze szwagrem mają kredyt na mieszkanie. Nikt nie chciał mnie o tym poinformować, a odsetki były przez rok naliczane. Dyrektor Ośrodka Adopcyjnego odmówił mi pomocy. "No nie wiem, czy pani dostanie Lucię" - straszył, żebym tylko dała mu spokój.
Z kolei, gdy po zakończonej procedurze adopcyjnej podeszłam przed salą sądową do pani psycholog i poprosiłam, żeby zadzwonili do mnie, kiedy będą robić szkolenia dla rodziców. W odpowiedzi usłyszałam jednak, że szkolenia są tylko dla tych rodziców, którzy jeszcze nie mają dzieck
- Nie. Gdy po zakończonej procedurze adopcyjnej podeszłam przed salą sądową do pani psycholog i poprosiłam, żeby zadzwonili do mnie, kiedy będą robić szkolenia dla rodziców. W odpowiedzi usłyszałam jednak, że szkolenia są tylko dla tych rodziców, którzy jeszcze nie mają dziecka.
Z kolei wcześniej, gdy złożyłam wniosek o przysposobienie Luci, ośrodek adopcyjny był jej opiekunem prawnym aż do zakończenia sprawy. Chciałam, żeby uprawniona osoba poszła do banku i dowiedziała się, w jakiej wysokości moja siostra ze szwagrem mają kredyt na mieszkanie. Nikt nie chciał mnie o tym poinformować, a odsetki były przez rok naliczane. Dyrektor Ośrodka Adopcyjnego odmówił mi pomocy. "No nie wiem, czy pani dostanie Lucię" - straszył, żebym tylko dała mu spokój.
Lucia była jedyną spadkobierczynią swoich rodziców. Mogła też odziedziczyć długi.
- Kiedy już miałam prawo pójść do banku w imieniu Luci i zapytać o ratę kredytu, bank miał do mnie pretensje, że nie zrobiłam wszystkiego, co w mojej mocy, żeby opiekun prawny zadbał o jej sprawy. Zaczęłam krążyć między bankiem a kancelarią prawną. Dług rósł. W końcu prawnik udzielił mi rady: "Proszę spłacić cały kredyt i wtedy możemy rozmawiać". Wtedy sama napisałam po angielsku list do prezesa banku. Po dwóch godzinach dostałam od niego krótką odpowiedź: "Bardzo dziękuję za długi list. Jesteśmy gotowi do negocjacji". Uchylił mi drzwi, a ja wstawiłam pomiędzy nie nogę. Miałam wewnętrzne przekonanie, że Lucia zasługuje na coś więcej od dorosłych, którzy jak mantrę powtarzali: "Nie da się".
Po tym wszystkim naszła mnie taka refleksja. W Polsce lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy otwarci, gościnni, ale to nieprawda. My nie lubimy inności. Moja psycholog z Francji, słysząc, z jaką znieczulicą się spotkałam, powiedziała, że instytucjom w Polsce brakuje zdrowego rozsądku.


Czego się od niej dowiedziałaś?
- Ta kobieta jest specjalistką od więzi. Więź między matką a dzieckiem jest oddzielną dziedziną psychologii. Zaczęła mi tłumaczyć, z jakimi sytuacjami mogę się spotkać, żyjąc z Lucią. Niektórzy mi mówią: "Najważniejsze, że ją kochasz". Otóż nie. Muszę wiedzieć, kiedy i dlaczego nastąpi jej bunt, jak on będzie wyglądać. Miesiąc temu Lucia poprosiła: "Mamusiu, zrób mi kanapkę z masłem orzechowym". "Córciu, ale u nas się nie je kanapki z masłem orzechowym na noc". Ona na to: "Tak?! Najpierw mnie adoptujesz, a potem nie chcesz się mną opiekować?!". Zaczęłam się śmiać i ją obcałowałam. A ona śmiała się razem ze mną. Większość rodziców adopcyjnych pewnie w takim wypadku wpadłaby w panikę, uważając, że okazują dziecku za mało uczuć. Ja już wiem, że córka wielokrotnie będzie mi mówić: "Nie pozwalasz mi, bo mnie adoptowałaś!". 
Zakończyłaś już wszystkie sprawy sądowe?
- Jeszcze nie. Niedługo muszę jechać do Warszawy na sprawę z ubezpieczycielem samochodu o odszkodowanie dla Lucii za śmierć jej rodziców. Zdaniem ubezpieczyciela była ona zbyt mała, żeby ich pamiętać, więc nie doznała żadnej krzywdy, dlatego nic jej się nie należy.
Czasami, gdy Lucia ma taką potrzebę, chodzimy na cmentarz i palimy świeczki na ich grobie. Dla mnie jest ważne, żeby rosła w przekonaniu, że miała rodziców, którzy ją kochali. W ten sposób buduję historię Luci, daję jej tożsamość. Oczywiście teraz ma mnie. Lucia wczoraj, patrząc na burzę, powiedziała: "Mamo, jesteśmy razem i świat jest taki piękny. Kocham cię tak bardzo, ile jest wszystkich rzeczy na świecie".
*Wiktoria chce pozostać anonimowa dla dobra Luci

Tekst ukazał się w ¨Weekendzie¨na gazeta.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz